środa, 29 grudnia 2010

O, Boże Narodzenie

Było Boże Narodzenie, znaczy święto w rocznicę zjawiska, które - jak powszechnie wiadomo - nie miało miejsca, nie tylko w sugerowanym terminie, ale tak po prostu, w ogóle. Było, minęło, ale pewnie jeszcze się kilka razy zdarzy. Determinacja w narodzie jest wielka, by święta się odbywały, no to będą się odbywały.
My z rodziną też obchodziliśmy i obeszliśmy się z nimi chyba dobrze. Obchody miały styl klasyczny, znaczy: kolacja Wigilijna miała miejsce, prezenty pod tradycyjnie pogańskim drzewkiem zaległy, opłatek został połamany i pożarty, życzenia - nawet te najprostsze - złożone. Ok.
W celu celebrowania pojechaliśmy w strony rodzinne. Podróż samochodem w ten zimowy czas, to jest zjawisko z zakresu opowieści przygodowych, ale jak raz obyło się bez dramatów. Największy kłopot sprawiały wycieraczki... Ech... Mimo wszystko nie doszło do kolejnej tragedii na drodze. Kierownictwo nad pojazdem objęła A., która powozić - w przeciwieństwie do mnie - potrafi pewnie i spokojnie. No to pojechaliśmy i było ok. Pod koniec jazdy Wiktor zaczął się nudzić i trzeba było uciec się do zabaw interaktywnych, a dających się realizować w sytuacji, kiedy całe towarzystwo jest przepisowo przypięte pasami i nie ma możliwości tańczyć, podskakiwać, po prostu ganiać się po polu. Pozostał zatem dźwięk, konkretnie zgadywanka spod znaku teleturnieju "jaka do melodia". Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko sytuację, w której ja generuję dźwięki i proszę uczestnika o podanie - choć w przybliżeniu - tytułu nawiązującego do melodii - w moim wykonaniu - choć nieco nawiązującej do czegoś, co ktoś, gdzieś, kiedyś wykonał profesjonalnie, udatnie, ładnie. Zaczynamy zawsze od klasyki, czyli piosenek z bajek. Noddy jest prosty, Pszczółka Maja też, mój ulubiony Sam Sam - jako dzieło klasyczne w każdej warstwie - również nie nastręcza większych kłopotów. No, ale potem przychodzi czas na inne kawałki i jak na przykład zagwizdać piosenkę o zwierzątkach, w wykonaniu grupy wszechczasów, czyli Beatlesów? Coś tam rzęziłem, imitowałem perkusję i kawałek wstępu na gitarze i... i Wiktor zgadł! Szacun i rispekt. Podobne kłopoty mam z "Bajo fol de san", ale jakoś, po kilku próbach obaj dajemy sobie z tym radę. Oczywiście, na czas zabawy wyłączamy radio i przez jakiś czas nie słyszymy o niebezpieczeństwach na drodze. Jedziemy sobie pewnie i spokojnie.
Takoż dojechaliśmy. I nawet udało się nam bez kłopotu znaleźć miejsce do zaparkowania. Co więcej?..
Ten świąteczny czas mnie osobiście kojarzy się z możliwością odespania, poruszania się nieco wolniej, odsapnięcia od reżimu narzucanego przez zegarki wszelkiej maści. Przecież nawet termin wyznaczany przez Pierwszą Gwiazdkę jest umowny i pozwala się miłościwie naginać, przesuwać, uwzględniać konieczność pojawienia się przy stole wszystkich, którzy mają się pojawić. Wiec niby jest luz, ale trzeba zauważyć, że w tym roku to Wiktor nieco popędzał...
Prezenty czekały pod drzewkiem, a dziecko miało zapowiedziane, że otwieranie podarków odbędzie się dopiero po zjedzeniu kolacji Wigilijnej. Więc:
- Zaczynajmy kolację Wigilijną!
- Zaczynajmy kolację Wigilijną!
- Zaczynajmy kolację Wigilijną!
- Po trzykroć synu mój zaklinam cię, czekać nam trzeba, celebrować nam trzeba, nie ulegać komercjalizacji nam trzeba i nie oddawać w tym momencie pokłonu Złotemu Cielakowi, jeno zanurzyć się w kontemplacji, współuczestniczyć w cudzie narodzenia, tego, który obmyje nas po całości z grzechu, grozy, zmory i tym podobnych zjawisk niesympatycznych, cuchnących, ciemnych, mgliście zagmatwanych, cieknących nieszczelnościami, no po prostu kloacznych, bezecnych, tfu!
No... i cud się wydarzył, bo oto - kiedy już zaczęliśmy jeść - byliśmy wszyscy świadkami najszybszego w powojennej historii Polski pochłonięcia bożonarodzeniowego paluszka rybnego, a potem to już tylko podarki, podarki, podarki. Oczywiście moja relacja nie jest w 100% tożsama z rzeczywistością, ale z tego to chyba każdy rozsądny czytacz zdaje sobie sprawę. (Ty też. Przy czym "Ty" piszę tylko dlatego wielką literą, bo to początek tego powiedzmy „zdania”).
A oto skrócona i niepełna lista prezentów: dostaliśmy z A. łącznie 4 książki (z czego 4 interesujące), dostaliśmy garść kosmetyków, torebkę do noszenia na ramieniu, płytę zespołu Coma (właściwie dwupłytowy album), szale, czapkę i jeszcze kilka innych rzeczy. Wiktor zaś obsypany został taborem kolejowym (w dwóch wersjach), zajezdnią dla lokomotyw, zestawem „mały lekarz” (jestem po pierwszych badaniach i zastrzykach…), samochodem zdalnie sterowanym (udało mi się go nie popsuć podczas naprawiania usterki fabrycznej, wiecie, wszystko jest teraz robione w Chinach… nie to, żebym miał coś do Chin, spoko kraj, duży i ma perspektywy, ogólnie ok, ale samochód był wadliwy…), klockami, książkami i sam już nie pamiętam czym. Tak było. Teraz zaś wszystkie te zabawki przyjechały do naszej kwatery głównej.
Oczywiście w święta odbyły się też peregrynacje „po rodzinie”. Oczywiście wszędzie byliśmy namawiani do spożywania darów bożych. Oczywiście, nie wszystkiego udało się dzięki Bogu spróbować. I takie były święta. Tu uwaga ogólna: święta nawet dla niedowiarków mogą być pretekstem do przeżycia czegoś miłego.
Psss. Pytanie mam: czy wieszanie lampek na choince postrzegane powinno być jako forma działalności artystycznej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz