poniedziałek, 6 grudnia 2010

Środa

Jesu… Jest coś ok 4.00. Mniej więcej o tej porze Adolf Hitler najechał moją kochaną Ojczyznę i rozpierdolił wszystko, co stanęło mu na drodze. Normalnie wszystko. Buty okupanta podeptały, jakieś kurwa trawniki, szlabany porozwalali, rozpierdolili w drzazgi, ludzi nakrzywdzili, i nadarli ryja, że do dzisiaj, jak starszy Rodak słyszy mowę niemiecką, to albo ucieka, albo zamierza zabić. O! Jak w moim mieście rodzinnym kręcili film z dużą ilością statystów poprzebieranych za niemieckiego żołnierza, to owi statyści na plan maszerowali po wojskowemu - chyba w ramach ćwiczeń tak robili. Tupali znaczy i starali się wyglądać autentycznie. Wychodziło im bardzo realistycznie, bo wśród starszych mieszkańców miasta na taki widok zdarzyły się realne omdlenia i utraty przytomności. Jak to się mówi: wspomnienia powróciły… No i zakazali statystom-nazistom maszerować fachowo, dalej łazili na plan w miarę zwartym szykiem, ale już bez tupania i nie tak zamaszyście.
Dobra. Dygresja nie na miejscu. W środę ok. 4.00 nie myślałem zbyt długo o naszych zachodnich sąsiadach, z którymi łączy nas nie tylko bolesna przeszłość. Ok, ok, ok… Chodzi po prostu o to, że Wiktor wzywa mamę, no to mama dzielnie się podrywa i idzie na kontrol, o co się rozchodzi? Dziecko ordynuje:
- Mamo, wysadź mnie.
Mama, zaspana, nie jarzy i zadaje pytanie pomocnicze:
- Synuś, gdzie mam Cię wsadzić?
Dziecko drukowanymi :
- WYSADZIĆ.
Czyli kierunek fubikancjum. Po się uprzejmym załatwieniu Wiktor ląduje w naszym łóżku, wraz ze swoją kołdrą, poduszką, Łilsonem i semaforem. No i się zaczyna… Nie ukrywam, że po spotkaniu z grupis nie jestem w stanie stanąć na wysokości zadania, a Wiktor nie prosi, nie sugeruje, on po prostu żąda dostępu do mleka. Spotyka się to ze stanowczą, ale wyrażoną w parlamentarny sposób odmową ze strony A. Wiktor wybiera drogę siłowego rozwiązania konfliktu, wybucha wojna!..  A. staje na straży światowego pokoju i zasad rządzących cywilizacją zachodnią, a Wiktor jest agresorem, terrorystą, wkurzającym dyktatorem, który w Europie (minus Białoruś i Rosja) już jakiś czas temu wyszedł z mody. Wymieniają się dwa obozy petycjami, padają gorzkie słowa, krzyk narasta, nie wyrabiam… Emigruję. Z pewnej odległości docierają do mnie jeszcze słowa A.: „mleko dostaniesz o szóstej, jak wstaniesz, żeby pójść do żłobka”. Zapadam w otchłań, chyba oberwałem odłamkiem szrapnela… Jest coś ok. 4.27.
Nie, nie oberwałem kawałkiem szrapnela, dopiero teraz we mnie coś przypierdzieliło!.. Subiektywnie czuję, że umieram, ale subiektywnie czuję też, że budzę się do życia… Pierdolone antynomie od samego rana. Masakra. No dobra, sprawa jest oczywiście splotem nieskończonej ilości czynników, ale na plan pierwszy w tym momencie wysuwa się perkusja do „Bed” świętej pamięci M. Jacksona. Mocny numer. Zwłaszcza o 5.27, kiedy człowiek nie może uciekać, jest osaczony, powolny, słaby, zbity z tropu, zmieniony na twarzy o czym wie, nawet bez patrzenia w lustro… Ech… Radio się włączyło. Wstaję. Łazarz miał trudniejszą sytuację osobistą, a dał radę, to ja też daję. I nie potrzeba mi wsparcia z powietrza! Jestem humanistą! Uwaga. Humanista idzie! Poruszam się wolniej, myślę wolniej, moje źrenice słabo tolerują ostre światło żarówki 20 watowej, ale jestem… Żyję. Kto, cudem wyrwany z objęć śmierci, będzie się dąsał o drobne dolegliwości somatyczne? Nie ja. No, to dzień, prawie jak co dzień. Poranek w szyku znanym z poprzednich dni. Pierdolony koralik, nanizany na pierdoloną nitkę.
Ok. Dochodzi 6.00. Robię mleko… Rozpuszczam mleko dla Wiktora i zastanawiam się, jaką akcją odwetową powitać go na dzień dobry za bijatykę poranną. Budzę. Budzę. Budzę. Nie budzi się. Budzę jeszcze raz. Otwiera oko. Mówię:
- Już szósta.
A on na to krzyczy:
- Hurraa!
(No, prawie to krzyczy, bo w miejsce „r” wymawia „j”). Śmiać mi się chce i złość przechodzi. Dalej jest standard. Ubieranie, sikanie, mycie, czesanie, połykanie leków, gadka z krakersem, ubieranie się do wyjścia. Młody jest trochę bardziej marudny, ale to wszystko jeszcze daje się ogarnąć.
Jedziemy samochodem. Ulice odśnieżone. Zimno, jak cholera. Wiatrak huczy. Ciepło zrobi się dopiero pod Żłobeczkiem. No i zrobiło się ciepło. Trzeba wysiadać. Wysiadamy. Nic się nie dzieje. Przebieramy się i Młody startuje na salę. Ja patrzę na zegarek. No tak. 15 minut spóźnienia. Znowu usłyszę mojego kierownika, jak mędzi. Jesu…
Słyszę mojego kierownika. No mędzi. Nie podoba mu się moja postawa. Narzeka, stara się być zabawny. Jesu… Nie staraj się!!! - krzyczę w myślach. Nie usłyszał… Ok. Jakoś dam radę. Czarna dziura pracy pochłania mnie. Co to znaczy być pochłoniętym? Nie wiem, pochłonęło mnie do tego stopnia, że nic nie wystaje, najmniejszy choćby kawałek odpowiedzi na postawione pytanie. Wiem, że dzisiaj wieczorem wychodzę na koncert Lao Che, a właściwie na koncert, na którym między innymi wystąpią Lao Che. Tyle wiem.
Cyberprzestrzeń w pracy. Zaglądam w kilka miejsc w sieci. Aaa!! Jestem w sieci, a sieć jest we mnie. Pan z Tobą i z całą resztą! Dobra, dobra. Nie będę szkalował religii, znam takich, co bardziej nie lubieją Pana Boga ode mnie. Czas w pracy mija szybko i bardzo miło i mija i minął.
Ok. Jadę do Żłobeczka po Wiktora. Ślisko, nikt się z nie spieszy. Ja też się nie spieszę. Przyjeżdżam. Ubieram. Wychodzimy i jedziemy do domu. Po drodze gadka-szmatka o pogodzie, że mroźno, że nie jest lekko i że nie trzeba się nie spieszyć, bo ślisko, jak cholera. Nikt się nie spieszy, ale samochód jadący przed nami nie spieszy jakby bardziej. Płynnie rezygnuje z jazdy na wprost, wytraca pęd, dojeżdża do sygnalizacji świetlej i staje sobie na zielonym. Daję wyraz memu zdziwieniu wypowiadając kilka słów. Wiktor pyta o konkrety, znaczy, że niby kto, jest właśnie tym, a tym przywołanym przeze mnie zwierzątkiem? Tłumaczę, że kierowca pojazdu stojącego przed nami. Po chwili (wyjaśniam, że nie była to awaria, ni nic takiego!) kierowca srebrnego Dełu rusza, ja za nim. No… Jemu udaje się przejechać skrzyżowanie na żółtym, mnie na żółtym z elementami czerwieni. Wypowiadam niepochlebną opinię na temat zachowania baby w samochodzie przed nami. Wyprzedzam i sprawdzam, kto to kurwa jest? No, baba! Baba w czapce, z nosem na szybie przedniej. Jeszcze może jej ten kinol kurwa pachnie, bo się buja, jak te pierdoły zapachowe wieszane pod lusterkiem?! Nic to, jadę dalej. Dzisiaj idę na koncert Lao Che. Między innymi Lao Che.
W domu, to wiadomo, coś tam jemy i w miarę szybko się zbieramy, bo do sklepu chcemy jechać. Zima przyszła, a tu dziecko nie ma sanek, rodzice dziecka nie posiadają zaś szufli, która wobec planowanych opadów śniegu, z pewnością się przyda. Przy okazji jest jeszcze kilka innych produktów godnych kupienia. Jedziemy do byłego Żana. Po drodze kombinujemy, że przy tej pogodzie i w środku tygodnia, to tłoku nie będzie. No… Samochodów od zarąbania i ciut, ciut. Parkujemy. Robimy zakupy. Plan zakupowy zrealizowany.
Jest coś ok. 18.59. Wiktor bez walki wysiada z koszyka-samochodu, daje się ubrać i wyprowadzić z dużego sklepu. Jedziemy pod Klub Studencki, w którym mam wziąć udział w wydarzeniu ważnym, przyjemnym i wcale nie drogim. A. przywozi mnie na miejsce akcji, jest 19.19. Czekam na resztę towarzystwa. Czekam. Jest zimno, w Klubie gra już zespół Parassol, słyszę jakieś rege. Stoję, marznę, podjeżdżają kolejne taksówki przywożąc znamienitych gości, ale moich znajomych nie ma. No, po jakichś 9 minutach (może 11) są. Taksówkę prowadzi kobieta, wysiadający – w ramach żartu jak sądzę – w głośnej rozmowie między sobą, zauważają że widzieli mnie gdzieś, że stałem gdzieś tutaj, chyba koło śmietnika. Podchodzą do mnie. Witamy się. Dostaję bilet. Wchodzimy do Klubu. Jeden ochroniarz sprawdza bilety, drugi sprawdza wchodzących. Pełna profeska. Oddajemy kurtki do szatni. Nikt z nas nie ma broni, butelki, niczego groźnego - normalnie starość. Decydujemy, że zespoły zagrzewające publiczność przed daniem głównym wieczoru odpuścimy sobie i posiedzimy przy stoliku na górze, żeby we względnej ciszy pogadać i posilić się nieco.
Ok. Na spotkanie przybyli: E. (znaczy żona R), M. (partnerka P., który to P. jest bratem E. i przyjacielem ze studiów R.), R. (wiadomo) oraz - last bat not list – P. (no… partner, brat, przyjaciel, człowiek instytucja i insynuacja w jednym, dodatkowo błyskotliwy - tak przynajmniej twierdzą ci mniej zawistni). Siadamy sobie zatem przy stoliku, E. anonsuje przybycie jeszcze dwóch osób od niej z pracy. Zaczyna się rozmowa, zwyczajowa na takich spotkaniach gonitwa przedniego dowcipu, przedniego żartu, przedniego refleksu i innych takich cech, co to  w towarzystwie są wysoko cenione. Oczywiście - z przyczyn ograniczonej swej pamięci i ogólnie raczej marnego przyswajania czegokolwiek - nie jestem w stanie przytoczyć nawet najlepszych momentów. Szkoda… Bardzo tego żałuję… Wiadomo tylko, że aktualnie na sali drze gębę wokalista Lipali, w zaśnieżonym Poznaniu Kolejorz walczy z Lechem (po boisku pałętają się jeszcze jacyś ciepłolubni obcokrajowcy, ale olać ich, mięczaków, szmaciarzy, cieniasów), Wiktor ciągnięty przez A. debiutuje na sankach, my – zgromadzeni wokół stolika - bawimy się dobrze, a ja bawię się niewiele gorzej niż my. Chyba jestem zmęczony. Ba! Na pewno jestem zmęczony. Ale czym?!
Rys historyczny. Klub, w którym się znajdujemy, to lokal wielce zasłużony dla miasta i środowiska artystycznego miasta i okolic. Któż tu nie grał, któż tu nie mdlał, wymiotował, tracił zdrowie i nerwy? Wszyscy wielcy tu właśnie zaczynali, kończyli, byli w trakcie, no wszystko i wszyscy tu. Staszewski, Ciechowski, Szostakowicz, Bach… A teraz jeszcze artyści z Parassola. Właśnie jeden z nich przechodzi w kierunku baru. Nie widziałem ich na scenie, nie mam pojęcia, jak wyglądają, a jednak patrząc na delikwenta wiem, że to artysta. R. potwierdza moje podejrzenia, tak, obserwowany przeze mnie człowiek jest członkiem składu znanego we wszechświecie pod nazwą Parassol. I tak właśnie jest w tym Klubie. Nawet prosty lud ma tu szanse obetrzeć się o legendę.
Ok. My póki co siedzimy i popijamy. Przychodzą koleżanki z pracy E. Dalej siedzimy. R. schodzi na dół posłuchać Lipali. Reszta siedzi. Jesu… Nie będę tu zagłębiał się w to siedzenie, w to kto wszedł i wyszedł, w jakich konfiguracjach i na jak długo. Nie działo się nic złego, nic zdrożnego, po prostu normalka, nawet obecność kobiet w męskiej toalecie na nikim nie robiła wrażenie czegoś niestosownego. Umówmy się, że czas przesunął się bezboleśnie i w końcu zaczął się koncert Lao Che, a my w końcu znaleźliśmy się na sali.
Start. Grają. Nie znam tego kawałka, może to materiał z nowej płyty, znaczy zbierany na nową płytę, fajnie. Mnie czasem podobają się piosenki, których jeszcze nie słyszałem, no to słucham z zainteresowaniem. Słucham, słucham, słucham. Uwielbiam kiedy zespół, zanim jeszcze zacznie grać, potrafi przy stojącej publiczności jeszcze 5 czy 6 minut stroić się, doinstaolwywać, ustawiać, dogadywać z obsługą techniczną, akustykiem, no serio to uwielbiam i Lao Che zaprezentowało właśnie tę przystawkę w pełnej krasie, łącznie z wymienianiem statywu do mikrofonu dla Spiętego. Cały czas przygrywali, gotowali się i widać było, że jest ok. I nawet kiedy się kapnąłem, że to co brałem za nowy kawałek, jest tylko nową aranżacją „Krzywoustego”, to i tak wydawało mi się, że jest ok, bo lubię przecież twórcze podejście do repertuaru własnego. Jak ktoś umie i nie przekombinuje, to jest naprawdę wyzwanie, własny, ograny numer przerobić i dać mu drugą szansę, żeby w nowej wersji mógł dotrze do fanów np. muzyki klasycznej. Ewidentnym przykładem magika, który dobrze sobie radzi w tej branży – może oprócz ostatniego wybryku z orkiestrą symfoniczną – jest Sting. Zatem, myślę sobie, jest super, Panowie zainwestowali i poprzerabiali. Bomba! No, ale im dalej w las tym jakoś mniej mi się podoba… O co chodzi? Sam nie wiem. Nie ma gitarzysty, który serio potrafił grać, organy robią solówki za niego, ale nie wychodzi to dobrze. Po trzech kawałkach, kiedy właściwie nic już mi się nie podoba, dochodzę do wniosku, że trzeba iść do domu. Jakoś mi dzisiaj nie leży wykonawca. Pewnie to wszystko ze zmęczenia. No to spadam. Piszę smsy na okoliczność nagłego mego zniknięcia i wychodzę. Dla mnie to koniec koncertu. A tyle sobie po nim obiecywałem. Trudno.
Na dworze zimno. Idę na przystanek autobusowy i widzę, że o tej porze komunikacja miejska nie pracuje, a jest coś ok. 22.47, no to idę dalej, nadzieję pokładam w tramwaju. Może jakiś zagubiony, opóźniony, zabłąkany będzie jeszcze mknął po szynach? Nie, nie będzie mknął. Pozostają taksówki.
Tak… Sztuka zamówienia taksówki, kiedy człowiek nie potrafi jednoznacznie określić lokalizacji, w jakiej się znajduje, nie jest łatwa, ale dzwonię. Odbiera dyspozytorka, no to mówię, że nie jest mi lekko, że nie kojarzę nazwiska, wydarzeń bohaterskich, no nic kurwa nie pamiętam w zakresie semantycznym na temat nazwy ulicy, na której stoję i marznę, ale podaję kilka organoleptycznie doświadczonych punktów orientacyjnych. Mówię tak mniej więcej: tu była szkoła gastronomiczna, jest wydział sztuk pięknych, no i linia tramwajowa, po której nie pojedzie dziś żaden tramwaj. Pani, mówi, acha, to wiem, ok, wysyłam taksówkę.. Jestem szczęśliwy. Człowiek tak rzadko bywa szczęśliwy, a tak niewiele do tego szczęścia mu potrzeba…
Stoję i czekam. Podchodzi do mnie zachwiany delikwent, z piszczącym psem na sznurku i z pytaniem, czy ja aby też na tramwaj nie czekam? Na co ja mówię, że nie czekam, bo wiem, że nie przyjedzie. Delikwent się zasępia i do swojej koleżanki stojącej kawałek dalej krzyczy, że tramwaju nie będzie. Pani też ma psa. Delikwent ze swoi  psem podchodzi do tamtych i naradzają się. Po chwili wraca do mnie, proponuje wspólną podróż taksówką, którą on zamierza zamówić, na co ja, że dziękuje, bo właśnie zamówiłem i czekam na pojazd. Delikwent rezygnuje z dalszego kontaktu ze mną, chyba nie jestem kontaktowy.
Dla pani z przedsiębiorstwa taksówkowego chyba też okazałem się być mało atrakcyjnym tardżetem, bo zamówiona taksówka nie pojawia się. Postanawiam poprawić swoje szanse na zamówienie pojazdu i wpadam na pomysł ustalenia nazwy ulicy, na której się obecnie znajduję. Niedaleko jest duża, ciepła, zaludniona stacja paliw. Że też wcześniej na to nie wpadłem?! Idę tam, parę z psami pozostawiam za sobą, ewentualne radości mogące wyniknąć ze wspólnej podróży bez żalu pozostawiam za sobą. Kilka razy w życiu pojechałem w kierunku, którego nie znałem, z towarzystwem przygodnym i raczej nie były to podróże za jeden uśmiech.
Na stacji, w środku nocy, dzień dobry, miś pluszowy mówi wam, bo tu ciepło i jakoś trzeba mówić. Pytam, gdzie ja jestem i ochroniarz mnie rozumie, no ok, moje pytanie wstępne popieram tłumaczeniem problemu, jaki mnie spotkał. Dostaję jasną i klarowną odpowiedź, jestem na takiej, a takiej ulicy, stacja się nazywa tak, a tak, taksówka powinna przyjechać bez kłopotów. No to dzwonię i zamawiam. Pani mówi, że wysyła taksówkę i tym razem nie mam powodów by jej nie wierzyć. Czekam, jest mi ciepło, nie mogę nie przeprowadzić krótkiej konwersacji ze znudzonym ochroniarzem, to cena jaką płacę za informację.
Na szczęście taksówka przyjeżdża bardzo szybko. Wychodzę, wsiadam, mówię adres, upewniam taksówkarza, że to ten dziwny adres dotyczący budynku, który nie stoi przy ulicy, pod adresem której występuje i jedziemy. Nie myślę o koncercie. Chyba w ogóle nie myślę. Po prostu jadę. Jeżdżenie, kiedy to nie ja prowadzę, to chyba najlepsze momenty w życiu. Wyjechać z punktu „A”, nie dotrzeć jeszcze do punktu „B”, w pewnym sensie nie istnieje się wtedy. Wyrwany z wszystkich kontekstów, zalkoholizowany, na pewno zmęczony, jadę. Za oknem zima, noc, pusto. Naturalne warunki do życia.
Przyjeżdżam pod blok. Płacę, wysiadam, wchodzę na klatkę schodową. Idę po schodach. No i w końcu (23.29) jestem w domu. A. wyciąga właśnie pranie z pralki. Rozmawiamy chwilę, jak komu minął wieczór. Ja marudzę, że koncert mi się nie podobał i dochodzę do wniosku, że w porównaniu z moją poprzednią bytnością na koncercie Lao Che, kiedy to tłum mnie porwał, pogryzł, zmielił i wypluł, to teraz nie mogło być lepiej. Nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeźni… Z drugiej strony, wg mojej wiedzy kilka razy udało mi się wykąpać w tym samym krwawym nurcie… Hm… Ok, jest późno, jestem zaburzony chemicznie, zmęczony, gotowy do dalszego życia, w którym wiele jeszcze osiągnę. A. relacjonuje podróż, jaką Wiktor z radością odbył na sankach i że wieczór minął w miarę spokojnie. No i fajnie. 
To jest środa. Wchodzę do łazienki.

3 komentarze:

  1. "Wyjechać z punktu „A”, nie dotrzeć jeszcze do punktu „B”, w pewnym sensie nie istnieje się wtedy" --- taaaaaaa!!!!!!! to jest to,co daje filozofom wiarę w tworzenie,to,co myślicielom daje odpoczynek,to,co wkurwionym daje czas na ochłonięcie,a wrażliwcom czas na dojście do siebie tudzież wyłapania kaca moralnego i wreszcie to,co tygrysy lubią najbardziej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja dodam jeszcze, że najwybitniejszym myślicielom i filozofom czas ten daje możliwość poprawienia makijażu ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej... Komentarze... Dziękuję.
    Annie dziękuję, za celną (żeby nie powiedzieć "celniętą") uwagę (żeby nie powiedzieć "uwagi").
    Ewenementu dziękuję, za podczepienie się pod komentarzem Anny i takoż również na ów reakcję.

    OdpowiedzUsuń