wtorek, 22 marca 2011

Trzeźwym okiem – czyli jak (nawet po butelce słodkiego wina) pozostać wytrawnym specjalistą

 Tytuł właściwie nie mówi o niczym, bo ja też chciałbym dzisiaj, w związku z wiosną i świecącym radośnie słońcem, pogadać sobie, popisać sobie o niczym. Nic… No…
No nie da się o niczym, to może zmienię temat na jakiś bardziej wymowy? Niech będzie, że dzisiaj będzie o telewizji! Zahaczając się jakoś w temacie zacznę może od tego, że nie mam zbyt wiele czasu na oglądanie telewizji. Odkąd narodził się Pan Wiktor asortyment podglądanych przeze mnie audycji stanowczo się zinfantylizował, bo – co oczywiste – przesunął w kierunku programów wymyślanych dla dzieci. Nigdy nie byłem zwierzęciem specjalnie telewizyjnym, ale jakieś wiadomości, jakiś film, jakieś widowisko sportowe czy inne produkty tego typu jednak pochłaniałem. Teraz też pochłaniam, ale dużo mniej i w zasadzie, jest to bardzo zdrowe - więc w zasadzie nie narzekam. A już kiedy pogoda piękna, to stanowczo wolę pójść na plac zabaw i pozjeżdżać z dużej zjeżdżalni, niż obejrzeć w TV program o zjeżdżaniu z dużej zjeżdżalni.
No to teraz część sprawozdawcza, czyli co ja wczoraj widziałem i jakie to ma dla mnie konsekwencję, bo przecież wszystko wywołuje w człowieku zmiany, zostawia w nim ślad, a więc! Faktografia.
Po przyjściu z placu zabaw telewizor w domu nie grał. Nadeszła jednak godzina 16.45, kiedy to kanał dla dzieci wpuszcza dzieci w kanał i nadaje „Stacyjkowo”. Wiktor z wielu rzeczy może zrezygnować, ale nie ze „Stacyjkowa”. No to start. Lokomotywy śpiewają wesołą piosenkę, podskakują, mrugają oczyma, przeżywają pouczające przygody i jest kolorowo. Bajka bez przemocy, z morałem, przekaz wzmocniony faktem ciągłego powtarzania iluś tam odcinków w kółko. Wiktora to nie zniechęca. Mnie zniechęca więc nie patrzę. Po chwili – aktualnie przebywam w kuchni - słyszę, że „Stacyjkowo” się skończyło, ale przecież tuż za przygodami lokomotyw emitowany jest „Bob budowniczy”. Też jest ładnie, też nie oglądam, podobnie jak nie oglądam przygód przesympatycznej, ciekawskiej małpki o imieniu Dżordż (wymowa Wiktora Dżodż). Chociaż nie, na końcówkę Dżordża się załapuję.
Co do Dżordża wczorajszego nie mam żadnych refleksji… W związku z zapętleniem pokazywanych odcinków nie mam nawet pewności o czym wczoraj było?.. Ok. Przypomniałem sobie. To był odcinek o zimie, jak małpka wymyśliła grę w lodowe kręgle. Grała razem z wiewiórką Skoczką. No… Bajka się skończyła i wyłączyliśmy telewizor.
Kolejnym zaobserwowanym przeze mnie programem był fragment serialu „M jak miłość”. Z treści dotarło do mnie, że Hanka znowu zaufała swemu mężowi (imienia nie pamiętam). Pokój rozświetlony płomykami świec, zapalonymi przez dzieci omawianej pary po przejściach. Dzieci zrobiły to z rozmysłem, aranżując w ten sposób przestrzeń wiejskiego domu, ocieplając go nieco, tworząc atmosferę ułatwiającą zbliżenie i powiedzenie sobie czułych słów. Kamera jedzie na wózku i widać płomyki świec, których jest bardzo dużo i w różnych wariantach - łącznie z gromnicami chyba - a mnie przychodzi na myśl, że oto wylądowaliśmy na cmentarzu w okolicach 1 listopada… Smród w zamkniętym pomieszczeniu musi być przejmujący, ale para bohaterów nie zwraca na to uwagi. On parzy herbatę, ona siada na jakiejś kanapie. Przez chwilę widzimy dzieci ciekawie zaglądające z dworu przez okno do pokoju i monitorujące postępy na drodze do zbliżenia pary rodziców. Rodzice zaś siedząc obok siebie rozmawiają…
Ona jemu wyznaje, że nadal go kocha, ale że to nie gwarantuje sukcesu w odbudowaniu związku, on dostrzega, jak bardzo ona ma zniszczone ręce. Ona tłumaczy, że jakoś przecież musiała zarobić, kiedy on… On… No, odszedł od rodziny… On w oczach ma ból - może jednak dym ze świeczek podrażnił spojówkę? To byłoby najprostsze wyjaśnienie, ale podejrzewam, że to raczej chodziło o uświadomienie sobie przez bohatera, jakim draniem był, jakim był skończonym sukinsynem. Ona dobija go mówiąc coś o niskich zarobkach nauczycieli, ale on przezwycięża zamęt, zna przecież odpowiedź, wie jak zaradzić złu, jak rozwiązać wszystkie ich kłopoty! Więc opanowuje się, bierze jej dłonie w swoje ręce i zaczyna przytulać. Napięcie rośnie. Wiem, że miłość jest tuż! No i właśnie wtedy do pokoju wchodzi jedno z dzieciąt… Temperatura sceny spada, ale nie wszystko jest stracone, bo przecież można pogodzić się inaczej, lżej i bez patosu! Więc oni godzą się w ten właśnie sposób, na oczach pacholęcia, właściwie wszystkich pacholąt, w ich obecności i biorąc je wszystkie na światków, pośród uśmiechów i radosnej muzyki, ich usta – po rozłące trwającej jak mniemam wiele odcinków – nareszcie spotykają się ze sobą! Tara! Miłość wygrała! Na deser, ze szczęścia i żeby szczęście wyrazić najpełniej, cała rodzina wybiega przed dom i puszcza fajerwerki. To jest na wsiach procedura standardowa i zupełnie naturalne zachowanie. Mieszkańcy miast nie umieją tak spontanicznie i naturalnie okazywać sobie uczuć. Szkoda, żal, ale tak jest. Trudno.
Refleksji mam kilka: skąd oni w domu mieli tyle świeczek, a właściwie po co mieli ich tyle? Kto wychował te dzieci w tak nieodpowiedzialny sposób, że zapaliły chyba ze 40 świec i - pozostawiając taką kupę ognia bez opieki - wyszły z domu, aby powracający doń rodzice mogli zastać niespodziankę? Przecież to wszystko mogło spłonąć! Wystarczył jeden kulawy pies, jedno - choćby drobne - trzęsionko ziemi, tak naprawdę wystarczyłaby jedna, dobrze odkarmiona i  oślepiona - uroczą skądinąd iluminacją cmentarną - mucha domowa (łac. musca domestica), a doszłoby do tragedii!! Jeden przewrócony ogarek dałby początek reakcji łańcuchowej, przecież wiadomo: nasze domy wypełnione są materiałami łatwopalnymi! Uświadommy to sobie w końcu!
Ok. Nie mam siły myśleć o tym spokojnie, a przecież zaobserwowany przeze mnie fragment „M jak miłość” uraczył mnie jeszcze jednym wątkiem - kto wie, czy nie jeszcze bardziej szarpiącym mój i tak już zdenerwowany system nerwowy? Występują Ona i On (imion nie pamiętam). Bez wdawania się w szczegóły. Ona się dąsa i ma obiekcje, w końcu mówi o co jej chodzi, a chodzi jej o to, że ma wrażenie, iż jest przez niego zdradzana… On zaprzecza, deklaruje miłość, że „nikt tylko Ty” i inne takie. Ona waha się aktorsko i widać, że sprawa wcale nie jest załatwiona. On idzie wziąć prysznic i w tym momencie przychodzi do niego sms… Jesu… Sms przychodzi i jak to smsy mają w zwyczaju trąbi, piszczy, ogłasza swoje triumfalne nadejście. On, pod strugami ciepłej wody, oczywiście nic nie słyszy, telefon położył w kuchni na blacie i teraz Ona ma zagwozdkę… Ostatecznie, po krótkiej walce, przegrywa z ciekawością (zupełnie jak ciekawski Dżordż) i czyta. Twarz jej blednie, oddech przyspiesza, oko matowieje, ale tylko na sekundę i po to, by po zaanonsowanej sekundzie wypełnić się błyszczącą łzą w rozmiarze XXL. Dziewczyna jest nieszczelna, cieknie, popłynęła. Sięgnęła po owoc zakazany, zerwała telefon z drzewa wiadomości złego i dobrego i rzeczywistość drgnęła, nabrała zupełnie innych znaczeń! Jej świat się przemienił… Kurna, nawiązałem do wielkiej narracji kulturowej, może nieco na wyrost, ale nie dałem rady się powstrzymać, bo przecież – w perspektywie indywidualnej – wszystko tu do niej pasuje. Ona poznała prawdę, zdobyła możliwość zorientowania się w sytuacji, ale teraz czeka ją eksmisja z bezpiecznego raju, jakim mógł być ich związek… A więc upadek. On upadł, zdradził – tak przynajmniej sugeruje złowrogi sms, kusiciel, przez którego i ona skusiła – ale przegrywają oboje. Czeluść, w jaką osuwa się miłość tej pary serialowej, jest przygotowana na kolejne odcinki, już wieje chłodem i milczeniem… Ech…
Ja patrzę na to wszystko przesz szybkę ekranu i też robi mi się chłodno… TVP, tzw. prajmtajm, starsze dzieci patrzą, a tu zagrożenia i cierpienie. „M jak miłość” pod płaszczykiem telenoweli pokazuje, jak straszne i ryzykowne jest życie, zarówno w okolicach wiejskich, jak również w mieście stołecznym! I że ludzie ludziom to normalnie same świństwa robią, robili i będą robić. Tfu! Dzięki twórcom telewizorów posiadam jednak pilota, którym zmieniam kanał.
Pyk! I od razu dostaję kulkę w łeb! Bez owijania w bawełnę strzelają do mnie i całkiem z bliska widzę, jak facetowi obok, ten drugi facet przystawia pistolet do czoła i pociąga za spust. Jeb! Wszystko jest we krwi. Jesu… Łil Smit z kolegą kogoś gonią. Wybuchy, pościgi, USA. Wymiękam, ale dopiero po chwili, bo nie chcę, żeby ten co zabił gościa obok mnie, żeby sobie pomyślał, że jestem aż tak cienki. Więc pod pozorem, że mnie to interesuje przechodzę płynnie do debaty pomiędzy profesorami ekonomii. Emerytury - w tym moja - wiszą na włosku.
Słucham, słucham, nie rozumiem, nie rozumiem… No. Tyle się swego czasu mówiło o analfabetyzmie funkcjonalnym i oto teraz i ja mogę śmiało zapisać się do grona rzeczonych analfabetów. Witajcie bracia i siostry! Siedzę przed telewizorem jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut i zaliczyłem już zagrożenie pożarowe, dowody na głupotę źle wychowanych dzieci, zdradę i rozpad związku międzyludzkiego, morderstwo z bardzo bliska, a teraz jeszcze udowodniono mi, że ja też jestem gupi. Ba! Jestem, byłem i będę gupi, na ament, po wsze czasy, forewer! Panowie profesorowie mówią do siebie płynnie i poszczególne słowa rozumiem, ale zdań już niekoniecznie. Miałem tak kiedyś, jak uczyłem się angielskiego na studiach… Dobra. Poddaję się. Popełniam honorowe samobójstwo (moje honorowe samobójstwo dedykuje mieszkańcom Japonii, z którymi łączę się – też telewizyjnie – w bólu i cierpieniu. Serio).
Przełączam na program 2 TVP. U Tomasza Lisa rozmowa – o martwych na żywo - o Żydach i o Polakach w kontekście ostatniej książki Jana Tomasza Grossa… Są wszystkie składniki potrzebne do zadymy. Panie: Agnieszka Holland i Kazimiera Szczuka, Panowie: Robert Więckiewicz i Piotr Najsztub oraz politycy: Zbigniew Giżyński i Janusz Wojciechowski. Jest oczywiście prowadzący: Tomasz Lis. Więc są sobie oni wszyscy, jest temat rozmowy, w którym sugerowane jest, że miało miejsce takie, a takie, niegodne i haniebne zachowanie jakichś Polaków wobec jakichś Żydów. I wystarczy. Przyznam szczerze, że dałem radę spokojnie przetrwać wypowiedź Pani Holland, jakoś przebolałem napastliwy ton Pani Szczuki, podczas – może nieco rozwleczonej, ale jednak sensownej – wypowiedzi Pana Więckiewicza, z radością przyjąłem kilka zdań w wykonaniu Pana Najsztuba, natomiast panowie politycy doprowadzili mnie ponownie do stanu, z jakiego ledwie się wygrzebałem po kontakcie z profesorami ekonomii… Znaczy w pierwszej chwili znowu źle się poczułem, poniżony, przybity tym, że nie kontaktuję, nie rozumiem, co oni mówią, nie chwytam związku, pomiędzy pytaniem, tematem, a tym jak werbalnie reagują na te kwestie panowie politycy. Na szczęście tym razem, jak się zorientowałem po reakcji Pań i Panów dyskutujących w studio, wina nie leżała po mojej stronie, bo oni też nie chwytali „o co kaman”. Oparłem się więc na autorytetach i doszedłem do wniosku, że panowie politycy pieprzą bez ładu i składu i zacząłem się zastawiać dlaczego, dlaczego oni tak bez sensu gadają? Rozmowa jest o niechlubnych czynach popełnionych przez Polaków, a oni na to wyjeżdżają, że Francuzy robiły jeszcze gorzej, że Polacy to są i tak ok, że Niemce były sprawcami całego zła i że teraz to Niemce są zainteresowane w rozmywaniu odpowiedzialności… Hm… I jeszcze, że zjawiska opisywane w książce Grossa, to był margines. Ja nie czytałem tej książki, ani żadnej innej w tym temacie, ale tak sobie myślę, że skoro na medalu wręczanym Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata widnieje napis: "Kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat", to działa to też w drugą stronę i wtedy ustalanie, jak wypadliśmy w statystyce morderstw, grabieży czy innych działań mało pobożnych, nie ma sensu. Medal wręczany Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata ma dwie strony.
No i tak sobie oglądałem wczoraj telewizor. Żeby jakoś się zapętlić i mimo wszystko odnieść do zapodanego tytułu zaznaczę, że byłem absolutnie trzeźwy. Prowokowany przez polityków, poniżany przez ekspertów, narażany na kontakt z żywiołem ognia i głupotą dziecięcą, w najmniej spodziewanym momencie atakowany wizją wygnania z Raju i marnością mej ludzkiej kondycji nie ugiąłem się i nie sięgnąłem po alkohol ani żaden inny hol, który ułatwiłby mi dalszą podróż, jaką jest  życie. Prawda jest taka, że po butelce dowolnego wina - nawet wytrawnego! – nie sposób rano obudzić się bez kaca i wytrawni specjaliści to wiedzą. Z telewizji.

piątek, 18 marca 2011

Było o tym, że za dużo jest słów - zatem zdjęcia

Było o tym, że za dużo jest słów, postanowiłem więc posłużyć się obrazem. Wiadomo: jeden obraz, to ileś tam słów (chodzi o to, że to niby dużo słów, czy coś w tym klimacie. Oczywiście wszystko zależy od jakości obrazu, jak również jakości słów, do których obraz ów porównujemy). Dzięki rewolucji przemysłowej i technologicznej, dzięki Szatańskiemu pomysłowi miniaturyzacji i innym działaniom mądrych ludzi, spora grupa mieszkańców Europy posiada dzisiaj telefony komórkowe, które w znikomym tylko procencie służą do prowadzenia rozmów telefonicznych. Między różnymi zastosowanymi telefony komórkowe pozwalają na przykład utrwalać obrazy, czyli robić zdjęcia. I ja również wyposażony jestem w taki telefon i robię nim co jakiś czas zdjęcia. Oto kilka z nich.


To zdjęcie z okresu kampanii wyborczej, kiedy to okazało się, że automat z popularnym napojem  też może służyć czemuś pożytecznemu. Ujęło mnie w tym plakacie wyborczym wszystko. Bo i portret ładny i wiersz udany.



Miasto Toruń promuje się hasłem "Gotyk na dotyk". Tutaj wersja ulicy. Jest  może nieco dosadniej, ale też ładnie. Oczywistym atutem jest wyszukana forma rymowana.



A teraz coś o czekaniu... Oczekiwanie to jest temat potężny. Od kwestii zatrważająco egzystencjalnych (czekanie na nienadchodzący, opóźniający się moment w cyklu menstruacyjnym - łac. cyclus menstrualis - kobiety, który dość definitywnie rozwiewa zarówno lęki, jak i nadzieje na potomstwo), poprzez biadolenia literacko-filozoficzne (wiadomo: Godot i reszta oszołomów), aż do spraw zdawałoby się przyziemnych (nie podam przykładów, bo strach wybierać, bo można kogoś urazić), a przecież dla wielu bardzo ważnych! Na zdjęciu widzimy zapis, świadectwo oczekiwania na autobus. Wzruszyła mnie ta potrzeba wyrażenia, ta kruchość kartki papieru pozostawionego na pastwę żywiołów. Aż chciałoby się zameldować: Człowieku, Twój przekaz dotarł, cześć Twemu czekaniu! Mam nadzieję, żeś się doczekał...



No tu właściwie nie potrzeba nic tłumaczyć. Pasja. Furia. Po prostu LOVE.



To, jak pewnie łatwo się domyślić, zdjęcie ze szpitala. Podziemne, nieco ciemne przejście i tam zaobserwowany magazyn. Gdzieś tam, piętro, dwa piętra wyżej leżą chorzy ludzie, a już poniżej linii ziemi jest miejsce dla chorych rzeczy. Nie sala, nie izolatka, tylko prosty magazyn... Jako człowiek - może nie od razu wychowany, ale jednak zapoznany - więc zapoznany z Panem Kleksem i jego metodami pracy z materią (pozornie) nieożywioną, stanowczo sprzeciwiam się aż takiemu uprzedmiotowieniu przedmiotów! Chore rzeczy można - o ile już nie antropomorficznie leczyć! - naprawiać. Spychanie ich pod ziemię uważam za niegodne... Pamiętajmy, że my też kiedyś walniemy w kalendarz i będzie pozamiatane. Wiem, miało być mało słów, ale jeden wiersz mi się ciśnie i go tu zacytuję, zamieszczę. W całości.

***(kiedy umrę kochanie)

kiedy umrę kochanie
gdy się ze słońcem rozstanę
i będę długim przedmiotem raczej smutnym

czy mnie wtedy przygarniesz

ramionami ogarniesz
i naprawisz co popsuł los okrutny

często myślę o tobie

często piszę do ciebie
głupie listy - w nich miłość i uśmiech

potem w piecu je chowam

płomień skacze po słowach
nim spokojnie w popiele nie uśnie

patrząc w płomień kochanie

myślę - co się też stanie
z moim sercem miłości głodnym

a ty nie pozwól przecież

żebym umarła w świecie
który ciemny jest i który jest chłodny


Halina Poświatowska

(Podkreślenie kwestii moje - autor bloga). No...



Ok. Poszarpały nami emocje liryczne, a teraz nachodzi czas kontestacji. Czas, kiedy pokazujemy światu twarz alterglobalisty względnie, to ci odważniejsi i z dużą odpornością psychofizyczną, ci co to się nie przeziębiają i nie lękają krytyki, ci pokazują dupę. Więc niby luz i nic nas nie obchodzi, ale jednak wrzeszczymy o tym i zużywając nieco farby ogłaszamy wszem i wobec. Anarchia!!!



Anarchia, nie anarchia, na raka, nie na raka, tak czy siak - umrzeć trzeba. Tutaj zdjęcie prezentujące symbol religijny jeszcze przed umieszczeniem w miejscu właściwym. Może nie widać tego wyraźnie, ale jest to przód samochodu i żeby rozwiać wątpliwości: samochód posiada napisy i dekoracje jasno świadczące o tym, że jest karawanem... Karawan... Dla niego ostatnia droga nigdy nie jest ostatnia.

To wszystko. Aha... Wiem, że większość zdjęć i tak zawiera słowa... Nic na to nie poradzę. Nadal. Jeszcze.

wtorek, 8 marca 2011

Milczenie Czytelnika

Od czasu do czasu dochodzę do wniosku, że na świecie stanowczo za dużo jest: 1. ludzi; 2. słów. Zgrozą napawa mnie zwłaszcza połączenie dużej ilości ludzi wypowiadających dużą ilość słów. Nie mam zapędów totalitarnych i specjalnie morderczych, ale raz na jakiś czas urządziłbym zbiorową egzekucję. Masowym terrorem odpowiedziałbym na masowy zalew. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to politikal korekt i ogólnie raczej stawia mnie w jednym szeregu z Mao Tse Tungiem i resztą szemranej bandy, ale nic na to nie poradzę… Raz na jakiś czas przygotowałbym w lesie sporo dołów, zamówił plutony egzekucyjne, zgromadził potrzebną ilość wapna i resztę akcesoriów, tak dobrze pokazanych np. przez pana A. Wajdę w filmie „Katyń”. (Pan Andrzej Wajda skończył 85 l. - serdecznie gratulujemy. Niby czego „gratulujemy”?! Nie wiemy, ale mimo wszystko wyrażamy radość z powodu dożycia sędziwego wieku. Średnia długość życia mężczyzny w naszym kraju, to ok. 71 lat, widać więc wyraźnie, że  Pan Wajda podnosi nam wskaźniki, hura! A teraz wracam do głównego nurtu mojej wypowiedzi dzisiejszej). Do tego wszystkiego w okolice przygotowanych dołów dowiózłbym książki (do spalenia), płyty DVD z filmami (do rozgniecenia ciężkim sprzętem), płyty CD (ale tylko z piosenkami, sama muzyka, bez śpiewania jest ok - do rozgniecenia ciężkim sprzętem) i inne możliwe nośniki słowa. Osobnym wagonem poprosiłbym o dowiezienie ludzi tworzących reklamy telewizyjne i autorów wszelkich realityszoł, a spośród twórców reklamy, tych którzy wymyślili dzieło o kobiecym moczu nietrzymaniu uhonorowałbym rytualnym mordem, jaki dane mi było podpatrzeć w filmie Pana M. Gibsona „Apocalypto”. To był naprawdę fajny kawałek.
Oczywiście, na pięć minut przed egzekucją rozmyśliłbym się i rozpuścił wszystkich do domów, bo to przecież nie wina ludzi, że gadają, nawijają, pierdolą, jak potłuczeni, gaworzą, szczebioczą, a Doda śpiewa utwory słowno-muzyczne. Nikt i nic nie jest temu winne. Winny jestem tylko i wyłącznie ja. Tylko po mojej stronie leży wina, za niemożność przejścia obok bełkotu, a właściwie odróżnienie bełkotu od mowy sensownej. Bo to przecież nie jest tak, że już nic tylko wszystek człek nie daje rady wygenerować sensownego ciągu znaków. Znam przecież przynajmniej pięć osób, które mówią składnie i do rzeczy! Z pięcioma osobami można śmiało dokonywać rzeczy wielkich, a i te całkiem małe mogą dać mnóstwo radości, więc nie ma na co narzekać. Jak wspomniałem: problemem jest selekcja i nie poddawanie się, opanowanie reakcji alergicznej i histerycznej.
Uleganie to poważna dysfunkcja. Sytuacja, w której organizm nie jest w stanie bronić się przed słowami wpadającymi weń bez pukania, jest formą kalectwa. Weźmy na przykład sytuację z pozoru absolutnie bezpieczną. Wchodzi sobie człowiek do księgarni. Nic się nie dzieje. Spokój, cisza. Znudzona ekspedientka siedzi nieruchomo i nawet nie patrzy na klienta, bo też nie ma na co. Co to ona klienta nie widziała? No, widziała i to wielu, więc nie ma potrzeby patrzenia. Jest zatem sielankowo i spokojnie, bo co niby mogą człowiekowi zrobić książki? Nic, absolutnie nic, ale… Ale już jako nośnik słowa, prawda, prawda? Tu już otwiera się pole do ataku, przecież jeden z drugim autorzy napisali i już jakiś utalentowany grafik zaprojektował okładkę, już się tytuł wyrywa i dźga po źrenicy! A nazwiska?! Same nazwiska mogą człowieka przyprawić o załamanie nerwowe, bo przecież na samą myśl, że człowiek kupi i potem – masochistycznie! – otworzy i przeczyta dzieło noblisty, to może go zimny pot oblać, bo przecież z tego przeczytania niemal wprost wynika, że będzie – mniej lub bardziej, ale jednak – obcował z myślą niejednokrotnie genialną! I wtedy musi, po prostu musi dojść do miażdżących porównań… Myśl geniusza versus Czytelnik… Nie ma miejsca na kompromisy, poruszamy się niby to w dziale kultury - a nawet kultury wysokiej! - ale w kategoriach ambicjonalnych stoimy w jednym rzędzie w nosorożcami, szczurami, świnką morską walczącą o przetrwanie w świecie pełnym zła i drapieżników. To jest forma starcia: oto w narożniku czerwonym pozornie tylko martwy i cherlawy Pan Franc Kafka, a w narożniku niebieskim Pan Czytelnik… Czytelnikt piątej kategorii, co to po prostu nie jarzy, do którego nie dociera, który nie przyswaja… Jest źle.
Pal zresztą sześć rozumienie, rozumieć można piąte przez dziesiąte, rozumieć można prywatnie, po domowemu i nieklasycznie, indywidualnie, jak to się mówi - oryginalnie, ok. Przy odpowiednim poziomie zagnieżdżenia w dobrym samopoczuciu, można nawet przyznać się do niezrozumienia i nadal uważać, że wszystko jest w porządku. Zasadniczym problemem jest bowiem nie tyle niezrozumienie, co niemożność ogarnięcia! Każda księgarnia proponuje przynajmniej 300 książek, z czego część - pomimo, że wydrukowana jest drobnym drukiem - i tak osiąga rozmiary zatrważające, przekraczając np. 300 stronic! A na każdej stronie słowa…
Za dużo słów! Czytelnik przeczuwa, że to wszystko warto przeczytać, że to wszystko jest godne uwagi i ważne, że może zmienić jego życie, wpłynąć na losy świata, przynieść odpowiedź na nurtujące pytania. Czytelnik się zagapia, przystaje, wyciąga rękę, przypomina sobie o możliwych kwotach debetu i zastanawia się, czy jako żywy organizm rzeczywiście musi jeść? I w trakcie tego wysiłku, niewątpliwie intelektualnego, Czytelnik zaczyna naraz dostrzegać, że słowa zaczynają wypełzać z woluminów i powoli spadają na podłogę, niby gąsienice dosłownie pełzną w jego stronę, włażą na niego. Niektóre skaczą bezpośrednio z półek, czepiają się ubrania, kilka, na podobieństwo pająków, opuszcza się na nitkach z sufitu i desantowo ląduje we włosach! Delirium! Organizm próbuje się bronić, strząsnąć z siebie robactwo, ale nie ma ucieczki! Nieruchoma do tej pory ekspedientka - która w rzeczywistości okazuje się być (na modłę matriksowską) postacią utworzoną z zielonkawych literek – zablokowała dostęp do drzwi. Czytelnik zaczyna krzyczeć, reakcja histeryczna znaczy… Ech… A mówimy przecież o kontakcie człowieka ze słowem pasywnym i na co dzień zatrzaśniętym w okładkach starej, poczciwej i łagodnej książki.
Ok. Zjawisko zostało opisane, czas na jakieś recepty. W myśl myśli, że nie sztuką jest dostrzec problem lecz go rozwiązać, chciałbym zasugerować kilka możliwych rozwiązań. Jeżeli chodzi o atak słów książkowych, to wystarczy brać odpowiednie leki, na dłuższy czas zawiesić spożywanie alkoholu, wysypiać się i unikać naturalnych skupisk książek.  A jak poradzić sobie z Internetem, z piosenką, szołem i ogólnie emisją telewizyjną?! Ha! Łatwo. Pełne zaskoczenie, prawda? Rozwiązaniem jest wyłączenie urządzeń lub też unikanie miejsc, w których urządzenia te, pozostając poza naszym zasięgiem, nie mogą być przez nas własnoręcznie wyłączone. I w tym momencie powracamy do początku mojej notki, do zagrożenia zasadniczego, a mianowicie?.. Tak! Ci co bardziej domyślni już wiedzą! Powracamy do tego, że największym, najbardziej nieustępliwym i trudnym do usunięcia źródłem słów jest żywy i gadający człowiek! Wyłączenie żywego człowieka - definiowane w naszym kodeksie karnym, jako zabójstwo - to jest sposób drastyczny, ale tylko taki czasem przychodzi mi do głowy… Ech… Demokracja i wolność słowa spędzają mi czasami sen z powiek…
Władysław Sikora zapytał kiedyś filozoficznie: „Po co się kłócić z drugim człowiekiem, kiedy można go zabić”? A może dotyczy to nie tylko sytuacji kłótni z drugim człowiekiem, bo po co doprowadzać do kłótni? Przecież i bez tego świat pełen jest agresji i złych uczuć. Złu trzeba zaradzić w zarodku. Czasem marzy mi się świat bez ludzi, mój idealny świat bez wad!

A teraz, nie wiążące się nijak z treściami prezentowanymi powyżej, życzenia. Gdybym miał w obliczu zagłady dokonywać selekcji, to proszę mi uwierzyć, kobiety zginęłyby ostatnie! Zatem:

Z okazji Dnia Kobiet chciałbym wszystkim Paniom złożyć najserdeczniejsze życzenia: zdrowia, szczęścia, pomyślności, udanych zakupów, udanych związków, bycia ze sobymi samymi w zgodzie, umiejętności podejmowania trafnych decyzji, umiejętności twórczego wyrażania się (nawet wulgarnie), zdolności do szybkiej regeneracji sił nadwątlonych codziennym trudem, rozsiewania zapachów i aromatów wymarzonych oraz realizacji czego dusza pragnie.

PS. Do wyrażenia poglądu głoszącego nadmiar słów użyłem, jak widać, bardzo wielu słów… Oto paradoks! Wymowne milczenie jest sztuką trudną, której jeszcze nie posiadłem, ale staram się, staram i może kiedyś w końcu uda mi się zamknąć japę.

środa, 2 marca 2011

Z wizytą w zakładzie pracy

No i zaprosili mnie na policję… Jako świadek zła wyrządzonego człowiekowi niewinnemu, poproszony zostałem o złożenie zeznań. Tydzień się umawiałem z panem w wydziału dochodzeniowo-śledczego i w końcu udało się! Punktualnie o godz. 8.00 przekroczyłem próg komisariatu.
Pierwsze wrażenie: niebiesko, a jako że lubię niebieski, to poczułem się uspokojony, wbrew – co tu będę ukrywać – rosnącemu we mnie, na samą myśl o kratach i mundurach, napięciu. Podszedłem do okienka w okienku (takiego z głośniczkiem, małego, zamykanego i aktualnie właśnie zamkniętego), za którym siedział dyżurny. Podszedłem i stanąłem, a ponieważ stanie i czekanie, to nie jest zła sprawa, to  nie grymasiłem na fakt nikłego zainteresowania moją, w końcu skromną i niepozorną, osobą. Zresztą, co niby miałem zrobić? Postukać w szybkę, zatańczyć, wziąć zakładnika? Nie, nie mam w zwyczaju doprowadzać do tego, by niepotrzebnie koncentrowano na mnie uwagę, a już koncentrowanie na sobie uwagi pracowników resortów siłowych zawsze wydawało mi się daleko posuniętą ekstrawagancją. Stanąłem więc skromnie i stałem. Pan dyżurny coś tam skrobał po kartce długopisem i widać było, że jest zajęty i jego niedostrzeganie mnie nie bierze się z jakichś prywatnych niechęci, indywidualnego podejścia do mojej właśnie osoby. Mógłby w moim miejscu stać - bo ja wiem? – Ghandi, Muamar Kadafi, Elvis, a może nawet sam Chrystus, bądź też – wybaczcie śmiałość - JP2, więc mógłby sobie stać, mógłby się nawet spiętrzyć ów ktoś stojący w zwartą grupę składającą się z wszystkich wyżej wymienionych osobistości, a pan dyżurny i tak nie mógłby się nimi zająć, bo widać, no - czarno na białym - było widać, że pan dyżurny jest zajęty!
Ale, jak powiada Pismo, wszystko ma swój czas, doszło więc i do tego, że doznałem łaski obdarzenia spojrzeniem (w domyśle: uwagą). Pan dyżurny spojrzał na mnie i głośniczek szczeknął pytaniem, przygotowany odpowiedziałem sprawnie o co chodzi, głośniczek zakomunikował, że mam poczekać, aż ktoś po mnie zejdzie. Wiadomo! – pomyślałem. Co im się będę taki niekonwojowany szwendał po obiekcie, jeszcze coś zrobię, popatrzę, ukradnę! Znam przecież siebie, a Oni znają mnie pewnie jeszcze lepiej… Tak… Bezpieczeństwo jest najważniejsze!
Odszedłem od dyżurki i skoncentrowałem się na czytelnictwie. Jak raz w radio podawali, że odsetek osób czytających spada w naszym kraju dramatycznie, to ja choć trochę podniosę go czytając plakaty, ogłoszenia, certyfikaty i inne ogólnie dostępne utwory literackie. Plakaty były o przemocy w rodzinie, o biciu dzieci, o maltretowaniu, o chorobie alkoholowej i o innych takich zjawiskach smutnych i przykrych, ale mnie najbardziej wzruszyła możliwość wypełnienia ankiety, w której ocenie poddaje się sposób funkcjonowania recepcji istniejącej – a jakże! – w holu komisariatu. Więc jest recepcja, jest ankieta i jest instrukcja wypełnienia ankiety, wszystko niby jest, ale czegoś jednak brakuje… No tak! Brakuje kogoś, kto siedziałby w recepcji i pełnił swą recepcjonistyczną posługę! Wobec braku osoby recepcjonisty/tki moja recepcja recepcji nie pozwoliła mi na uczciwe dokonanie oceny. Zresztą, nie miałbym na to czasu, bo oto z pierwszego piętra zstąpił ku mnie pan policjant i kazał mi iść ze sobą. Jak łatwo się domyślić, poszedłem…
Korytarze, jak to korytarze w urzędach, po prostu brzydkie i w kolorze szaro-burym. Niebieskiej farby wystarczyło widać tylko na recepcję. Nic mnie nie zaskoczyło. Nie miałem wybujałych wyobrażeń na temat warunków pracy policji. Naszła mnie tylko taka refleksja, że od czasów inspektora Borewicza nie zmieniło się zbyt wiele, a pokój do którego doszliśmy utwierdził mnie tylko w moim przekonaniu na temat ubóstwa panującego w tego typu instytucjach i macoszego traktowania zagadnień estetyki - choćby i użytkowej.
Właściwie mógłby to być magazyn rzeczy znalezionych. Dawno znalezionych, bo dawno zgubionych. Taki na przykład zabytkowy adapter będący częścią równie zabytkowej wieży. Kiedyś to był sprzęt wysokiej jakości i wielu młodych ludzi dałoby się za niego posiekać, ale teraz… Ech… Teraz to był odpad niebezpieczny, który należało sprawnie zutylizować i tyle. Było w tym pokoju dużo papierów piętrzących się w nieregularne stosy, regały zawalone aktami, niedomknięta szafka żywnościowa i bezprzewodowy czajnik, z przewodem chałupniczo zaizolowanym czarną taśmą. Ciekawe ilu zwarć instalacji elektrycznej był powodem?
Pan policjant poprosił, żeby usiadł na krześle, sam zasiadł za jednym z dwóch biurek i zaczęło się składanie zeznań. Po pierwsze ustalono, że ja to ja, czyli zostałem wylegitymowany, po czym padło pierwsze pytanie:
- Czy pamięta pan tamten dzień?
Hę?.. Że co? – pomyślałem. Jako to czy pamiętam? Cały dzień? Nie byłem pewien o co chodzi, postanowiłem więc upewnić się, czy panu policjantowi chodzi o samo zajście, czy może faktycznie interesuje go moja kondycja psychofizyczna i - w związku z tym - pyta o dzień, jako całość? Chodziło o zajście, a konkretnie o datę. Daty nie pamiętałem, wydarzenia całego dnia – co chciałem ukryć przed panem policjantem – również zatarł się już w mojej pamięci, ale datę dałem radę sprawdzić. Widniała w moim telefonie nierozerwalnie połączona z numerem 997, na który bezskutecznie próbowałem się wtedy dodzwonić.
Ustaliliśmy więc datę - czas akcji. Teraz przyszła kolej na miejsce dramatu. No to tłumaczę. Wysiadłem z autobusu, nie pamiętam nazwy ulicy, ale to całkiem blisko. Opisuję jak umiem najlepiej, wydaje mi się, że jednoznacznie, ale… Ale chyba nie do końca. Więc jeszcze raz. Nie, nie w stronę sklepu „Polo”. Nie, bezpośrednio do przejścia dla pieszych… Tak. Właśnie tam. Tak jest! Sukces! Mamy zatem scenę, na której za chwilę obejrzycie Państwo tragedyję, na jedną dziewczynę, jednego chłopaka w dresie i jednego mnie – czyli właściwie nie wiadomo kogo.
Idzie sobie dziewczyna, idzie, w uszach ma słuchawki, nie widzi, nie słyszy niczego poza swoją własną osobą, taka jest sobą zaprzątnięta, taka zaaferowana. Któż to wie, czego słucha? Może Bacha, może B. Spirs, może koncertu kwartetu dżezowego? Nie, nie wygląda na koncert dżezowy. Mniejsza z tym. Idzie sobie nieboże i grzebie w torebce, czegoś tam szuka, może szczęścia, może szminki, może chusteczki do nosa? Nieważne. Przechodzi przez pierwszy etap dwuetapowego przejścia dla pieszych i zatrzymuje się przed czerwonym światłem etapu drugiego. Nie, jeszcze się nie zatrzymuje, jest jeszcze moment wcześniej, jeszcze grzebie w sakwojażu i przy okazji tego grzebania gubi telefon komórkowy. Tak, jest to z pewnością telefon komórkowy. Widzę to z pewnej odległości, bo ja nie załapałem się na pierwszy etap i stoję na czerwonym. Więc stoję i widzę, jak dziewczynie wypada telefon, widzę też, że idący za nią chłopak w dresie telefon ten podnosi. Myślę sobie – ja, dureń i pomimo wieku istota naiwna – podejdzie ów młodzieniec w dresie do dziewczyny i z uśmiechem na zbielałych ze wzruszenia wargach odda zgubę. Kto wie, może zawiąże się między nimi nić uczucia? Teraz on pomoże jej, a potem ona jemu - bo ja wiem - udzieli korepetycji, pomoże w nauce i on dzięki temu osiągnie przyzwoity wynik w testach i zda do następnej klasy i nie stoczy się na dno, co przecież mogłoby mu się zdarzyć? Obserwuję wszystko i już nie mogę się nacieszyć dobrym uczynkiem, którego anonimowym świadkiem za moment się stanę. Niech i mnie opromieni dobro przepełniające cały ten świat, ach…
Nie mieściło mi się w głowie, że idący dwa kroki za dziewczyną chłopak, podniesiony telefon po prostu schowa do kieszeni, po czym podejdzie do dziewczyny, stanie obok niej i spokojnie będzie czekał na zmianę świateł, a tak się przecież stało! Postanowiłem więc działać. Złamałem przepisy ruchu drogowego, przetruchtałem na czerwonym i dopadłem do złoczyńcy. Najpierw uderzeniem w twarz zmasakrowałem mu nos, potem kopnięciem w kroczę zmasakrowałem mu genitalia, poczym – już ułożonego na błotnistym chodniku – potraktowałem ciosem z pantofla w okolice brzucha (cios klasyczny tzw. kujawiak). I po tym wstępie, kiedy nabraliśmy do siebie nawzajem szacunku i zaufania nadszedł czas na merytoryczną rozmowę. Rozmowę o uczciwości, dobrze, pięknie, kolejnej rocznicy śmierci JP2 i o całym pokoleniu wychowanym w światłym cieniu jego pontyfikatu. Czyż muszę dodawać, że było zupełnie inaczej? Nie, nie muszę… A przecież ja chciałem tylko, żeby w zeznaniu moje męstwo odmalowane zostało w sposób odzwierciedlający jego rzeczywisty – choć, przyznam, ukryty przed szerokim odbiorcą - kształt i wymiar. Pan policjant nie wykazał zrozumienia dla mojego rozmachu… Zmusił mnie do podpisania wersji, w której moja interwencja nie przyniosła efektu oczekiwanego przez fanów B. Łilisa. Jedyne z czego mogłem się cieszyć po całym zajściu to fakt, że młody człowiek zmuszony został do szybkiego oddalenia się, a wiadomo, że ruch to zdrowie.
Podpisałem moje zeznanie, zaparłem się ogromu w sobie… W czasie, kiedy ja snułem zeznania, drugi obecny w pokoju policjant udzielał trzeciemu obecnemu policjantowi, instrukcji na temat metod zbierania próbek grafologicznych podpisu. Teraz i ja wiem, że robi się to ręką prawą i ręką lewą, w pozycji stojąc i siedząc, na miękkim i twardym podłożu i że trzeba tego po kilka prób w każdej wersji! Sprawa jest, jak widać skomplikowana. Byłem też świadkiem liczenia dowodów rzeczowych w postaci płyt CD, DVD i VCD, które w cudowny sposób się rozmnożyły, no i - z rozmowy ze spisującym moje zeznania policjantem - dowiedziałem się, że byłem świadkiem przywłaszczenia, a nie – jak sądziłem – kradzieży!
Podsumowując: można powiedzieć, że moja wizyta na policji była udana. Wszystko zajęło ok. 45 minut. Zdobyłem sporo nowej wiedzy, potwierdziłem obiegowe opinie na temat niedoinwestowania służb, w niwecz doszczętną obróciłem - tlące się przecież gdzieś na dnie duszy, dziecięce marzenia ujawniające się najczęściej (nie wiedzieć czemu!) pod wpływem alkoholu lub innych silnych emocji - o pracy w organach ścigania… Patrząc w przeszłość widzę wyraźnie, że to była bardzo wartościowa wycieczka do zakładu pracy, w którym „inni mają jeszcze gorzej”.
Jakież to dobre, bo polskie.