czwartek, 31 maja 2012

Pazurek w miejsce kurek

Nic nie mam do kur, Kurpiów i całej reszty, ale orzeł, to orzeł! Piosenka która wzruszyła mnie 4 lata temu i która nadal jest ok. Orli pazurek, to jednak jest COŚ  w porównaniu z ełrospoko...


wtorek, 29 maja 2012

Imieninowy tjuning

Dzień dobry. Podczas zeszłotygodniowego pobytu nad morzem udało się mi zaobserwować jeszcze jedno imię, które - w wersji podstawowej! - jest zbyt obciachowe, by nadawać się na szyld poważnej firmy. Zobaczyliśmy to podczas spaceru po Krynicy Morskie, ale - bądźmy szczerzy - to mogło zdarzyć się w każdej części naszego kraju. Wycieczka pod Toruń dowiodła, że „Krystyna”, to nie brzmi dumnie,  teraz czas na „Teresę”.



 Mnie się podoba: wieje światem, czuć w tym ciepłe kraje, pasuje idealnie! Swoją drogą, ciekawe jakie jeszcze można w tym zakresie wymyślić ulepszenia? Wszystkie „K” dają się łatwo przerobić na „C”, czyli fala „Crzysztofów”, „Camili”, „Cleofaszów” czy „Cseń” mogłaby właściwie zalać nas od zaraz, podobnie zresztą jak „Zylwie”, „Zławki” czy „Zandry”. Ale przecież da się pójść dalej! Są imiona, w których występuje zarówno „K”, jak i niedopuszczalne „S”! I wtedy robi się naprawdę egzotycznie, taki na przykład, przywołany już „Crzysztof” staje się „Crzyzztofem”. „Bar u Cryzztofa”, to przecież aż chce się wejść i zobaczyć, cóż tam serwują?! I nawet jeśli okaże się, że tylko pierogi, placki i kotleta, to na pewno potrawy te smakują zupełnie inaczej niż w pobliskim „U Eli”. Do „U Eli” nic nas nie przyciąga, a magnetyczna siła „Cryzztofa” niechybnie przywlecze nas ku niemu i pozwoli rozkoszować się egzotyką alternatywną. Wyczuwam w tym temacie wielkie pole do popisu dla ludzi utalentowanych. Przecież możemy imieninowo tjuningować nie tylko „K” i „S”.
Takie na przykład „W”. Można pójść przynajmniej dwoma tropami. Pierwszy: powiedzmy fonetyczny, czyli z „W” robimy „F” i już mamy Fładysłafa, który aż prosi się o pomoc w pełnej metamorfozie do ostatecznej i prawidłowej formy „Fladyslaf”! Brzmi to nieco z łacińska, trąca antycznym „Flawiuszem”, dostojeństwem i tradycją. Prawda, że wchodząc do smażalni ryb „Fladyslaf” po prostu nie możemy się oprzeć i zamawiamy frutti di mare z butelką wina włoskiego, w miejsce przaśnej flądry i herbaty? Drugi trop: nazwijmy go lustrzanym, pozwala nam z imienia podstawowego „Władysław” zrobić „Mładysłama”! I gdzie jesteśmy? Bo ja wiem?.. Nie mam pewności, ale chyba gdzieś na Bałkanach, czyli znowu ciepło, miło i smakowicie! Ech… Wzruszyłem się.
Tak więc wzruszyłem się i rozmarzyłem, a sam pobyt w KM, nad naszym nie śródziemnomorskim i chłodnym morzem dość udany. Urlop, którego podstawową wadą jest to, że się kończy, upłynął nam pod znakiem kąpieli słonecznych. W porównaniu z zeszłorocznym majowym wyjazdem do Jastrzębiej Góry warunki pogodowe rewelacyjne. A. schodzi skóra z pleców! Mnie nic nie schodzi, ale ja po dwóch pierwszych dniach smażenia się w godzinach całkowicie zakazanych przez dermatologów, kosmetyczki, psychiatrów i zdrowy rozsądek, szczelnie okryłem organizm ubraniami i kremami z filtrem, który powstrzymałby kulę pistoletową wystrzeloną w moim kierunku z jednego metra. Serio. Żeby zmyć warstwę ochronną musiałem wieczorem pod prysznicem użyć samochodowej skrobaczki do szyb i ciężkiej chemii kuchennej, usuwającej tłuszcz z tych najciężej przypalonych garnków i patelni. 
Mam całą masę zdjęć z tego wyjazdu, w tym nieśmiertelne zachody słońca, które z pewnością w najbliższym czasie - zupełnie niespodziewanie i z zaskoczenia - wyemituję. Tak więc uwaga! Wierni trzej czytelnicy bloga, miejcie się na baczności! Landszafy powracają!

piątek, 18 maja 2012

Droga na cmentarz

Wczorajszy dzień obfitował w kilka ciekawych wydarzeń. Po pierwsze: byłem w pracy i niosłem pomoc potrzebującym, co mi się chwali, bo nie zawsze w pracy niosę pomoc. Czasem wręcz przeciwnie, a może nawet częściej nie niosę niż niosę, więc wczorajsze niesienie było ciekawym przeżyciem. W myśl przysłowia: „Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka”, może i mnie ktoś, coś, kiedyś przyniesie. Może pomoc?
Po drugie: wybraliśmy się rodzinnie, znaczy w składzie A., Wiktor i ja do planetarium. W myśl przysłowia: „Szewc bez butów chodzi”, czy też może raczej: „Najciemniej pod latarnią”, mieszkając od lat w Toruniu, jakoś nie odwiedziliśmy tutejszego planetarium. Znaczy, kiedyś tam, w dzieciństwie - tak, ale już jako tubylcy – nie. Więc w celu nadrobienia braków i pokazania dzieciakowi, jak wygląda wszechświat - niech nie siedzi w zaściankowym grajdole i rozejrzy się po okolicy, zanim wyjedzie na zmywak do Anglii – wybraliśmy się i poszliśmy. Sala była pełna. Dwie zorganizowane – przynajmniej częściowo zorganizowane – grupy dzieci, z okolicznościowymi pamiątkami z Torunia (siekiery, łuki, kusze, miecze – generalnie broń kojarząca się z naszym miastem*) gwarantowały moc atrakcji równy tym serwowanym w ramach seansu. W co bardziej emocjonujących momentach dzieciarnia darła się w – nomen omen – niebogłosy, ale Wiktor zatykał uszy i jakoś dotrwał do końca. Nazywało się to chyba „Cudowna podróż” i było całkiem sympatycznym sposobem spędzenia czasu. Zemdliło mnie tylko raz, kiedy wszystkie gwiazdy zaczęły obłędnie wirować, ale zamknąłem oczy i też jakoś dotrwałem do końca. Polecam.
Po trzecie: już bez A. i Wiktora wybrałem się w kolejną podróż. Pojechałem do mechanika odebrać samochód oddany do naprawy, a jako że mechanik stacjonuje w miejscowości podtoruńskiej, w drogę wybrałem się PKS-em (stara nazwa, wiem, ale jak się powie PKS-em, to wiadomo o co chodzi, a jak bym powiedział Veolią, to jeszcze ktoś doszedłby do wniosku, że to jakaś podróż kanałem w gondoli, czy inne takie). Pomaszerowałem na dworzec, kupiłem bilet, autobus podjechał i pojechałem. Fajnie było… Mało ludzi, każdy sobie siedział, słońce świeciło. Komfort. Polecam.
Jak już dojechałem na miejsce, to nie byłem pewien czy dojechałem na miejsce, bo autobus jechał jakoś zupełnie inaczej niż mnie się to zdarzało do tej pory. Wjechał do wioski z drugiej strony, poza tym, z okien autobusu świat wygląda inaczej niż zza szyb auta. Tak czy inaczej wysiadłem. Pomyślałem, że przecież ta miejscowość nie może być duża i na pewno znajdę mechanika i moje auto. Trzeba tylko minąć cmentarz i stamtąd to już blisko. No to idę, ale ciągle niepewny, postanawiam zapytać miejscowych. Akurat z przeciwka nadchodzi pani autochtonka, no to ja do niej z malowniczym pytaniem: „Czy ja dobrze idę w stronę cmentarza?”. Pani potwierdziła i kazała skręcić w prawo przed kościołem. Podziękowałem i poszedłem dalej.
Miejscowość mała, ale chwilę już szedłem i pić mi się zachciało. No to kupiłem sobie napój w sklepie, którego nazwa wzruszyła mnie swoją tęsknotą do… No właśnie, do czego? Jak mogę się tylko domyślać - właścicielka, jej córka, a może matka właścicielki, któraś z nich miała na imię Krystyna. Z tym, że co to za imię? Na nazwę dla fajnego sklepu się nie nadaje! Co wtedy można zrobić? Pamiętajcie, że drobne modyfikacje potrafią dać naprawdę fajne efekty. Prawie, jak w modzie!


 Obok znalazłem jeszcze jeden sympatyczny znak.


Ostatecznie samochód odebrałem i wróciłem do domu. Bez przygód.
Po czwarte: poszedłem pobiegać, bo sport to zdrowie.
Po piąte: nadciągnął Morfeusz – brat tego od cmentarzy - i to był koniec kolejnego dnia.
Ostatnio uwielbiam spać. Gdyby była szansa na to, żebym zaraz po przebudzeniu mógł kłaść się i zasypiać, to chyba bym się zdecydował. No, ale człowiek nie może mieć wszystkiego o czym tylko sobie zamarzy… Dobranoc.

*„Zapomniał wół, jak cielęciem był”. Ja z wycieczki do Biskupina i Świętej Lipki przywiozłem „pieszczochę”, którą dumnie prezentowałem na wspólnej fotografii pamiątkowej. Jak wiadomo - zwłaszcza ze Świętej Lipki! - nie sposób wyjechać bez skórzanego pasa nabijanego ćwiekami.

czwartek, 17 maja 2012

17.04.2006 r., 18.16 - zdjęcie

To zdjęcie zrobiłem sześć lat temu. Dokładnie: sześć lat i jeden miesiąc. 17 kwietnia 2006 r., godz.: 18.16. Znalazłem je jakiś czas temu i nadal mi się podoba. Ja wiem, że szare i mało efektowne, ale co tam...


Sześć lat, to kawał czasu. Prawie nie pamiętam, kim wtedy byłem. No, ale zdjęcie jest, więc stałem po drugiej strony rzeki, słońce zachodziło, ktoś czekał na przystanku na autobus, pewnie do niego wsiadł i pojechał, drzewa – póki co jeszcze bez liści – za kilka tygodni zazieleniły się, a słońce w końcu zaszło: za dom, za horyzont, za góry i lasy.

ps. to jest odbicie w rzece.

środa, 16 maja 2012

Biegam w kółko, ale jednak do przodu

Jak już kiedyś wspomniałem - amatorsko biegam sobie dookoła stadionu i mam gadżety, które dokonują pomiarów różnych parametrów tego ruchu po okręgu. W związku z tym, że udało mi się przekroczyć granicę 10 kilometrów podczas jednego z moich galopów, po zalogowaniu się na stronę producenta gadżetów i przesłaniu tam informacji o tym wiekopomnym wydarzeniu, wyświetlił się – specjalnie dla mnie! – komunikat, że jeden z biegaczy ma mi coś do powiedzenia. Mi? – pomyślałem zaskoczony. Tak, ci, mała Mi! – sam sobie odpowiedziałem bystro w myślach, niczym mistrz ciętej riposty i – kliknięciem myszy - zgodziłem się na emisję przekazu,  filmiku. Pani, w języku angielskim (na szczęście były napisy w narzeczu dla mnie zrozumiałym) powiedziała do mnie z głośników mniej-więcej coś takiego: „Przebiegłeś 10 kilometrów! Jesteś świetny! Jesteś niesamowity! To wspaniałe osiągnięcie!”…
Przyznam, że byłem oszołomiony. Pani mówiła jeszcze coś o tym, jak bardzo jestem de best i ogólnie obleczony w światło, ale do mnie to już nie docierało. Zostałem żywcem wzięty do nieba biegaczy i tam razem z Jezusem, Jego Ojcem i Gołębiem, a także całym panteonem bóstw Hinduskich, Indiańskich, Prasłowiańskich, no generalnie, z całą wierchuszką ubraną na sportowo, odbyłem rundę honorową po Stadionie Wszczechwszystkiego i Milionolecia. To było coś! Zwłaszcza Gołąb w spodenkach i koszulce z logo firmy produkującej między innymi moje gadżety… Ekstaza i sacrum!
A potem - bo to jeszcze nie koniec! – okazało się, że od początku mojego biegania z gadżetem, przepełzłem dystans 200 km i tu kolejny miły moment. Tym razem już tylko w postaci komunikatu pisanego, ale zawsze to coś. Treść przytaczam w całości: „To już 200 kilometrów – jeszcze tylko 50. Kolejny poziom jest tak blisko, że czujesz jego zapach. Zapewne pachnie jak spocone stopy”. Prawda, że miło? Zapach kolejnego poziomu rozszedł się dyskretnie dookoła i już wiedziałem, że będę biegał dalej.
Więc będę biegł dalej, bo ciekaw jestem nowych zapachów i kolejnych poziomów. Kto wie, może jeszcze kiedyś pójdę do nieba dla biegaczy? Dla takich chwil warto się podnosić. Ok, nie tylko dla takich, ale między innymi dla takich. Warto.