piątek, 29 sierpnia 2014

Trzydniówka zez sztuką

Co za tydzień!!! A przecież jeszcze się nie skończył, przecież jest dopiero piątek i kto wie, co przyniesie wieczór?!

Wtorek: Skajłej! Jeb, jeb, jeb! (W wersji dla delikatnych: plim, plim, plim i szuuuuu….). Boże narodzenie na Szerokiej w pełnej krasie, a nawet jeszcze więcej. Nie wszystko widzieliśmy, ale z tego co widzieliśmy, właśnie instalacja z ul. Szerokiej – przynajmniej na mnie – zrobiła największe wrażenie. Jak te lampki zaczęły migać, jak ta włoska piosenka zaczęła wyć z głośników, to muszę przyznać, że na chwilę znowu uwierzyłem w św. Mikołaja, jego magiczny zaprzęg i nie przeszkadzał mi nawet dziki tłum dookoła. Potem podeszliśmy jeszcze pod teatr i do parku gdzie artyści strzelili m.in. świetlistą ścieżkę, tak opisaną w programie festiwalu: „Droga proponuje ruch kontemplacyjny. Ta instalacja jest wizualnym odwróceniem pomiędzy tym, co artysta nazywa niedostępnym fenomenem kosmicznym a otaczającym środowiskiem naturalnym. Na 20-metrowym płótnie ultrafioletowe światła powiększają grę plam i abstrakcyjnych wzorów”. W realu było zaś tak, że kontemplację zastąpił zdrowy śmiech i szczerzenie się połowy spacerowiczów do lamp w celu obejrzenia uzębienia w blasku jej wysokości Fluorescencji. Świeciły też buty, sznurki od bluz, białka oczu – można zatem powiedzieć, że artystyczna wizja i założenie, rzeczywiście spotkały się z „odwróceniem” i wyszło raczej odwrotnie od zamierzeń.  Swoją drogą – nomen omen – ciekawe co to znaczy: „wizualne odwrócenie pomiędzy tym, co artysta nazywa niedostępnym fenomenem kosmicznym a otaczającym środowiskiem naturalnym”?

Środa: Kino w CSW. Kultura wysoka. W CSW nawet toaleta robi na mnie wrażenie instalacji artystycznej i czasem zastanawiam się, co by tam artystycznego ze sobą zrobić? Ostatecznie nic artystycznego tam nie robię, bo przecież nie jestem artystą i w moim wykonaniu nawet proza życia, to nie jest proza, tylko jakieśniewiadomoco, jakieś nic, jakieś życie po prostu i tyle. Ok. Poszliśmy do CSW na film. „Magia w blasku księżyca”. Woody Allen. Film nie bardzo mi się podobał. Jakbym oglądał dydaktyczny i schematyczny testament artystyczny Autora. Ogólnie: bania. Może jednak trzeba było w czasie seansu zostać w toalecie CSW i zmusić umęczony umysł – tak: umysł! umysł w toalecie - do czegoś artystycznego? Oczywiście: „mądry Polak po szkodzie”, „gdybym wiedział, że upadnę to bym usiadł”, itp.

Czwartek: Koncert M. Lubomskiego (z zespołem) i G. Turanua (z zespolikiem), który odbył się w ramach festiwalu LULU organizowanego przez Pana M. Lubomskiego właśnie. I tu od razu trzeba zauważyć, że z trzech dni koncertowych, na których wystąpili: Natalia Natu Przybysz i Tymon & The Transistors, Katarzyna Groniec i Gabriela Kulka oraz przywołani przez mnie już Panowie Mariusz i Grzegorz, to właśnie ich występ był najlepszy. Mariusz Lubomski, to wiadomo: teksty, ruch sceniczny, mimika i ogólnie śpiew charakterystyczny – jego występ był ok, śpiewał pierwszy i pierwszy śpiewać skończył, a po nim na scenie pojawił się Grzegorz Turnau z Robertem Kubiszynem oraz Cezarym Konradem. I powiem szczerze, że im dalej od tego koncertu, tym bardziej ten występ doceniam. Piosenki przearanżowane, bo skład okrojony, ale nie wszystkie, więc przy kilku z nich Pan Grzegorz ogłaszał „a tu jest solo skrzypiec” albo „tu był obój” i wyobraźnia była niezbędna. W kilku znowu utworach publiczność miała za zadanie gwizdać partie brakujących instrumentów, w jeszcze paru wykonawca murmurando sam dodawał brakujące dźwięki. Z zaskakujących wpadek i niedociągnięć muszę odnotować fakt dziur w pamięci i pomyłek w tekście, ale – właśnie! – ale tu jest to coś, tu zaczyna się to coś, co występ - wstępnie zapowiadający się jako klapa – zamieniło w jeden z tych niesztampowych, oryginalnych i niepowtarzalnych. Po pierwsze: kontakt Pana Grzegorza z publicznością rewelacyjny, aż do wykonania piosenki z podarowaną różą w zębach (no, przynajmniej połowy piosenki). Po drugie: (a może nie po drugie, tylko drugie po pierwsze) gra muzyków z zespołu Pana Grzegorza… Wrażliwy jestem strasznie na oszczędność i precyzję ruchu muzyków, a to, co prezentowali Panowie Robert i Cezary, to było po prostu mistrzostwo, zwłaszcza przyglądanie się grze na perkusji dawało mi poczucie, że patrzę na sztukę magiczną. Po trzecie: te piosenki jednak zostały zagrane i wykonane przynajmniej przyzwoicie, a w kilku przypadkach wersje oryginalne mogły się schować, w porównaniu z tymi zagranymi wczoraj – np. finałowy „Motorek”, czy „Bracka”. Ogólnie i podsumowująco: mimo wszystko, był to najlepszy koncert G. Turnaua, na jakim w życiu byłem.

Ok. To wszystko. Jestem niewyspany. Zmęczony i zagubiony, ale już za moment będzie sobota i wtedy odnajdę się gdzieś w okolicach przedpokoju, we własnym mieszkaniu. To jest dobre miejsce na ziemi i żeby się w nim znaleźć. Przynajmniej dla mnie dobre.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Zanik

Zanik pamięci, to jest problem, ale są też inne zaniki, wśród których zaniki dostaw - a już na pewno dostaw wody - mogą być szczególnie uciążliwe. Tak dla piszącego, jak i czytającego.


Z koniecznością i hydrofornią Pan nie wygrasz. A poniżej wspomnienie z wakacyjnej ubikacji. Dekoracja ważna rzecz.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Słomiany człowiek

Poszedłem dzisiaj na spacer do miasta. Sam nie wiem, kiedy ostatnio chodziłem samotnie-samodzielnie po toruńskiej Starówce? Kiedy siedziałem sam przy stoliku i powoli popijałem zimne piwo, napychałem się absolutnie niezdrową żywnością, racząc się przy tym absolutnie niezdrowym napojem. I kiedy, tak po prostu, zupełnie bez celu i zupełnie bez sensu, szwendałem się tymi jakże, kurwa ładnymi uliczkami, które po zmroku, oświetlone delikatnym światłem latarni, stają się  jeszcze ładniejsze niż za dnia.
Chodziłem nic nie mówiąc - bo i co i do kogo miałbym mówić? – i słuchałem jak inni mówią. Jak na dolnym pokładzie braki, na której piłem piwo, grupa włoskojęzyczna piała i zawodziła swoim śpiewnym językiem, jak dziewczyny z kosza obok – bo na górnym pokładzie barki stoją kosze, takie na wzór plażowych – obmawiały bliźnich (choć są „bardzo tolerancyjne, tylko wkurwia je głupota!”), jak ojciec opowiadał swojej, na oko sześcioletniej córce, w których to hotelach Torunia nocował i co to w ogóle znaczy „spichlerz”.
Prócz słuchania patrzyłem, jak budują konstrukcję na festiwal Skyway (chyba tak to się nazywa), który za moment ma się rozpocząć. Na dziewczyny w różowymi parasolami, jak bardzo są brzydkie i jak nagabywani przez nie faceci opędzają się od nich. Na wystawę księgarni, gdzie nadal stoi biografia Gabrieli Kownackiej. Na niebo, na którym dało się zobaczyć kilka gwiazd, choć z centrum miasta nie jest to łatwe.
Tak zbierałem sobie to miasto dzisiaj, jak kolekcjoner. Łącznie z obrazem menela, którego na ławce nadwiślanej niepokoił patrol policji. I za co, i o so chozii?.. - myślałem razem z menelem patrząc na brawurową interwencję mundurowych, z których jeden – będąc na służbie – dziarsko ćmił szluga ukrytego w dłoni. Jakby właśnie padał deszcz! A przecież nie padało. 
Nic, absolutnie nic się nie działo, na nic nie liczyłem, niczego się nie spodziewałem, w niczym nie pokładałem nadziei. I się spełniło, bezplan pełną gębą, wypoczyn bezkompromisowy. A teraz sen, oby bez snów. I to tyle. Kropka w morzu potrzeb.


piątek, 1 sierpnia 2014

Składam się z ciągłych retransmisji


Bo znowu jest sierpień, bo znowu mam w planach urlop, bo znowu pojedziemy nad morze. Już za moment. Póki co jednak: jestem bardziej na ziemi, niż w wodzie.

W kinie byłyśmy we trzy, taki babski wieczór. Film, jak dla mnie fajny - "Casanova po przejściach". Żadnego dramatu, prawie zero przemocy. Tylko żona mi się zestresowała, bo - jak na złość, taki niby sprytny! - telefon się jej zaciął i nie chciał się dać wyłączyć alarm. Panie z rzędu przed nami były niepocieszone. Wracaliśmy potem spacerem przez stygnące miasto, to był bardzo miły wieczór.

Polsat zakoduje Mistrzostwa naszych siatkarzy. Czyli nie będę patrzył. Nic to. Właściwie byłbym skłonny pozbyć się telewizora. Co oni mi w tej telewizji pokazują, co rzeczywiście powinienem zobaczyć, bez czego sobie nie poradzę? Papież nie żyje, M. Gesler żyje, na tragedie w stylu WTC, czy szczątki zestrzelonego samolotu właściwie i tak staram się nie patrzeć.

Dobiega końca nasze niemal dwutygodniowe słomiane rodzicielstwo. Dziecko - w trakcie rozmów telefonicznych - nie epatuje tęsknotą, właściwie z trudem znajduje czas na zamienienie kilku słów. Przeważnie gdzieś się spieszy, coś robi, ma napięty harmonogram.

Książkę udało mi się przeczytać! Jestem z siebie dumny, choć nie była to pozycja z gatunku ambitnych. Nic to, przyjdzie jeszcze czas na dzieła Lenina w przekładzie na chiński. Póki co czeka biografia Miłosza. U niego właśnie jest wojna, walka z okupantem i problemy bohatera z obywatelstwem, dlatego nie wiem, czy pojedzie z nami nad morze.

Jedziemy nad morze. Taki jest plan. Pogoda ma być. Czyli będzie pogodnie. Mam nadzieję na pierwszy do kilku lat urlop zupełnie wolny od pracy, choć są powody by w to nieco wątpić. Nadzieja wątpliwej jakości. Zobaczymy.