wtorek, 30 kwietnia 2013

Zbiorczo

Ściga mnie MIŁOŚĆ Michaela…
Kilka dni temu, w Empiku, na regałach. 3 miejsce na liście sprzedaży! Przegrywa tylko ze „Skyfall” i czymś o wampirach - to jest wynik. Myślę sobie, że coś w tym musi być. Są liczne znaki wskazujące na fakt, że „Miłość” Michaela Haneke nie jest miłością przelotną.
                Inne kilka dni temu. Przeglądam GW i znajduję informację, że w Kinie Helios w Grudziądzu tylko 4 kwietnia odbędzie się seans filmu „Miłość”. Więc nawet w Grudziądzu to doceniają?..
                Wracam do Empiku. Stoję chwilę i patrzę na okładkę płyty DVD, przypomina mi się komentarz Wiosny, właściwie informacja, że jej „film się podobał”. Zresztą, zaraz po wyjściu z kina przynajmniej dwie osoby zadeklarowały podobnie. Wobec złośliwości i ironii płynącej z ust krytyków, wymagało to odwagi cywilnej. Doceniam.
Wieczorem leżę w łóżku i myślę, co to w ogóle znaczy, że taki film się podoba? Co to znaczy, że coś się w ogóle podoba? Na pewno podobać może coś ładnego, a ten film ładny nie jest, w tym znaczeniu, że nie pokazuje niczego ładnego. Zastanawiam się, czy - gdyby taka historia przydarzyła się w rzeczywistości, gdyby dokładnie to spotkało powiedzmy czyichś rodziców - to czy osoba, której by to dotyczyło, czy znalazłaby w tej sytuacji coś do „podobania się”? Leżę i kombinuję, pewnie przekombinowuję, ale nie mogę się uwolnić od szukania odpowiedzi.
A może „podoba się” nie tyle sytuacja pokazana w filmie – bo chyba trudno, żeby się to podobało – a odwaga w pokazaniu, sposób pokazania? Coś takiego, jak np. scena lądowania wojsk na plaży w Normandii z „Szeregowca Ryana” – flaki, krew, krzyki – też nic pięknego, ale robi wrażenie. Prawda robi wrażenie, samo zbliżenie się do prawdy robi wrażenie? Katharsis? To chyba jedyny pomysł na to, żeby „Miłość” Michaela Haneke „się podobała”, miała jakiś sens. No i zakończenie jest szczęśliwe - happy end w kinie to jest coś! - bo przecież małżonkowie wychodzą z mieszkania i to jest chyba najmocniejsza scena filmu – jak dla mnie przynajmniej. Normalnie, po umyciu szklanek, zupełnie realnie i realistycznie wychodzą. Hm… Nie mam pewności, czy o to chodzi. Zasypiam.
„Tańcząc w ciemnościach” – też trudno uznać, za film do „podobania się” ze względu na przygody bohaterów, a przecież zrobił na mnie piorunujące wrażenie, „podobał się”, w jakimś tam sensie. To był chyba jedyny raz w kinie, kiedy po seansie, po zapaleniu się świateł, przez jakąś minutę, nikt, dosłownie nikt nie wstał z fotela. Na sali było ze czterdzieści osób i te czterdzieści osób w zupełnej ciszy siedziało bez ruchu gapiąc się w zetlały od światła ekran, po którym przesuwały się napisy. I nie był to żaden DKF, tylko regularny seans wieczorny w kinie nie dla koneserów. Nie wykluczone, że podczas projekcji, kilku z obecnych na sali śmiertelników nawet trawiło! - co wyraźnie pokazuje, jak prości tam siedzieli ludzie.

Stara miłość nie rdzewieje… A jednak. „Miłość w czasach zarazy”, z której została już tylko zaraza... Obowiązkowe trzy kropki po wszystkim… Trzy kropki po miłości – zamiast papierosa… Rozczarowanie tysiąca i jednej nocy, tysiąca i jednego dnia. Miłość? Kręci mi się w sobie. Trochę w głowie, ale tak ogólnie, to w całości. Zasypiam.

Od jakiegoś czasu łazi za mną „kruchość”. Dzień, jak kruche ciastko, takie, co to po ugryzieniu rozpada się, fafla (od „ufaflać się”) okolicę paprochami i po prostu jest delikatne. Co do smaku, to nie wyrokuję, bo nie o to tu chodzi, chodzi tylko o kruchość. Kiedy świat jest „dobrze naoliwiony” i dni -  jeden za drugim - płyną, nie dostrzega się tego, ale kiedy coś „trzaśnie”, to wtedy dzień, wydaje się być bardzo długi. Wtedy nawet minuta potrafi się wlec. Ba! Przytrafiają się w życiu sytuacje, że standardowy sekundnik powinien mierzyć czas w dziesiątych częściach…  Wtedy okazuje się, że człowiek jest bardzo kruchy. Kruchość trzęsącej się galarety. Od razu przychodzą mi oczywiście do głowy wszystkie te dramatyczne informacje na temat np. chemii mózgu, że zaburzenie proporcji  substancji oliwiących mój czerep - w niewielkim choćby stopniu - powoduje spore problemy w życiu, a niekiedy  wręcz czyni mnie wariatem! Osobiste zainteresowanie tymi kwestiami nie zamyka mi też oczu na inne niebezpieczeństwa i delikatne balanse zagnieżdżone w naszych organizmach, bo są przecież jeszcze: woda, której utrata powyżej 10 % zagraża śmiercią; temperatura, której skok powyżej 42 st. Celsjusza grozi usmażeniem mojego białka na twardo; czy mikroflora jelita grubego! Tak: jelita grubego, które zamieszkiwane jest przez całe zastępy bakterii!
W skali globalnej problem wygląda podobnie, tylko – wiadomo! – globalnie. Jak będzie za ciepło (efekt cieplarniany), to wymrzemy, a w dodatku podniesie się poziom wód i potoniemy, poginą różniaste gatunki roślin oraz zwierząt i poumieramy z głodu, zaburzony zostanie proces produkcji tlenu i się podusimy, no po prostu masakra na maksa. Jak jeden głąb z drugim się nie opanuje i – burząc „równowagę odstraszania nuklearnego” - wciśnie czerwony guzik, to  wiadomo, co będzie - rozpierducha i okruszki planetarne. No… Kroczymy po kruchym lodzie. Codzienny dance makabr na linie rozpiętej pomiędzy masztami statku szaleńców albo po prostu - bardziej praśnie - taniec na melinie, taki w klimacie wariatki, co to - pośród żądz i szkła - jeszcze tańczy.

Umarła ciocia. Taki los. Lekarze od roku z okładem mówili, że… Wiadomo, lekarze tak zawsze. Ale żyła. Mimo rokowań i wyroków. Ostatecznie jednak zmarła. Cwaniaki lekarze mieli rację. Wiadomo, lekarze zawsze mają rację… Mogą się co najwyżej w terminach pomylić… Umarła. Na amen i na raka. Zjechała się rodzina i wszystko odbyło się zgodnie z tradycjami. Siedziałem w kaplicy w czasie różańca, który – jak się okazało – bardzo miłym dla ucha głosem, odmawiany był z odtworzenia i patrzyłem na nieboszczkę. Zawsze w takich sytuacjach zastanawiała mnie pewna niestosowność wystawiania zwłok na pokaz po śmierci… Nie, nie mam nic przeciwko, nie stresuję się i ogólnie nie przeszkadza mi to, tylko, że położenie martwego człowieka nogami w kierunku zgromadzonych, nieuchronnie kończy się zaglądaniem mu w dziurki od nosa… No po prostu widać te otworki. Nic się na to nie poradzi, tak po prostu jest i nie wiem, jak innym, ale mnie to przeszkadza. Ja bym nie chciał, żeby mi pośmiertnie do nosa zaglądali, ani gdziekolwiek indziej.
A sam pogrzeb odbył się w zimnie nieprzyjemnym i ni cholery nie było w tym wiosny. I nie było w tym nic zabawnego.

A wczoraj Wiktor poprosił o sok, taki „od babci”, ale te „od babci” się skończyły, został tylko ten „od cioci”… Kwaśny, robiony chyba zupełnie bez cukru - zawsze przed piciem go słodzimy. Pomyślałem, że więcej soku od cioci już nie będzie i że może powinniśmy ten ostatni słoik zachować, na pamiątkę? Tak samo, jak grzyby czy inne przetwory. Czasem zostaje po człowieku spiżarnia - pomnik trwalszy niż ze spiżu… 

Rusza kampania Radiowej Trójki i GW - „Orzeł może”. Honorowy patronat nad projektem objął prezydent Bronisław Komorowski. Chodzi o to, żeby walczyć ze stereotypem Polaka – ponuraka. No… No to, jak czytam w necie: „Troje członków rady programowej Polskiego Radia, wybranych do niej z rekomendacji Prawa i Sprawiedliwości, w wydanym oświadczeniu stwierdziło, że Polskie Radio nie powinno współorganizować tej imprezy, bo ma ona cechy kampanii politycznej”. Nawet nie chce mi się wklejać linku do tej informacji, po prostu „Orzeł orze jak może”…

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Reinkarnacja

Podjeżdżamy wczoraj pod blok. Ja wysiadam, bo trzeba znieść rower do rowerowni, a Asia budzi dziecko. Wracam. Dziecko nadal jest budzone. Czekam na zewnątrz samochodu i patrzę na budzenie. Nie idzie. Budzenie jest niełatwe, często prowadzi do narastania napięcia. Wiktor jest nieprzytomny. Trudy łikedu dają o sobie znać. Nagle widzę, że Asia wybucha śmiechem, już po opuszczeniu wozu dowiaduję się, co było jego przyczyną. Sytuacja wyglądała następująco.

Dialog.

Asia:
Wiktor, Wiktor wstawaj, jesteśmy pod domem.

Wiktor:
Eee...

Asia:
No wstań, obudź się!..

Wiktor:
(obudzony, ale tak raczej na granicy błędu statystycznego)
Eeee... Tak?..

Asia:
(dla podtrzymania kontaktu, wiadomo że Wiktor lubi liczyć i kręcą go zadania matematyczne)
Ile to jest dwa dodać dwa?

Wiktor:
(nieco bełkocząc, widać że nie złapał przynęty)
Nie wiem...

Asia:
No co ty?! Ile to jest dwa misie dodać dwa misie?

Wiktor:
(ponownie zanurza się w odmętach snu, obłędu, czegoś, co już za moment da świadectwo prawdziwości koncepcji głoszącej, że zaprzęgnięci jesteśmy do Koła Samsary)
Nie wiem...

Asia:
(zmienia strategię, przechodzi od matematyki do spraw osobistych)
A jak ty się nazywasz?

Wiktor:
(spokojnie, niskim głosem, z akcentem niepolskim)
Dostojewski...

Koniec dialogu.

Tak więc gdyby ktoś potrzebował pogadać z autorem, to proszę przesyłać pytania, postaram się ustawić jakieś spotkanie. Studenci filologii rosyjskiej oczywiście mają pierwszeństwo.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Wiosna! - trzeba o siebie zadbać...

Krótko. Zdjęcie jest słabej jakości, ale jeżeli ktoś będzie potrzebował, to w sieci (sprawdziłem) znajdzie lepsze rozdzielczości i ostrości. Fotka wykonana telefonem, podczas wczorajszej wizyty w jednym ze sklepów z chemią gospodarczą do organizmów ludzkich i nie tylko. Nie wiedziałem, że istnieją takie rzeczy! Znam speca od włosów, ale jakoś do tej pory temat nie wypłynął, a może czas już się rozejrzeć za profesjonalnym wsparciem? Osobiście spotkałem się w życiu z odrdzewiaczami, odplamiaczami, odbiornikami, odnogami czy innymi od czapy nieodinstalowywalnymi odnośnikami, ale "ODSIWIACZ" jest dużo lepszy od wszystkich od (ód?!, odów?!!). Włączając w to oczywiście "Odę do radości".


czwartek, 11 kwietnia 2013

Messjanizm i kaczeryzm - uwagi na marginesie przeterminowanego - bo już wczorajszego - dnia

Na pewno już ktoś to tak sformułował, ale „Messjanizm” – jako zjawisko – jest godny plagiatu. Grała wczoraj Barcelona z PSG. Grała przez 60 minut, jakby błąkając się we mgle… Raz po raz przed zawodnikami z Katalonii wyrastali – w białe stroje, na podobieństwo brzóz odziani – piłkarze z Paryża. O akcjach skrzydłami nikt nawet nie śmiał marzyć - 10-ego kwietnia nic skrzydlatego nie ma prawa się udać. Mam fajny przepis na "skrzydełka w miodzie" i w zeszłym roku - przyznaję, że na przekór! - próbowałem tego dnia przygotować to danie właśnie... Oczywiście - nie powiodło się i omal nie zginąłem przy tym przez premiera, ale to zupełnie inna historia!
Więc tych z hiszpańskiego miasta było na boisku 11, ale nie było żadnego… Aż do momentu, gdy pojawił się ON LeON! I wtedy komentatorzy TVP nareszcie mieli swoje 30 minut. Gola strzelił Pedro, po tym, jak z pola karnego odegrał do niego Villa, który z kolei otrzymał podanie od Messiego. Kolejność zatem była taka: Messi, Villa, Pedro. GOL!!! Kto najbardziej zasłużony w tej sytuacji? Odpowiedź jest jedna – Messi!
Piłkę z własnego pola karnego wykopuje Valdes (bramkarz), komentarz (nie dosłowny, ale oddaje ducha): „proszę państwa, niech zwrócą państwo uwagę na fakt, jaki wpływ na grę zespołu ma Messi, to ON pokazał Valdesowi, w którą stronę ma kopnąć!”.  Gdyby nie LeON to biedny golkiper (piękne słowo!), jak nic oszalałby z niepewności i w rozpaczy kopnąłby gdzieś na oślep, może nawet do własnej bramki!
Zresztą, co ja się dziwię komentatorom TVP?! Chyba nie widziałem relacji z meczu, podczas której tyle razy pokazywano by mi ławkę rezerwowych. Messi obgryza paznokieć. Messi obgryza drugi paznokieć. Messi obgryza trzeci paznokieć. Czwarty, piąty, szósty… Jesu, rozwiązał buta! Ile paznokci u lewej dłoni obgryzł Messi podczas pierwszej połowy meczu?! Odpowiedzi prosimy przysyłać na numer sms, koszt, to jedyne pluswat, a wygrać można obgryzione paznokcie kolegi Messiego z podstawówki. Właściwie, to nie do końca kolega Messiego – nie posiada wymaganego w takich przypadkach certyfikatu certyfikującego – ale jest bardzo podobny do prawdziwego kolegi Messiego z podstawówki, więc… Warto, naprawdę warto! A teraz już przenosimy się do naszego reportera, który ma dla państwa niespodziankę! Tak, Bartku, jesteś na wizji!
Witam państwa serdecznie! Wiem, że jestem na wizji, przecież pracuję w telewizji (ha, ha, ha), dlatego od razu zdradzę, że jesteśmy teraz z wizytą u matki kota, którego Messi przejechał 17.12.2011 r. na podjeździe do swojego domu. Tak, proszę państwa! Ta oto wylegująca się na parapecie Kluska, nasza polska kocina, nasz dachowiec, on, ona właśnie, powiła w kwietniu 2011 roku kocięta, z których jedno - cudownym zbiegiem okoliczności - trafiło do Hiszpanii i właśnie tam - przypadkiem i bez intencji! - zostało rozjechane przez L. Messiego. Na podjeździe jego domu… Łzy, łzy, łzy… Wzruszony i smutny, rozdarty i smutny, załamany i smutny…
Pani Janino – zwracam się, do pani Janiny, właścicielki Kluski – jak Kluska zareagowała na tą/tę informację, która – jak grom z jasnego nieba – spadła na nią 17.12.2011 r.? Grudzień, okres przedświąteczny, wiadomo, wszyscy wtedy zatrzymujemy się nad naszym życiem, zwalniamy, myślimy o bliskich, ogrzewamy się w ciepełku wspomnień i nadziei na spotkanie przy bożonarodzeniowych drzewkach, a tu taki szok! Portale internetowe grzmią, krzyczą tytułami: „Krew na oponach!”, „Zabójca, zabójca, zabójca!”, „…! – brak słów”. Na wszystkich kanałach telewidzowie śledzą relacje na nieżywo, w których prezentowana jest - w technice 3-D -  rekonstrukcja tego tragicznego wydarzenia. Wiemy, że Kluska jest załamana, zapłakana, zapuchnięta od łez, ma zaklejony nos (też w związku ze łzami), a - co gorsza - jej ślinianki, porażone żałobą, produkują już tylko łzy, co źle wpływa na trawienie, w związku z czym Kluska chudnie, gaśnie, odchodzi… Wydaje się, że to koniec, że – mówiąc brutalnie – wyzionie ducha, ale nie! Nie, bo oto ON LeON, jeszcze raz daje dowód swego geniuszu, swoich nieprzeciętnych umiejętności, talentów, które zawstydzają nawet część santosubitów!!!
Bartku, Bartku! Dziękujemy, dziękujemy serdecznie za tę/tą niesamowitą relację! Mecz właśnie się zakończył, zatem nie wracamy już na Kampnoł i podajemy państwu wynik: 1 : 1 dla Messiego! Dla porządku dodam jeszcze, że w ostatnich 3 minutach spotkania Messi wykonał dwa proste zwody i – mimochodem – wyraził życzenie, by zawodnicy defensywy PSG popełnili zbiorowe samobójstwo, na co osobiście zainteresowani – oczywiście – zareagowali aplauzem i natychmiast przeprowadzili akcję samozagłady. Koniec.
Mecz był średni. Wynik był średni. A Messi? Messi utykał…

Nie utykał Jarosław Kaczyński… Też mały-wielki człowiek! O Messim mówią „atomowa pchła”, o Kaczyńskim nikt by nie śmiał! Zostałem wczoraj tylko liźnięty medialną wrzawą – nie lubię, jak mnie wrzawy liżą! – jaka wrzała wokół rocznicy, ale tak sobie myślę, że jeżeli wszystkie żałoby i wspomnienia o zmarłych obchodzilibyśmy w takim stylu, to Święto Wszystkich Świętych w naszym kraju przebiłby każdą imprezę na świecie! Cmentarze pełne ludzi z transparentami i flagami wyrażającymi żal wobec tych co zawinili! Np.: „Jebani farmaceuci! – zabiliście Basię, pamiętamy!”, „Polmos – Srolmos! Fałszerze i mordercy! Wasze ok. 96 % - to kłamstwo!”, czy: „Już nikt, nigdy przez tego pana pozbawiony życia nie będzie!!!” – ta ostatnia informacja mogłaby być niesiona na transparentach przez procesję zupełnie przypadkiem snującą się po okolicy za Mirosławem Gje. Do tego wiadomo: bębny, gwizdki, petardy, skandowanie. Przy każdej mogile grupa protestujących. Część peregrynuje - na przykład ci załatwieni przez konkretny szpital idą białym szlakiem, że o ofiarach ZUS-u nie wspomnę! Ech… Karnawał w Ryjo, to by przy tym było czuwanie modlitewne.

- Marzę tylko o tym, żeby ta tragedia mogła być jedynie tragedią rodzin, a dla mnie po prostu tragedią mojej rodziny - mówi nam Paweł Deresz, mąż posłanki Jolanty Szymanek-Deresz, która zginęła w katastrofie smoleńskiej 10 kwietnia 2010 roku. - Należę do tej części społeczeństwa, która twierdzi, że to był wypadek, splot tragicznych okoliczności. A druga strona uparcie twierdzi, i to bez żadnych namacalnych dowodów, że to był spisek, zamach na życie pana prezydenta.

Chyba się człowiek nie doczeka…