wtorek, 31 maja 2011

Liczenie nieboszczyków


Czasami, kiedy nie mogę zasnąć, liczę nieboszczyków. Przeważnie tych, którzy mieszkali w bloku, w którym mieszkałem z rodzicami, ale przecież nie da się uciec przed innymi. Zwłaszcza przed jednym z nich. Przed Czarodziejem. Ilu człowiek w życiu poznaje czarodziejów? Z iloma magikami ma szansę obcować? Ja miałem kilka takich okazji, ale Czarodziej, o którym myślę teraz, przebijał wszystkich.
Leżę w łóżku. Sufit nierówny nade mną i kilkunastu nieboszczyków przy mnie. Najprostsza wyliczanka. Czarodziej, ojciec A., oczywiście ciocia Teresa, Hrabia, Paweł (chyba był synem Hrabiego),  facet z parteru, który zabrał nam piłkę, miła starsza pani spod szóstki, pijak, który utopił się w rzece, właściciel pasieki, uczulony na jad pszczół (zmarł użądlony przez nie właśnie), starsze małżeństwo z mieszkania obok, matka Mirka, hm… Teraz mieszkanie, w którym aż tętniło od śmierci, ale ma być w skrócie więc: ona oskarżona o zabijanie własnych nowo narodzonych dzieci i jej rodzicie popełniający malownicze samobójstwa (ona zadzierzgnęła się na pasku przyczepionym do klamki u drzwi wejściowych, on - kilka miesięcy później - rzucił się pod pociąg). Na tym piętrze jeszcze tylko śmierć w szpitalu po amputacji nogi i ok, dalej po schodach na kolejne piętro. Pani po wylewie, Anka, kolega z pracy mojego ojca… Więcej nie pamiętam. Są jeszcze moi dziadkowie, z którymi nie miałem wiele wspólnego, kolega z bloku na przeciwko, młody kumpel z mojego pierwszego pływania po Jezioraku, mój najlepszy kolega z podstawówki, dwa psy, dwóch – oprócz Czarodzieja - kolegów z technikum, cała grupa rodziców moich kolegów i koleżanek i jeszcze wiele, wiele więcej, nie o wszystkich pamiętam…
No, tak to mniej-więcej wygląda. Każda z tych śmierci ma swoją historię. Zawsze mnie zastanawiało, co widzieli umierający w ostatnim momencie, jaki jest ten ostatni świadomy obraz? Sufit, ściana, czyjaś twarz, co w ogóle można widzieć w takiej chwili? Ten, który pijany utopił się w morzu, pewnie widział wodę, może trochę nieba? Ci mrący w szpitalach zawsze kojarzą mi się z obrazem sufitu. Wypadki komunikacyjne, to tłuczone szkło, asfalt ulicy. Zamarzanie na ławce po przedawkowaniu narkotyków… Białe plamy, nie wiadomo już śniegu czy może czegoś innego.
No i tak czasami mam, że nie mogąc zasnąć przyglądam się moim nieboszczykom i nucę Spiętego: „Mori, mori! Memento...Od wszystkiego się odwrócić może i spierdolamento”. Przypominam sobie, jak mówili, kiedy ostatni raz widziałem się z nimi, co nas łączyło? Dzieje się to mimowolnie, zaczyna od najprostszych spostrzeżeń i prowadzi raczej donikąd, ale nie jest to jedyne bezsensowne zajęcie, jakiemu się oddaję, więc nie widzę przeciwwskazań. Acha, istotna uwaga: liczenie nieboszczyków nie jest metodą ułatwiającą zasypianie.
Miłego dnia życzę.

Ps. Świadomość, że na końcu wyliczanki będę ja czasem poprawia, a czasem psuje mi nastrój wieczorową porą.

poniedziałek, 16 maja 2011

Księga Kociego Rodzaju

Kto kojarzy, ten jarzy, że miałem swego czasu okazję spotkać się z Boziobogiem. Spotkanie to doprowadziło do tego, że wpadła w moje ręce praca… Hm… Praca?.. Sam nie wiem, jak to nazwać. Dobra, powiedzmy po prostu, że wpadła w moje ręce złożona na czworo, duża kartka papieru, zatłuszczona i nieco nadżarta przez mysz, ale jednak dająca się odczytać. Pismo drobne i koślawe, treść obrazoburcza i - z góry uprzedzam osoby o słabszych nerwach – jadąca po „uczuciach religijnych”. Tak czy inaczej, ryzykując: zdrowie, reputację, karierę, szacunek i starcie z większościami religijnymi wielkich religii monoteistycznych, postanowiłem upublicznić treści, w posiadanie których wszedłem w okolicznościach dla mnie bolesnych i niewyjaśnionych, gdzieś tak nad ranem Wielkiej Nocy A.D. 2011.


Księga Kociego Rodzaju

Boziobóg przyjął postawę zasadniczą - co w jego wypadku oznaczało wygodne rozparcie się w fotelu - i jęknął w myślach - co w jego wypadku oznaczało jęknięcie w całości siebie, ponieważ jako taki cały był myślą - co w jego przypadku nie kłóciło się w ogóle z możliwością wygodnego rozpierania się w fotelu. (Uwaga: Boziobóg Opisywany jest dla opisującego go Bozioboga bardzo wygodną postacią, ponieważ wszelkie ewentualne absurdy i sprzeczności w opisie wynikają immanentnie z natury Bozioboga Opisywanego, nie zaś z nieuwagi czy braku konsekwencji Bozioboga Opisującego). Więc... Acha! Jęknął w myślach...
- Ja, no nie mogę, znowu nuda jest. Stworzyłem stworzenie doskonałe i teraz nic się nie dzieje, żadnych przypadków Mikołaja Doświadczyńskiego, żadnej kariery Nikodema Dyzmy, żadnego miłosnego szału... Klapa. Siedzę, gapię się w monitor monitorujący i nuda mnie zalewa.
Boziobóg był zdegustowany swoją wysoką sprawnością w zarządzaniu, projektowaniu i potem realizacji założonych celów. Udawało mu się wszystko tak jak chciał i kiedyś go to nawet cieszyło, przylepił wtedy sam do siebie nalepkę z literką „A” choć w rzeczywistości był o wiele lepszy i jeszcze sprawniejszy, cichszy, szybszy, mniej gniotący i dłużej świecący w mrok. No, ale tego nie trzeba było nikomu tłumaczyć, nie miało to najmniejszego sensu. On wiedział o sobie wszystko i była to wiedza doskonała, cóż z tego jednak skoro wiało nudą, jak z uchylonej przed wyborami lodówki. Tak mu się wszystko udawało, że aż za dobrze.
- Jestem zbyt konsekwentny w moim dziele stworzenia. Za dużo układałem puzzli we wczesnym dzieciństwie, za nadto jestem ambitny i doskonały, wręcz prymasowsko-prymusowski. Jakby to zmienić? Jak tu odejść od idealnego siebie i się zmienić, pozornie na niekorzyść, ale przecież na lepsze? – zastanawiał się Boziobóg. – Gdybym chociaż palił?.. Ech…
Boziobóg potarł brodę i zapadł w siebie jeszcze głębiej. Frustracja narastała. Groziło mu, że już za chwileczkę, już za momencik pochłonie sam siebie i nastąpi kolaps, ale nie. Się opanował, wziął w cugle-rygle i pozostał na szczycie swych możliwości. Przymknął tylko oczy, ponownie jęknął, ćwierknął i się nadął i... I w pomieszczeniu rozszedł się zapach ozonu... (Uwaga: Boziobóg Opisujący nie wie dlaczego, ale w takich momentach przeważnie w okolicy rozchodzi się dość dobrze zapach ozonu, gdyby ktoś znał przyczyny tego zjawiska, to niech zachowa tę wiedzę tylko dla siebie, ponieważ jest to wielka tajemnica z kolekcji The Grejtests Hits of Boziobóg Misterys (vol. 232111666), jest to – przy okazji – jedna z jego ulubionych tajemnic bezbolesnych, więc uprasza się o nieupublicznianie wiedzy na ten temat). Wraz zaś z zapachem ozonu po pomieszczeniu rozszedł się także dźwięk nieartykułowany:
- Miaał... Miaałłł.
- Ho, ho – pomyślał Boziobóg. – Zalęgło się. No to teraz to znajdziemy.
I się ozwał głosem swym po raz pierwszy w trakcie tej relacji:
- Ho no tu, ty małe stworzonko, ho no ty tu do mię!.. Cip, cip...
I nasłuchiwał i usłyszał chrumczenie po chmurze się niosące-rozchodzące i przybliżające się „miaał... miaałłł...”. Tak do niego szedł - czepiając się pazurami materii jak matki - mały kotek, właśnie dopiero co stworzony. Ślepy jeszcze i posklejany ohydną mazią, drżący niby lada co.
- Chodź kiciuś do Bozioboga, chodź.
I przyszedł kiciuś do Bozioboga.
- Ale mi wyszedłeś, kontent jestem, gdyż istotnie mi wyszedłeś i przyszedłeś do mnie, ponieważ ja jestem Boziobóg twój i nie będziesz miał Boziobogów cudzych przede mną! – uradował się Boziobóg. Uradował i zaskoczył. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów pojawiło się obok niego coś zaślinionego, oślizgłego i z lekka cuchnącego, i było to coś intrygującego, ale nie intrygującego przeciwko Boziobogu (Uwaga: postaci intrygujące vel spiskujące przeciwko Boziobogu miały dopiero nadejść, pojawić się w przyszłości, póki co luz i opanowanie). A kotek na to odpowiedział niezgrabnie, ale jednak z uczuciem:
- Miał... Miaaałłł!!
Odpowiedział z uczuciem, ale także z pewna niecierpliwością i domyślił się z tego Boziobóg, że żarła potrzeba dla małego stworzonka. Tylko co mu dać do jedzenia?.. Dam mu siebie, niech się mną nasyci!!! – ostro po bandzie poszedł w swej koncepcji Boziobóg, ale jako że nie istnieli jeszcze strażnicy cudzej moralności sprawa wcale nie wydawała się aż tak dwuznaczna, niebezpieczna czy wręcz obrazoburcza. A poza tym, czy to jednego właściciela koty zeżrą w przyszłości, przyszłości która dla Bozioboga opisywanego jest właściwie w pełni rozpoznaną przeszłością? A co to horrory takie nie powstaną? Nie ma co deliberować, trzeba nowy nurt mężnie i bez fałszywej skromności zapoczątkować.
- Soł, kamon – zagadnął do malucha i gdy ów podkulał ku niemu, to zapodał mu siebie, ale nie jako ochlap mięsny tylko pod postacią mleka pomieszczonego w miseczce, do którego – dla zaakcentowania szlachetności dania – wbił jajeczko. Dzięki temu strawa zyskiwała na znaczeniu w wymiarze symbolicznym, ale też dawała więcej siły glutkowi, a właściwie Glutkowi, bo w szalonej pracy twórczej, na marginesie i jakby od niechcenia podjął Boziobóg decyzję, że ów stworek takie nosił będzie miano. Wiadomo – imię rzecz dla żyjącego bardzo, ale to bardzo ważna! Potem się szkoły nim nazywa, stadiony, ulice, skwery, a jak nie ma imienia, to nie ma czym nazwać i jest luka, brak istotny jest, a braku, luki istotnej istnienie, to jest dla Stwórcy Wszechrzeczy policzek, strzał z liścia. Pustka z liścia daje Boziobogu... To wizja uwłaczająca i do czegoś takiego ON nigdy nie dopuszcza, znaczy stara się nie dopuszczać, dwoi się, w niektórych koncepcjach troi, a nawet dziesięcioży, setczy, panteini. Dla zapchania ewentualnych braków podjudza nawet porządnych naukowców, do generowania teorii o światach równoległych i generalnie daje czadu organizacyjnego, żeby tylko się działo!
Glutek zaś – lejąc na zagadnienia istotne - pochłaniał mleczko z jajeczkiem, a sprawą skorupek, to już absolutnie nikt się nie zajmował. Takie to były czasy, przedczasy właściwie.
„Tak stworzył Boziobóg Glutka, widząc zaś że ów jest git oddzielił go od”... Hm... Od czego go oddzieliłem? – po raz pierwszy od swego niewytłumaczalnego początku na dłużej zastanowił się przy spisywaniu pamiętników Boziobóg. Od ciemności? Eee... Bez przesady, z jasnością to nie ma on wiele wspólnego. Od morza? Od niechcenia? Od Antyglutka?.. Hm... Stwarzanie z niczego ujęte później w rygor myślenia zero-jedynkowego czyli dualizmu prostackiego troszkę mi uwłacza. Ale co robić, co robić, jak dotrzeć do odbiorcy, jeżeli nie dzięki użyciu języka, jakim się ów odbiorca posługuje? Nie ma wyjścia. Ech... „Oddzielił go od reszty wszechświata i przygotowywał do meczu Glutek – Reszta Wszechświata”.
W ostatecznej redakcji tekstu zapisek o meczu wyleciał, ale i tak nie miało to większego znaczenia, ponieważ całość tekstu zaginęła i nikt, nigdy, nigdzie się o nim nie dowiedział – ot jeszcze jeden z wielu, absurdów kontrolowanych przez wszechmocnego Bozioboga.
Pisanina pisaniną, a Glutek w międzyczasie wprzągł się w proces zwany życiem i jego organizm podjął się wypełniania wszystkich niezbędnych zadań. W związku z powyższym Glutek zapełnił brzuszek, po czym go opróżnił. Glutek obok glutka. Tak, dzieła tworzone przez byty niższego gatunku, to była, jest i będzie zawsze tandeta w porównaniu z wytworami przemysłu bozioboziego. Na całe szczęście dla Bozioboga sprzątanie, to nie był żaden problem (jak wiadomo nic nie było, nie jest i nie będzie dla niego problemem!), strzelił z palca i już niewidzialny serwis sprzątający zadziałał i znowu wszystko lśniło tak, że wyglądało jakby się komu przyśniło. Czysto, gładko i równo, a pośród tego ładu kotek.
Siedział więc ów kotek na chmurze i nic się nie działo. Znowu nuda. Ale jak ma nie być nuda, jak on ślepy i nieruchawy!! – zauważył Boziobóg i już szast-prast uczynił znak i przejrzał na oczy Glutek i już kontakt wzrokowy z nim został nawiązany, a wiadomo, że taki kontakt, to jest bardzo ważna sprawa! Kontakt wzrokowy pozwala się patrzeć, gapić, zerkać, podglądać, dostrzegać, na siebie uważać i mieć na siebie baczenie. I nie tylko to, i nie tylko to, ale od tego się wszystko zaczyna, wiadomo znamy się tylko z widzenia, a potem do tego dołączają inne elementy, aż na koniec nie możemy już znieść swojego widoku i zamykamy oczy, odwracamy głowę, drzemy zdjęcia itp., itd. Zostawmy to jednak na boku, nie zajmujmy się tym.
Patrzyli na siebie nawzajem, a po kolejnym geście uczynionym przez Bozioboga Opisywanego kotek poczuł, że zniknęły dręczące go jeszcze przed chwilą kłopoty z poruszaniem się. Więc poruszył się. Podszedł do fotela, na którym siedział ten, który go stworzył. I otarł się o niego. Normalnie dreszcz przeszedł Bozioboga... Takiego numeru jeszcze nie widział! Nie widział i nigdy nie poczuł czegoś takiego. Wzruszył się na maksa. Teraz wiedział już na pewno, że jego decyzja o wykonaniu prototypu Glutka była słuszna. Wziął go na ręce i zaczął głaskać, a ten jak nie zacznie burczeć, mruczeć, skrzypieć i szumieć. Rozkosz i niewinność w czystej postaci, nic tylko wekować i na eksport i zarabiać na tym glutkodolary. Nikt nie myślał o żadnych glutkodolarach! To był czas czystej niewinności, czystej do tego stopnia, że nie nadającej się do niczego, na granicy niemożliwego już kiczu unosiło się to głaskanie i mruczenie. W tym nawet nie chodziło o grzanie kolan i działanie przeciwreumatyczne. No ale jak długo można głaskać, mruczeć, rozkoszować się sobą wzajemnie?
- Dam ci coś do zabawy – powiedział Boziobóg i zawahał się, co by tu dać? Ukochał Glutka na maksa i chciał dla niego czegoś ekstra, może jakiś świat? Świat do zabawy. Hm... Brzmi nieźle i nie ma jeszcze gazet, które rozpisywałyby się o ekstrawaganckich, niemal zboczonych zachciankach bogaczy, gotowych podarować najbardziej porąbane prezenty swoim dzieciom – bo Glutek był jego dzieckiem!!!  Więc – świat? Zastanawiał się Boziobóg i nawet już pojawiły się wstępne szkice, zarysy kontynentów i całego badziewia jakim taki świat powinien być naszpikowany, żeby stanowić atrakcje dla kotka, ale jednak coś Bozioboga powstrzymało... (Uwaga: Coś... Żadne tam coś, on sam siebie powstrzymał wcale się nie powstrzymując, ale teraz tego nie wyjaśnimy. W tej uwadze chodzi Boziobogu Opisującemu tylko o to, żeby w żadnym razie nie wynikało z powyższego, iż Bozioboga Opisywanego może coś powstrzymać! Nie może! Taka teza jest głupia, bałamutna i matolska! A czy Boziobóg „sam siebie powstrzymał”? – ktoś zapyta. Może nie tyle „powstrzymał” ile „zatrzymał” i na tym na ten moment i my się - w naśladownictwie ułomnym - zatrzymajmy).
Kłębek... Tak, lepszy będzie kłębek – skromnie zadecydował Boziobóg i rzucił swemu pupilowi kulę z włóczki. Na nią zaś rzucił się Glutek z drapieżnością wielką. Atakował z dziecięcą determinacją i niezdarnością. Przekoziołkowywał, czaił się, skakał i uciekał, a Boziobóg śmiał się serdecznie. Całe wszystko rozbrzmiewało tym śmiechem, radością, weselem. Wielka szkoda, że nie zachowało się żadne nagranie... Muszę go dobrze wychować – pomyślał Boziobóg. - Nie ten jest rodzicem, co urodzi, ale ten co dobrze wychowa, a teraz czas na odpoczynek.
- Chodź maleńki, zgrzałeś się trochę, nabiegałeś, a teraz trzeba spać. Chodź, spać będziesz w mej lewej dłoni, a jutro nauczę cię mowy, bo miauczenie twoje choć słodkie, to jednak nie zastąpi możliwości wymiany myśli i uwag na interesujące tematy.
I nastała noc. I nastała cisza. I nastał spokój.
Amen.

czwartek, 12 maja 2011

Tradycje polskie, ale chyba nie tylko

Anegdotycznie i nieco spostrzegawczo.
Po pierwsze – anegdota.
No to tak, najpierw o edukacji patriotycznej Wiktora. Wracam ci ja któregoś dnia z pracy i dowiaduję się, że A. podjęła nieco trudu w kierunku edukacji patriotycznej. Od pewnego czasu dziecko nasze zaczęło zwracać uwagę na barwy narodowe, w związku z tym na przykład jeden z ręczników zyskał miano flagi polskiej i na fali tego zainteresowania A. postanowiła nauczyć dziecko słynnego wierszyka „Kto Ty jesteś? Polak mały!”. A zatem wracam z roboty, zrąbany i bez sił, a tu taki njus, że dziecko umie wiersz. No to wywiązuje się dialog mniej więcej taki:

Ja: Kto Ty jesteś?
Wiktor: Polak mały!
Ja: Jaki znak Twój?
Wiktor: Orzeł biały!
Ja: Gdzie Ty mieszkasz?
Wiktor: …
Ja: Gdzie Ty mieszkasz?
Wiktor: … (Widać, że intensywnie myśli).
Ja: W… W polskiej ziemi!
Wiktor: Nie! W ziemi mieszkają krety!

Nie podjęliśmy dyskusji. Co będę dziecku - które ostatnio płynnie przepoczwarza się z człowieka w wiewiórkę ziemną lub kamienną (w zależności od rodzaju gruntu, na którym się znajdujemy) - tłumaczył, że to chodzi zwykłych ludzi, obywateli tego kraju. W polskiej ziemi mieszkają krety i to jest prawda. Ponadnarodowa.
Po drugie – spostrzeżenie.
Byłem dzisiaj rano w sklepie spożywczym. Godzina – mniej więcej – 6.15. Poszedłem w trybie awaryjnym, bo wczoraj chleba zapomniało się nam kupić i widmo głodu zajrzało wszystkim mieszkańcom naszego mieszkania głęboko w oczy. Poszedłem, wziąłem do koszyka, co trzeba i stanąłem do kasy. Ranek, jedna kasa czynna, tłoku nie ma, ale przede mną dwie osoby i za mną dwie i tak się jakoś złożyło, że to sami panowie. I tak się jakoś złożyło, że każdy z tych panów w rękach dzierży minimum 3 puszki piwa… Ubrani raczej normalnie, w sensie, że nie prezentują łatwego w ocenie - bo nachalnie narzucającego się zapachem, krojem i stopniem zabrudzenia - stylu menela. Ot, zwykli obywatele o godzinie 6.15 zakupują artykuły spożywcze niezbędne w każdym gospodarstwie domowym. Może wieczorem jest mecz albo przynajmniej towarzyska partia szachów z przyjaciółmi? Może zjawią się zaproszeni wcześniej - na wspólne oglądanie serialu - goście? A może na obiad jest golonka i po prostu panowie nie wyobrażają sobie, by owej golonki nie poprzeć tradycyjnym, chłodnym piwem, a jako że panowie ci są osobami zaradnymi, postanowili – na wypadek nagłego braku w asortymencie, czy innych katastrof nieprzewidywalnych – zaopatrzyć się w piwo już we wczesnych godzinach porannych?
Żeby nie było, że w życiu piwa nie wypiłem o 6.15! Owszem, zdarzyło mi się, ale rzecz działa się ewidentnie w okresie średniej młodości i związana była z łikendami raczej, więc zjawisko statystycznie uchwytnego zakupu alkoholu w godzinach porannych w środku tygodnia, jest dla mnie raczej nowością. A może nie powinienem się dziwić? Sam przywoływałem statystyki dotyczące ilości nietrzeźwych kierowców, skądś się przecież te wyniki biorą… Wystarczy, że z czterech zaobserwowanych przeze mnie panów choć jeden - zaraz po wyjściu ze sklepu - musi wypić piwo, a potem musi pojechać samochodem do pracy. Mus, to mus…
Kto Ty jesteś? Polak. Zresztą, jakie to ma znaczenie?..

piątek, 6 maja 2011

Od niechcenia świat też się zmienia - taką mam nadzieję

Się nie chce. Mi. Nic. Nic, a nic. Prawie jak: być albo nie być. Bezruch. A przecież tyle jest rzeczy do zrobienia, prac do wykonania, gór do zdobycia. Ta… Nie wybieram się w góry, wybieram płaskie tereny, na których można spokojnie zalegać bez obaw o się stoczenie, czy też lęków o to, że zostanie się przysypanym. Pisanie notki w takim stanie, to jest cud, to jest coś z niczego, creatio ex nihil, a może nawet więcej niż „ex nihil”, bo o ile „nihil”, to jest „0”, to ja mam na liczniku poniżej „0”. No… Chyba, że „nihil”, to jest zero absolutne, czerń doskonała i inne takie pierdoły z kategorii „absolut”. No chyba, że… E, tam…
Nic, nic, nic… Kap, kap, kap… Ale nie, bo przecież świeci słońce i temperatura po kilku dniach obłędu majowego, powraca do normy, więc przyczyną obniżenia poziomu energii nie jest pogoda. Zresztą ogólnopolskie narzekanie na pogodowe źródło złego samopoczucia jest przesadzone. U nas ciśnienie albo ”gwałtownie leci”, albo „gwałtownie rośnie”, temperatury skacząc zaburzają rytm snu, wiejący silnie wiatr powoduje, że wszyscy są nerwowi, upały rozleniwiają, deszcze grożą chandrą, mrozy i śnieg powodują, że chcemy tylko zamknąć się w domach i nie wychodzić aż do wiosny, a na wiosnę – wiadomo! – wykańczają nas na spółę alergia i zdradliwa pogoda, bo to nie wiadomo, jak się ubrać - rano zimno, potem ciepło, przegrzewamy się, wiatr nas owiewa i już, jesteśmy chorzy, poza tym dziesiątkujące nasz naród przesilenie wiosenne… Ech. Ale ja chyba nie od pogody mam taki niechcący w sobie nastrój. Od czego? Hm…
A czy to warto doszukiwać się przyczyn? Może nie warto. Może lepiej pławić się w niechceniu i skatalogować kierunki tegoż. No to tak.
Po pierwsze: nie chce mi się pracować. Banał? Banał. Trudno. Kiedyś mi się chciało, a przynajmniej sprawiało mi jakąś radość, przy czym słowo „jakąś” oddaje ni-jakość tej radości. Teraz zaś, patrząc na moje życie z perspektywy, można nawet powiedzieć, że stojąc u jego kresu, dochodzę do wniosku, że prędzej czy później skazany byłem na doszlusowanie - w swojej niechęci do pracy - do większości naszych rodaków i chyba po prostu ludzkości. Doszlusowałem zatem i oto jestem pracy niechętny. Ach…
Po drugie: nie chce mi się iść do lekarza, a pewnie powinienem. Bo w wieku moim warto chodzić do lekarza. I to nie tylko chodzić, ale wręcz poddawać się badaniom, a potem wykonywać zalecenia.
Po trzecie: nie chce mi się zbawiać mojej duszy. Namiętnie poszukuję teorii, w myśl której mogę zachowywać się grzesznie i źle, a i tak dostąpię łaski zbawienia. Szukam, szukam, czytam prasę codzienną, zaglądam do Internetu, w telewizorze przełączam kanały i nic. Nawet, jak jakaś koncepcja mi pasuje, to na koniec i tak nie mogę czegoś tam zaakceptować, po prostu łyknąć tego w całości i idea się nie przyjmuje. No więdnie i usycha, a ja tylko patrzę na kolejną zmarnowaną szansę. Więc mi się nie chce. Najlepsza byłaby koncepcja, w której właśnie niechcenie jest podstawą zbawienia, czyli zbawienie od niechcenia, tak, to by mnie urządzało.
Po czwarte: nie chciało mi się iść do sklepu po drożdżówkę, ale jednak poszedłem. Właśnie. Pomimo niechcenia poszedłem. Znaczy się - jest nadzieja. Skoro zaś tak, to może wszystko się dobrze poukłada. Tak, nadzieja to podstawa.
Wczoraj samochód był w warsztacie i go naprawili. Wiktor kaszle, ale może mu przejdzie. Nadchodzi łikend, może się wyśpię. Może uda się nam z A. obejrzeć do końca film, który czeka na nas chyba od dwóch tygodni. I książkę może trochę poczytam. No, trzeba mieć nadzieję.