piątek, 6 maja 2011

Od niechcenia świat też się zmienia - taką mam nadzieję

Się nie chce. Mi. Nic. Nic, a nic. Prawie jak: być albo nie być. Bezruch. A przecież tyle jest rzeczy do zrobienia, prac do wykonania, gór do zdobycia. Ta… Nie wybieram się w góry, wybieram płaskie tereny, na których można spokojnie zalegać bez obaw o się stoczenie, czy też lęków o to, że zostanie się przysypanym. Pisanie notki w takim stanie, to jest cud, to jest coś z niczego, creatio ex nihil, a może nawet więcej niż „ex nihil”, bo o ile „nihil”, to jest „0”, to ja mam na liczniku poniżej „0”. No… Chyba, że „nihil”, to jest zero absolutne, czerń doskonała i inne takie pierdoły z kategorii „absolut”. No chyba, że… E, tam…
Nic, nic, nic… Kap, kap, kap… Ale nie, bo przecież świeci słońce i temperatura po kilku dniach obłędu majowego, powraca do normy, więc przyczyną obniżenia poziomu energii nie jest pogoda. Zresztą ogólnopolskie narzekanie na pogodowe źródło złego samopoczucia jest przesadzone. U nas ciśnienie albo ”gwałtownie leci”, albo „gwałtownie rośnie”, temperatury skacząc zaburzają rytm snu, wiejący silnie wiatr powoduje, że wszyscy są nerwowi, upały rozleniwiają, deszcze grożą chandrą, mrozy i śnieg powodują, że chcemy tylko zamknąć się w domach i nie wychodzić aż do wiosny, a na wiosnę – wiadomo! – wykańczają nas na spółę alergia i zdradliwa pogoda, bo to nie wiadomo, jak się ubrać - rano zimno, potem ciepło, przegrzewamy się, wiatr nas owiewa i już, jesteśmy chorzy, poza tym dziesiątkujące nasz naród przesilenie wiosenne… Ech. Ale ja chyba nie od pogody mam taki niechcący w sobie nastrój. Od czego? Hm…
A czy to warto doszukiwać się przyczyn? Może nie warto. Może lepiej pławić się w niechceniu i skatalogować kierunki tegoż. No to tak.
Po pierwsze: nie chce mi się pracować. Banał? Banał. Trudno. Kiedyś mi się chciało, a przynajmniej sprawiało mi jakąś radość, przy czym słowo „jakąś” oddaje ni-jakość tej radości. Teraz zaś, patrząc na moje życie z perspektywy, można nawet powiedzieć, że stojąc u jego kresu, dochodzę do wniosku, że prędzej czy później skazany byłem na doszlusowanie - w swojej niechęci do pracy - do większości naszych rodaków i chyba po prostu ludzkości. Doszlusowałem zatem i oto jestem pracy niechętny. Ach…
Po drugie: nie chce mi się iść do lekarza, a pewnie powinienem. Bo w wieku moim warto chodzić do lekarza. I to nie tylko chodzić, ale wręcz poddawać się badaniom, a potem wykonywać zalecenia.
Po trzecie: nie chce mi się zbawiać mojej duszy. Namiętnie poszukuję teorii, w myśl której mogę zachowywać się grzesznie i źle, a i tak dostąpię łaski zbawienia. Szukam, szukam, czytam prasę codzienną, zaglądam do Internetu, w telewizorze przełączam kanały i nic. Nawet, jak jakaś koncepcja mi pasuje, to na koniec i tak nie mogę czegoś tam zaakceptować, po prostu łyknąć tego w całości i idea się nie przyjmuje. No więdnie i usycha, a ja tylko patrzę na kolejną zmarnowaną szansę. Więc mi się nie chce. Najlepsza byłaby koncepcja, w której właśnie niechcenie jest podstawą zbawienia, czyli zbawienie od niechcenia, tak, to by mnie urządzało.
Po czwarte: nie chciało mi się iść do sklepu po drożdżówkę, ale jednak poszedłem. Właśnie. Pomimo niechcenia poszedłem. Znaczy się - jest nadzieja. Skoro zaś tak, to może wszystko się dobrze poukłada. Tak, nadzieja to podstawa.
Wczoraj samochód był w warsztacie i go naprawili. Wiktor kaszle, ale może mu przejdzie. Nadchodzi łikend, może się wyśpię. Może uda się nam z A. obejrzeć do końca film, który czeka na nas chyba od dwóch tygodni. I książkę może trochę poczytam. No, trzeba mieć nadzieję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz