czwartek, 27 stycznia 2011

O cioci

            Nie wiem od czego zacząć i normalnie taki początek źle wróży, ale tym razem, to tylko chwyt, sposób na pierwsze zdanie, oswojenie się z niemożnością stawiania liter, która zawsze przecież – w mniejszym bądź większym stopniu – towarzyszy zjawisku stawiania liter.  Zacznę od tego, że jest mi smutno, z powodu śmierci, która trzy lata temu -  teraz już niemal cztery - zgarnęła w samym środku wiosny moją ciocię Teresę z tego świata i zabrała ją na tamten - nie istniejący przecież! – świat bez wiosny. Czasem aż chciałoby się w takich momentach uwierzyć w tamten świat, w wieczną wiosnę, w to, że nie ma się czego bać, że znikanie „tu” oznacza automatyczne – ok, niech będzie sąd, waga, czy inne formalności, wszyscyśmy wszak piękni i dobrzy - pojawianie się „tam” i że wszystko będzie dobrze.
            Często tak jest, że póki ktoś/coś jest, to może być ten/to traktowane, jako naturalne i tak normalne, że aż zwykłe, prawie przezroczyste. Dopiero niespodziewane i nagłe zniknięcie doprowadza to tego, że przezroczystość nabiera wagi, kształtu, wypełniają się kontury, niedostrzegany do tej pory obrys na chwilę staje się niemożliwy do niezauważenia… Paradoks. Każdy przedmiot, dotknięty wczoraj ręką - nieobecnego już dzisiaj - nosi na sobie ślad tego dotyku, jego ciepło, zamiar, życie. Wtedy się orientujemy, wtedy jest źle, ale co począć ze zniknięciem człowieka, który już w codzienności i zwykłości nie dał się nie zauważyć? Głupie pytanie. Wobec śmierci stanowczo jesteśmy durni, nierozumni, bez ładu i składu. Ok. Są może mistrzowie Zen, święci, mnisi buddyjscy czy inni szamani oswojeni i przygotowani, ale w znacznej masie ludność wiosek i miast naszej planety nie nadąża.
            Ciocia mieszkała z rodziną w Polsce południowo-wschodniej, a tam żyje się nieco inaczej niż np. w województwie pomorskim. Oczywiście jadają tam podobnie, sypiają analogicznie, dokonują zakupów w sklepach i marketach, ale mimo wszystko dzieje się to nieco inaczej. Wolniej, spokojniej, mniej nerwowo… A może takie moje postrzeganie bierze się z tego, że widzę tamten świat w dużej mierze przez pryzmat tego, jaka była ciocia Teresa? Dla niej nie było rzeczy niemożliwych i skazanych na niepowodzenie już na starcie, ale też nie zabierała się za metafizykę, wydumane kwestie, zagadnienia, których rozwiązanie mogłoby zagwarantować zaprowadzenie pokoju na świecie. Stanowiła połączenie realizmu, konkretu, trzeźwej oceny sytuacji z ogromną siłą woli, co powodowało, że często udawało jej się robić niesamowicie rzeczy, które same w sobie nie są jakoś specjalnie cudowne. Przejawiało się to w codzienności, w tym jak dbała o rodzinną chałupę stojącą „na wiosce”, jak przez lata opiekowała się sparaliżowaną teściową, jak organizowała życie całej rodziny. Przy tym wszystkim była osobą ciepłą i otwartą, a jej znajomość z sąsiadką zza płotu przeszła do legendy. Panie lubiły się bardzo, spędzały wiele godzin na rozmowach, jedna drugiej piekła ciasta i podawała nad drucianą siatką, ale Panie nigdy się nie odwiedziły ;-). A trwało to kilkanaście lat.
            Tak, wszystko trwało kilkanaście, kilkadziesiąt lat… Miliony oddechów - codziennego zaciągania się światem, sam nie wiem ile okrążeń kropli krwi w zamkniętym systemie żył, tętnic i innych naczyń połączonych, niepoliczalna liczba myśli. Wszystko to zamknięte, zakończone, wpuszczone do dołka i zamknięte, przyciśnięte kamienną płytą. Na płycie wiadomo: daty. Początek i koniec.

            Kiedy myślę o cioci, to śmierć, umieranie, choroby wydają mi się czymś szczególnie niesprawiedliwym. To chyba ludzka reakcja… Beznadziejnie ludzka nadzieja na sprawiedliwość, w miejscu, w którym nie może być sprawiedliwości.
           
           Ciocia Teresa chorowała na białaczkę. Zaczęła chorować chyba na dwa lata przed śmiercią, może trzy - znaczący rok różnicy w życiu, którego już nie ma. Wszystkim się zdawało, że zwalczenie choroby, to będzie dla niej po prostu formalność, jeszcze jedna sprawa, którą załatwi i dalej będzie żyć, jak gdyby nigdy nic. Co to dla niej za problem? Tak sobie myśleliśmy… I rzeczywiście. Na początku wszystko szło dobrze, leczenie przynosiło efekt, naświetlania, chemia i badania. Jest lepiej. Co prawda trzeba było siedzieć w szpitalu, ale wyniki były coraz lepsze i nawet włosy, które wypadły, na nikim nie robiły specjalnie przygnębiającego wrażenia. Ciocia po prostu założyła na głowę chustkę i też wyglądała dobrze. Wioskowe często chodzą w chustkach. 
           Była zima, była wiosna, lato i jesień. W starciu z opornym organizmem, w tym sporze o statusie wojny domowej, szala zwycięstwa powoli przechylała się na stronę tego, co nadal chce przyglądać się światu. Wizyty w szpitalach były coraz rzadsze, samopoczucie coraz lepsze, apetyt na normalne jedzenie coraz większy. Było z każdym dniem lepiej i nawet jeżeli choroba pokazywała się jeszcze, to były to drobne przejawy, głupie wyskoki, kogoś kto wie, że nie ma szans i tylko dla fanfaronady pajacuje strojąc głupie miny. Tak…
Przekonanie o zwycięstwie było powszechne i tak - w dobrych nastrojach - dotrwaliśmy do maja roku 2007. I wtedy wystarczyły dwa tygodnie. Może dwa tygodnie i dwa dni, kilka godzin, kilka sekund więcej… Jechałem przez prawie całą Polskę, żeby pójść na pogrzeb, żeby jeszcze raz zobaczyć te miejsca, w których rok wcześniej widzieliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, widzieliśmy się wszyscy i ciocia Teresa widziała wszystkich, na równych prawach ze wszystkimi. Teraz zostaliśmy tylko my, patrzący na tą samą werandę, te same krzaki bzu, kwiaty i oszałamiającą wiosnę.
Banały o gasnącym uśmiechu, o bladości skóry, blaknącym spojrzeniu, ciszy, która zapada tak, że aż dzwoni, woła, krzyczy, o niedokończonej rozmowie, o niezapłaconym rachunku, o powiedzianym jednym słowie za dużo. A mi po prostu brakuje samego faktu istnienia, to pewnie też banalne, ale czasem świadomość, że TEN KTOŚ istnieje – choćby miało się z nim już nigdy nie spotkać – jest ważna. Istnienie jest ważne. Istotne jest, żeby ten ktoś mógł otworzyć rano oczy, poczuć ból w plecach, zaparzyć sobie herbatę, popatrzeć na deszcz za oknem, żeby mógł przekląć i pójść do pracy. Żeby był.
Chciałbym jeszcze kiedyś spotkać ciocię Teresę.

wtorek, 11 stycznia 2011

Stary i Pasywny - kronika towarzyska

Jest taki dzień w historii świata, kiedy na świat przychodzi P. Z tym „przychodzeniem”, to metafora, bo wiadomo, że on nie przyszedł, ale raczej nadciągnął, nadleciał, wychynął, wyprysł był i objawił się. I krzyknął. I być może ktoś na ten krzyk odpowiedział „chłopiec”, a może wcale tak nie powiedział, bo to przecież nigdy do końca nie wiadomo, czy rodzimy się już z góry zdefiniowani. Poza tym, co to właściwie znaczy: posiadać określoną płeć?.. Znam ludzi, którzy sikają na stojąco, a mimo to zdaje im się, że są kobietami, znam supersamców w kieckach i z pomalowanymi paznokciami. Kombinacja genetycznych predyspozycji i pracy wychowawczej daje szerokie pole do popisu, ale nie o tym miało być. A o czym miało być? Miało być o tajemniczej imprezie-niespodziance, którą – przywołanemu już P. – urządziły jego życiowa partnerka M. i jego życiowa siostra E.
Plan imprezy zakładał kilka niespodzianek, z których główną miało być to, że impreza w ogóle się odbywa. P. miał zostać podstępnie zwabiony w określone miejsce i o określonym czasie pod pretekstem rodzinnego oglądania jakiegoś mało atrakcyjnego filmu. Prócz tego zaplanowano:
1. osobistego barmana świadczącego usługi Solenizantowi na podstawie gustownie przygotowanej karty drinków (najładniejsza nazwa drinku: „Stary i Pasywny”),
2. konfetti dostosowane do egzystencjalnie trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się Solenizant,
3. prezent dla Solenizanta (prezent nie dotarł, ale była papierowa symulacja prezentu),
4. Czarownicę i Chochoła wieszczących Solenizantowi,
5. konkurs wiedzy na temat Solenizanta (uwaga: zjawisko popularne ostatnio do tego stopnia, że rozważam pomysł zwołania spotkania towarzyskiego, tylko po to, żeby obecnych zainteresować kilkunastoma pytaniami dotyczącymi mojej skromnej osoby…),
6. „spontaniczny toast” na cześć Solenizanta (autorskie wykonanie toastu – przynajmniej sporą część! – mam zarejestrowane na moim telefonie komórkowym, jednak z góry uprzedzam, że nie zamierzam go udostępniać, ponieważ nie posiadam praw do wartości intelektualnych w dziele tym zawartych),
7. miłą atmosferę i…
I to chyba wszystko. I muszę przyznać, że właściwie całość udało się przeprowadzić zgodnie z założonym planem. Solenizant – niczego się nie spodziewając i z wrodzoną sobie ufnością (nie zwracając uwagi na stosy odzienia i obuwia piętrzące się w przedpokoju) – dał się wprowadzić do pokoju tzw. dużego i dopiero skąpany deszczem konfetti oprzytomniał i zrozumiał. Dopiero stojąc przed plutonem otwierającym ogień życzeń zajarzył, że padł ofiarą spisku, knowań, intrygi zręcznie poprowadzonej przed dwie – jak do tej pory sądził – bliskie mu osoby, tzn. M. i E. Dwie kobiety zbudowały szczelny system imprezy totalitarnej, ale przecież wszyscy dali się w to wciągnąć… Nikt nie uratował nieszczęsnego P. zmierzającego w czeluść imprezy. My Polacy zastanawiamy się, jak możliwe było zbudowanie i utrzymanie „komuny”, a przecież wciąż popełniamy te same błędy… Tak łatwo nas skusić, zastraszyć, zniewolić i omamić ideą. Niepoprawni romantycy. Ech…
No, impreza była udana i mam tylko nadzieję, że nadszarpnięte zaufanie uda się odbudować w tym roku, w ostatnim całym roku, jaki przyjdzie nam spędzić na planecie Ziemia. Teraz po kolei.
Ad 1. W rolę barmana wcielił się M. Szczupły konferansjer, bez najmniejszych choćby umiejętności przyrządzania drinków, ale legitymujący się za to fachowych strojem, na który składał się – w głównej mierze – srebrny pas ciążowy. Gustownie, efektownie, po prostu ładnie. Karta drinków, w nazewnictwie poszczególnych mieszanek, nawiązywała do historii związanych z Solenizantem, a przygotowana została bardzo profesjonalnie i na ładnym papierze wydrukowana. Brawo!
Ad. 2. Czas płynie i nie ma żartów. Widać to było w elementach wystroju lokalu, w którym bawiliśmy, jak również we fantazyjnym konfetti, które obficie zapaskudziło podłogę pokoju dużego. Drobiazg czepiał się potem skarpet, pozostawał we włosach i nie ma pewności czy w kilku przypadkach nie został spożyty wraz z chipsami, orzeszkami i innym pokarmem okolicznościowym na imprezę przygotowanym.
Ad. 3. Prezentem miała być chłodziareczka maleńka, o której Solenizant marzył podobno od wczesnego dzieciństwa, w której to chłodziareczce mógłby gromadzić przeróżne alkohole kolorowe, z których to alkoholi kolorowych mógłby przygotowywać sobie – kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota! – kolorowe napoje zwane drinkami w celu ich wypicia. Z pełną kulturą, siedząc w domu przed monitorem komputera, bądź też już leżąc w łóżku, przed snem, na „do widzenia”. Niestety, chłodziareczka nie dotarła (ach, te sklepy internetowe!), więc zamiast niej, organizatorzy zaproponowali symulację prezentu w postaci pudełeczka, do którego przyszło, zbierającym się gościom, składać płyny prezentowe. Bardzo ładny pomysł i tak naprawdę, to nie wiadomo, czy rzeczona lodóweczka była tylko sposobem na wyłudzenie składki od gości, czy też rzeczywiście kiedyś dotrze do Solenizanta? W ten sposób budują się fortuny w naszym kraju!
Ad. 4. Czarownica i Chochoł. Do odegrania tych postaci poproszeni zostali A. oraz A. Rozszyfrowując malownicze pseudonimy literkowe wyjaśniam, że pierwsze A. to moja szanowna małżonka, a w rolę drugiego A. wcielił się człowiek słusznego wzrostu, słusznego (wielkiego) formatu oraz słusznych poglądów. (Po imprezie Chochoł oddał mi pożyczoną ode mnie dwa miesiące temu płytę Świetlików, za co chciałbym mu niniejszym serdecznie podziękować). Moja małżonka wystrojona w czarną suknię i czarny kapelusz w roli Czarownicy wypadła doskonale, zaprezentowała okolicznościowy tekst, w którym przedstawiała kulisy całego zajścia wróżebnego, w tym czasie Chochoł miał podzwaniać dzwoneczkiem i - promieniując energią chocholą - rechotać. Udało mu się dobrze. Nie było w roli Chochoła bezpośrednich nawiązań do najsłynniejszego chyba w Polsze Chochoła, to znaczy tego z „Wesela” Pana Wyspiańskiego, ale kreacja wypadła malowniczo i przekonująco. Cała akcja prowadziła do przebicia przez Solenizanta balonika z wróżbą, wróżby tej odczytania i wybuchu śmiechu, bo wszystko było bardzo zabawne.
Ad. 5. Konkurs wiedzy o Solenizancie – brawurowo prowadzony przez R. - doprowadził mnie do wniosku, że jego życie, to pasmo przygód godne ekranizacji, a jeżeli nie ekranizacji, to z pewnością wielu anegdot opowiadanych sobie w mieszkaniach, domach, przy ogniskach i ogólnie w sytuacjach biesiadnych. Może warto byłoby to spisać i wydać w postaci broszurki wzorowanej na śpiewnikach dla początkujących gitarzystów?
Ad. 6. Pomysł postulowanego w punkcie powyższym śpiewnika, w pewnym zakresie zrealizowany został w formie „spontanicznego toastu” (cztery strony A4) odczytanego przez autora tegoż dzieła, Pana Ł. Utwór godzien zaprezentowania szerszej publiczności - ku przestrodze i uwadze, oraz ku pamięci – pisany językiem archaicznym i w klimacie hagiograficznym mógł się podobać, podobał się zatem i wzbudził szczere wzruszenie u słuchaczy.
Ad. 7. Atmosfera była miła, tu nie ma czego dodawać.
Ogólnie trzeba uznać, że M. i E. solidnie przygotowały imprezę, a wymiana maili, jaka miała miejsce w czasie knowań - dzięki udziałowi wszystkich mejlujących - była zjawiskiem miłym, kulturalnym i dającym wytchnienie w trudach dnia codziennego. Wypada zatem podziękować i życzyć sobie, by i inni odeszli od najprostszych „środków wyrazu” – czyli wódy i jedzenia – na rzecz skeczu, piosenki, dramy, konkursu itp. przy urządzaniu spotkań towarzyskich. Dodam może jeszcze, że takie działania stają się możliwe, podczas imprez organizowanych w warunkach domowych i dzięki temu nawiązują do PRL-owskiej tradycji łażenia po domach, co mnie osobiście wydaje się sympatyczne.
Na koniec chciałbym – z bolącym sercem, ale jednak - przypomnieć, że dzień, w którym my bawiliśmy się, śmialiśmy i dawaliśmy upust naszej radości życia, był też dniem, w którym umarł wielki artysta, aktor Pan Krzysztof Kolberger. Przegrał walkę z chorobą… Amen.
Ps. Zapomniałem o torcie! A przecież był tort! Tort na urodzinach jest niemal tak ważny, jak sam Solenizant, a w przypadku kilku solenizantów – jeżeli tort został zamówiony w dobrej firmie! – to zdecydowanie ważniejszy od Solenizanta. W tym przypadku - w hierarchii ważności - Solenizanta postawiłbym wyżej od tortu, ale tylko nieco wyżej… Tort… Niezbyt słodki, ale przecież tort, z kremami tak akurat i w sam raz, ze smakiem na 100 % wybornym i ze świeczkami – tradycyjny napis w języku angielskim wskazywał na nasze europejskie zakorzenienie – które płonąc ogrzewały, rozświetlały, pozwalały spokojnie myśleć o tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zapali nam świeczkę. Na torcie, na grobie… Nieważne. Gość od ognia powiedział kiedyś - cytuję z głowy i z pamięci i mogę się pomylić, ale chyba tak to szło: „Πάντα ῥεῖ καὶὐδὲν μένει”. No..

wtorek, 4 stycznia 2011

Imieniny Melanii - kronika towarzyska


Doznaliśmy zaszczytu zaproszenia na imprezę Sylwestrową. Termin – wiadomo. Zabawa – wiadomo, że szampańska. Stroje – wiadomo, że wieczorowe. Jako posiadacze dziecka w wieku przedszkolnym długo wahaliśmy się czy w ogóle się wybierać? No bo to i późno, i za mostem (czy to jeszcze kraina cywilizowana?), i zapraszający, jakiś taki nieszczególny… Czyli nie było nam lekto podjąć decyzję, ale jednak ją podjęliśmy. Zdecydowaliśmy, że jedziemy, a jakby co, to po prostu wrócimy.
Wspomniane powyżej stroje wieczorowe były na zadany temat: „Chicago”… Czyli co konkretnie? Nie wiadomo. Wiadomo było, że pierwsze skojarzenia będą biegły w kierunku muzikalu, potem może coś ze sportem (M. Jordan i reszta latających byków), żeby wreszcie zahaczyć o tematykę mafijno-policyjną. Tak też się stało, z kilkoma małymi wyjątkami, o których za moment. Na 3 godziny przed terminem A. skompletowała strój muzikalowy, a ja po prostu ubrałem się w garnitur, co właściwie stanowiło rozwiązanie uniwersalne, Wiktor zaś założył białą koszulę, do swoich kapci z odkrytymi palcami, co nadawało im – kapciom – a przez to i jemu – Wiktorowi - wyraźnie chicagowskiego charakteru. Byliśmy gotowi.
Po pokonaniu mostu (bez korków i spokojnie), dojechaliśmy na małą, uroczą uliczkę, tuż obok remizy straży pożarnej. Potem to wiadomo: parkowanie, wysiadanie, dzwonienie do domofonu, schody i już drzwi wejściowe do lokalu, w którym odbywa się zabawa. Otwierają nam policjanci - będzie bezpiecznie. Są też co prawda gangsterzy, ale jacyś tacy spokojni. Muszę przyznać, że gospodarz udekorował metraż w sposób staranny. Oczywiście, zawsze można postarać się bardziej, ale praca włożona w strojenie lokalu widoczna była gołym okiem. W jednym pokoju sto i pięć balonów -  napompowanych czymś lżejszym od powietrza - tkwiło pod sufitem, w drugim… no w drugim właściwie nic ciekawego, ale już w trzecim laser rysujący różne formy geometryczne na dywanie, do tego maszyna puszczająca bańki i druga maszyna robiąca dym. Ta od dymu się popsuła, ale była i mogła się podobać.
Wiadomo, jak jest na takich imprezach. Towarzystwo mieszane, ludzie częściowo się nie znają (ale co to znaczy „się znać”? człowiek tak mało wie o sobie, a co dopiero mówić o innych…). Ok, tworzą się grupki, grupki się przemieszczają, popijają pierwsze płyny uzupełniając elektrolity i inne mikroelementy, w grupkach toczą się rozmowy. Wszystkiemu przygrywa jakaś muzyczka. Muzyczka bez wyrazu i taka sylwestrowa właśnie, nie mamy o to do Gospodarza pretensji. Gospodarz się krząta. My zaś zabawiamy się jak umiemy. Skaczemy sobie po laserowy wzorkach. Coś tam pleciemy. Generalnie staramy się rozluźnić. Z tłumu zgromadzonych gości wyławiamy dwa wyjątkowe przebrania i doceniamy kunszt.
Oto dwa subiektywnie przez nas wybrane stroje, które się wyróżniły.
Pierwszy: P. – słynny w pewnych kręgach i okręgach wyborczych przystojniak i mistyk codzienności, z wdziękiem przedzierający się przez szarzyznę białej zimy i inne zjawiska atmosferyczne, osobny byt na scenie zaludnianej przez dzieci-kwiaty, dzieci-śmieci, dzieci-dzieci i całą resztę gwiazd wieczoru. Ubiór P. nawiązuje w swojej prostocie do polskich mieszkańców ziem uesańskich, którzy to - często nawet po 50 latach pobytu na obczyźnie - nie używają języka zwanego „współczesną łaciną”. Ich łacina nadal pozostaje rdzennie nadwiślańska, przez co zrozumiała dla wąskiego w świecie grona specjalistów. Nota bene: z tą powszechnością łaciny-łaciny to ściema, bo jak sobie pomyślę o tych wszystkich mieszkańcach wsi średniowiecznej, to nic tylko łacina i łacina przychodzi mi na myśl, jak oni nie zaczynali dnia od Wergilego, to pewnie był to dzień stracony… Tak, no ale przejdźmy do meritum, czyli do stroju, który składał się, mniej więcej z: obuwia sportowego, bluzy sportowej założonej na koszulę, spodni garniturowych i dodatków. I może to właśnie te dodatki są najważniejsze. Znaczek z L. Wałęsą, krawat i wymodelowany zarost w postaci przeeleganckich baków i wąsów… Całość bardzo wygodna, całość przemyślana, zwłaszcza wąs hodowlany, planowy i dorodny, jednym słowem: półbóg, półczłowiek, półnadnaturalnych wymiarów demon i porywający tłumy demiurg. Ok. Trochę się zagalopowałem w zachwycie, ale to trwa już jakiś czas.. „To” to znaczy moja słabość do P. Dokładnie zaczęło się to chyba w 2006, może 2005 roku, kiedy zobaczyłem, że nosimy taki sam sweter… U kobiet ta sama kreacja wywołuje, a przynajmniej może wywołać, konsternację, mnie zaś wydało się czymś niesamowitym i cudownym, to że oto ubieramy się u tego samego dostawcy taniej odzieży… Ech… Łza się kręci w oku i żeby tylko wokół…. Ech…
Ok. Otrząsnąłem się, bo jest przecież jeszcze drugi strój. Przy czym „drugi” nie znaczy „drugi”.
Drugi: Strój R. był wyzwaniem, intelektualną szaradą, konceptem, zamysłem, przejawem procesu myślowego, czymś „nie wprost”, czymś aluzyjnym, odsyłającym do świata absurdu i polityki. Bo oto R. postanowił w stroju swym odtworzyć ideę nawania ulicy w Chicago imieniem śp. Prezydenta RP, Pana Lecha Kaczyńskiego, Jedynego Człowieka, (Wielki Przecinek – Przecin Znaczy) Który Bohatersko Poniósł Śmierć W Katastrofie Smoleńskiej. Zadanie było trudne, ale powiem, że się udało. Mnie się podobało. Opisać tego nie potrafię, zdjęć nie posiadam, ale proszę mi uwierzyć, jeżeli nie zaraz rozbuchane i skrajne „zobaczyć go i umrzeć”, to przynajmniej „zobaczyć go i ciężko zachorować na grypę”. Kłopot jest z tą sztuką konceptualną, oj kłopot, ale – powtarzam jeszcze raz – strój był solidny.
Dobra, my tu zajęliśmy się strojami, a impreza trwa. Impreza ma plan, impreza nie lezie sobie jakoś tak dziko, przez krzaki, tylko ma scenariusz i kilka punktów programu, które muszą się odbyć. Jest więc zaproszenie na projekcję filmu okolicznościowego, w którym część gości – proszona ponad rok wcześniej – snuje swoje chore i zdrowe rojenia na temat roku 2010 r. Nim jednak dojdzie do projekcji, Gospodarz – obchodzący jakoś tak w okolicach Bożego Narodzenia urodziny – zostaje zaskoczony chóralnym odśpiewaniem dowcipnie zmienionego tekstu do melodii z serialu „Czterdziestolatek”. Widać wzruszenie. Ok. Dalej jest film. Trochę kiepsko zmontowany, bo muzyka zagłusza wypowiedzi, ale ogólnie fajnie jest. Potem następuje jeszcze kłiz wiedzy o Gospodarzu, który to kłiz dostarcza wielu wzruszeń zarówno biorącym udział, jak i publiczności, nie wspominając już o solenizancie, któren sam sobie jest sterem, żeglarzem i akwenem, żeby nie powiedzieć akweduktem, wszak prowadzi się w wyraźnie wyznaczonym przez siebie kierunku i dotrze tam z całą pewnością.
No. Tak to mniej więcej wyglądało, przynajmniej do momentu kiedyśmy tam byli. Oczywiście przez cały czas obecny na sali Wiktor brał czynny udział w tańcach, deptaniu promieni lasera, pękaniu baniek i ganianiu z balonem po pomieszczeniach mieszkania. Nie wiem dlaczego jedno z pomieszczeń urosło w wypowiedziach Wiktora do miana „salonu”, ale ja przecież nie wszystko muszę wiedzieć. Ok. 23.30 zarządziliśmy odwrót, zwinęliśmy dziecko, zwinęliśmy żagle, rozbawione towarzystwo zostało za nami. Droga przez most, droga przez miasto, tu i ówdzie wybuchały już fajerwerki, parkowaliśmy pod wiatą – 00.00 – tu i ówdzie fajerwerki nie wybuchały. Szampan wyjęty z samochodu strzelił, złożyliśmy sobie życzenia i powitaliśmy Nowy Rok na dworze.
Niniejszym chciałbym serdecznie podziękować Gospodarzowi za zaproszenie i publicznie wyrazić uznanie dla jego odwagi i postawy prospołecznej, dzięki której tworzona jest przestrzeń do wymiany uwag towarzysko-kulturalnych i innych takich kwestii, zagadnień, koncepcji… No…