wtorek, 4 stycznia 2011

Imieniny Melanii - kronika towarzyska


Doznaliśmy zaszczytu zaproszenia na imprezę Sylwestrową. Termin – wiadomo. Zabawa – wiadomo, że szampańska. Stroje – wiadomo, że wieczorowe. Jako posiadacze dziecka w wieku przedszkolnym długo wahaliśmy się czy w ogóle się wybierać? No bo to i późno, i za mostem (czy to jeszcze kraina cywilizowana?), i zapraszający, jakiś taki nieszczególny… Czyli nie było nam lekto podjąć decyzję, ale jednak ją podjęliśmy. Zdecydowaliśmy, że jedziemy, a jakby co, to po prostu wrócimy.
Wspomniane powyżej stroje wieczorowe były na zadany temat: „Chicago”… Czyli co konkretnie? Nie wiadomo. Wiadomo było, że pierwsze skojarzenia będą biegły w kierunku muzikalu, potem może coś ze sportem (M. Jordan i reszta latających byków), żeby wreszcie zahaczyć o tematykę mafijno-policyjną. Tak też się stało, z kilkoma małymi wyjątkami, o których za moment. Na 3 godziny przed terminem A. skompletowała strój muzikalowy, a ja po prostu ubrałem się w garnitur, co właściwie stanowiło rozwiązanie uniwersalne, Wiktor zaś założył białą koszulę, do swoich kapci z odkrytymi palcami, co nadawało im – kapciom – a przez to i jemu – Wiktorowi - wyraźnie chicagowskiego charakteru. Byliśmy gotowi.
Po pokonaniu mostu (bez korków i spokojnie), dojechaliśmy na małą, uroczą uliczkę, tuż obok remizy straży pożarnej. Potem to wiadomo: parkowanie, wysiadanie, dzwonienie do domofonu, schody i już drzwi wejściowe do lokalu, w którym odbywa się zabawa. Otwierają nam policjanci - będzie bezpiecznie. Są też co prawda gangsterzy, ale jacyś tacy spokojni. Muszę przyznać, że gospodarz udekorował metraż w sposób staranny. Oczywiście, zawsze można postarać się bardziej, ale praca włożona w strojenie lokalu widoczna była gołym okiem. W jednym pokoju sto i pięć balonów -  napompowanych czymś lżejszym od powietrza - tkwiło pod sufitem, w drugim… no w drugim właściwie nic ciekawego, ale już w trzecim laser rysujący różne formy geometryczne na dywanie, do tego maszyna puszczająca bańki i druga maszyna robiąca dym. Ta od dymu się popsuła, ale była i mogła się podobać.
Wiadomo, jak jest na takich imprezach. Towarzystwo mieszane, ludzie częściowo się nie znają (ale co to znaczy „się znać”? człowiek tak mało wie o sobie, a co dopiero mówić o innych…). Ok, tworzą się grupki, grupki się przemieszczają, popijają pierwsze płyny uzupełniając elektrolity i inne mikroelementy, w grupkach toczą się rozmowy. Wszystkiemu przygrywa jakaś muzyczka. Muzyczka bez wyrazu i taka sylwestrowa właśnie, nie mamy o to do Gospodarza pretensji. Gospodarz się krząta. My zaś zabawiamy się jak umiemy. Skaczemy sobie po laserowy wzorkach. Coś tam pleciemy. Generalnie staramy się rozluźnić. Z tłumu zgromadzonych gości wyławiamy dwa wyjątkowe przebrania i doceniamy kunszt.
Oto dwa subiektywnie przez nas wybrane stroje, które się wyróżniły.
Pierwszy: P. – słynny w pewnych kręgach i okręgach wyborczych przystojniak i mistyk codzienności, z wdziękiem przedzierający się przez szarzyznę białej zimy i inne zjawiska atmosferyczne, osobny byt na scenie zaludnianej przez dzieci-kwiaty, dzieci-śmieci, dzieci-dzieci i całą resztę gwiazd wieczoru. Ubiór P. nawiązuje w swojej prostocie do polskich mieszkańców ziem uesańskich, którzy to - często nawet po 50 latach pobytu na obczyźnie - nie używają języka zwanego „współczesną łaciną”. Ich łacina nadal pozostaje rdzennie nadwiślańska, przez co zrozumiała dla wąskiego w świecie grona specjalistów. Nota bene: z tą powszechnością łaciny-łaciny to ściema, bo jak sobie pomyślę o tych wszystkich mieszkańcach wsi średniowiecznej, to nic tylko łacina i łacina przychodzi mi na myśl, jak oni nie zaczynali dnia od Wergilego, to pewnie był to dzień stracony… Tak, no ale przejdźmy do meritum, czyli do stroju, który składał się, mniej więcej z: obuwia sportowego, bluzy sportowej założonej na koszulę, spodni garniturowych i dodatków. I może to właśnie te dodatki są najważniejsze. Znaczek z L. Wałęsą, krawat i wymodelowany zarost w postaci przeeleganckich baków i wąsów… Całość bardzo wygodna, całość przemyślana, zwłaszcza wąs hodowlany, planowy i dorodny, jednym słowem: półbóg, półczłowiek, półnadnaturalnych wymiarów demon i porywający tłumy demiurg. Ok. Trochę się zagalopowałem w zachwycie, ale to trwa już jakiś czas.. „To” to znaczy moja słabość do P. Dokładnie zaczęło się to chyba w 2006, może 2005 roku, kiedy zobaczyłem, że nosimy taki sam sweter… U kobiet ta sama kreacja wywołuje, a przynajmniej może wywołać, konsternację, mnie zaś wydało się czymś niesamowitym i cudownym, to że oto ubieramy się u tego samego dostawcy taniej odzieży… Ech… Łza się kręci w oku i żeby tylko wokół…. Ech…
Ok. Otrząsnąłem się, bo jest przecież jeszcze drugi strój. Przy czym „drugi” nie znaczy „drugi”.
Drugi: Strój R. był wyzwaniem, intelektualną szaradą, konceptem, zamysłem, przejawem procesu myślowego, czymś „nie wprost”, czymś aluzyjnym, odsyłającym do świata absurdu i polityki. Bo oto R. postanowił w stroju swym odtworzyć ideę nawania ulicy w Chicago imieniem śp. Prezydenta RP, Pana Lecha Kaczyńskiego, Jedynego Człowieka, (Wielki Przecinek – Przecin Znaczy) Który Bohatersko Poniósł Śmierć W Katastrofie Smoleńskiej. Zadanie było trudne, ale powiem, że się udało. Mnie się podobało. Opisać tego nie potrafię, zdjęć nie posiadam, ale proszę mi uwierzyć, jeżeli nie zaraz rozbuchane i skrajne „zobaczyć go i umrzeć”, to przynajmniej „zobaczyć go i ciężko zachorować na grypę”. Kłopot jest z tą sztuką konceptualną, oj kłopot, ale – powtarzam jeszcze raz – strój był solidny.
Dobra, my tu zajęliśmy się strojami, a impreza trwa. Impreza ma plan, impreza nie lezie sobie jakoś tak dziko, przez krzaki, tylko ma scenariusz i kilka punktów programu, które muszą się odbyć. Jest więc zaproszenie na projekcję filmu okolicznościowego, w którym część gości – proszona ponad rok wcześniej – snuje swoje chore i zdrowe rojenia na temat roku 2010 r. Nim jednak dojdzie do projekcji, Gospodarz – obchodzący jakoś tak w okolicach Bożego Narodzenia urodziny – zostaje zaskoczony chóralnym odśpiewaniem dowcipnie zmienionego tekstu do melodii z serialu „Czterdziestolatek”. Widać wzruszenie. Ok. Dalej jest film. Trochę kiepsko zmontowany, bo muzyka zagłusza wypowiedzi, ale ogólnie fajnie jest. Potem następuje jeszcze kłiz wiedzy o Gospodarzu, który to kłiz dostarcza wielu wzruszeń zarówno biorącym udział, jak i publiczności, nie wspominając już o solenizancie, któren sam sobie jest sterem, żeglarzem i akwenem, żeby nie powiedzieć akweduktem, wszak prowadzi się w wyraźnie wyznaczonym przez siebie kierunku i dotrze tam z całą pewnością.
No. Tak to mniej więcej wyglądało, przynajmniej do momentu kiedyśmy tam byli. Oczywiście przez cały czas obecny na sali Wiktor brał czynny udział w tańcach, deptaniu promieni lasera, pękaniu baniek i ganianiu z balonem po pomieszczeniach mieszkania. Nie wiem dlaczego jedno z pomieszczeń urosło w wypowiedziach Wiktora do miana „salonu”, ale ja przecież nie wszystko muszę wiedzieć. Ok. 23.30 zarządziliśmy odwrót, zwinęliśmy dziecko, zwinęliśmy żagle, rozbawione towarzystwo zostało za nami. Droga przez most, droga przez miasto, tu i ówdzie wybuchały już fajerwerki, parkowaliśmy pod wiatą – 00.00 – tu i ówdzie fajerwerki nie wybuchały. Szampan wyjęty z samochodu strzelił, złożyliśmy sobie życzenia i powitaliśmy Nowy Rok na dworze.
Niniejszym chciałbym serdecznie podziękować Gospodarzowi za zaproszenie i publicznie wyrazić uznanie dla jego odwagi i postawy prospołecznej, dzięki której tworzona jest przestrzeń do wymiany uwag towarzysko-kulturalnych i innych takich kwestii, zagadnień, koncepcji… No…

6 komentarzy:

  1. Ach, cudownie, w plebiscycie wygrały dwa stroje mojego pomysłu! Czuję się niezwykle zaszczycona i przełykam pigułkę porażki związaną z faktem, że mój własny strój nie wygrał ;-) Aha, bardzo ładne słowo "przecin". Przypomina trójkowe prognozy pogody Manna i jego "Suwały" :-)

    P.S. Fajnie, że blog nadal istnieje :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach, to rzeczywiście cudownie, że są jeszcze projektanci, którzy - nie goniąc za wielką sławą i pieniędzmi - projektują dla zwykłych ludzi czyniąc z nich - dzięki przyobleczeniu w cudowne kreacje - kogoś równie cudownego. Mówi się, iż to nie szata zdobi człowieka, ale... Pozdrawiam.
    Ps. Co do "Suwał", to Mann zaprzestał używania tego słowa, po oburzeniu wyrażonym przez obruszonego prezentowaną formą mieszkańca Suwał.

    OdpowiedzUsuń
  3. Konkretnie mieszkanki, która zadzwoniła w trakcie jego piątkowo-porannej audycji i wyraziła swoje oburzenie w kwestii "Suwał". I rzeczywiście Pan W. Mann na jakiś czas zaprzestał używania tej formy ale w ostatnim czasie szczęśliwie do niej powrócił i raz na jakiś czas pojawiają się w prognozie pogody "Suwały". Swoją drogą to bardzo ładnie brzmi i powiedziałabym nawet pieszczotliwie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Arkadiuszu,
    chciałbym serdecznie podziękować za tak pieszczotliwe podejście do mojej leciwej już osoby! Jednakowoż, muszę nadmienić, że łączy nas dużo więcej elementów garderoby niż jeden, choćby ręcznie tkany przez małe chińskie dłonie, swetr. Mogłeś wielokrotnie przekonać się o tym na W. K. R. G.-G.... Ale nie, Ty zawsze, niby przypadkiem, spoglądałeś w zupełnie innym kierunku...

    OdpowiedzUsuń
  5. Cokictokloc... Piękne imię. Dla dziewczyny. Dla dziewczyny z gór. Ale nie z tych polskich gór, tylko jakichś innych. Antypodalnych. Tyle tytułem uprzejmości. Pieszczotliwość jest moim naturalnym i swobodnym sposobem podchodzenia do wszystkiego, co leciwe, więc przy okazji Tobie też się oberwało. Co zaś do spoglądania w zupełnie innym kierunku, cóż... Ja zawsze patrzę w zupełnie innym kierunku, tak mam, nawet na przejściu dla pieszych nie patrzę lewo-prawo, tylko przód-tył, a potem się zastanawiam, dlaczego prowadzenie samochodu jest tak trudną dla mnie sztuką? Dziękuję za Twój komentarz. Podniósł mnie na duchu. Tak. Uniesiony pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Anonimowy. "Suwały" brzmiące pieszczotliwie. ;-) Hm...

    OdpowiedzUsuń