czwartek, 27 stycznia 2011

O cioci

            Nie wiem od czego zacząć i normalnie taki początek źle wróży, ale tym razem, to tylko chwyt, sposób na pierwsze zdanie, oswojenie się z niemożnością stawiania liter, która zawsze przecież – w mniejszym bądź większym stopniu – towarzyszy zjawisku stawiania liter.  Zacznę od tego, że jest mi smutno, z powodu śmierci, która trzy lata temu -  teraz już niemal cztery - zgarnęła w samym środku wiosny moją ciocię Teresę z tego świata i zabrała ją na tamten - nie istniejący przecież! – świat bez wiosny. Czasem aż chciałoby się w takich momentach uwierzyć w tamten świat, w wieczną wiosnę, w to, że nie ma się czego bać, że znikanie „tu” oznacza automatyczne – ok, niech będzie sąd, waga, czy inne formalności, wszyscyśmy wszak piękni i dobrzy - pojawianie się „tam” i że wszystko będzie dobrze.
            Często tak jest, że póki ktoś/coś jest, to może być ten/to traktowane, jako naturalne i tak normalne, że aż zwykłe, prawie przezroczyste. Dopiero niespodziewane i nagłe zniknięcie doprowadza to tego, że przezroczystość nabiera wagi, kształtu, wypełniają się kontury, niedostrzegany do tej pory obrys na chwilę staje się niemożliwy do niezauważenia… Paradoks. Każdy przedmiot, dotknięty wczoraj ręką - nieobecnego już dzisiaj - nosi na sobie ślad tego dotyku, jego ciepło, zamiar, życie. Wtedy się orientujemy, wtedy jest źle, ale co począć ze zniknięciem człowieka, który już w codzienności i zwykłości nie dał się nie zauważyć? Głupie pytanie. Wobec śmierci stanowczo jesteśmy durni, nierozumni, bez ładu i składu. Ok. Są może mistrzowie Zen, święci, mnisi buddyjscy czy inni szamani oswojeni i przygotowani, ale w znacznej masie ludność wiosek i miast naszej planety nie nadąża.
            Ciocia mieszkała z rodziną w Polsce południowo-wschodniej, a tam żyje się nieco inaczej niż np. w województwie pomorskim. Oczywiście jadają tam podobnie, sypiają analogicznie, dokonują zakupów w sklepach i marketach, ale mimo wszystko dzieje się to nieco inaczej. Wolniej, spokojniej, mniej nerwowo… A może takie moje postrzeganie bierze się z tego, że widzę tamten świat w dużej mierze przez pryzmat tego, jaka była ciocia Teresa? Dla niej nie było rzeczy niemożliwych i skazanych na niepowodzenie już na starcie, ale też nie zabierała się za metafizykę, wydumane kwestie, zagadnienia, których rozwiązanie mogłoby zagwarantować zaprowadzenie pokoju na świecie. Stanowiła połączenie realizmu, konkretu, trzeźwej oceny sytuacji z ogromną siłą woli, co powodowało, że często udawało jej się robić niesamowicie rzeczy, które same w sobie nie są jakoś specjalnie cudowne. Przejawiało się to w codzienności, w tym jak dbała o rodzinną chałupę stojącą „na wiosce”, jak przez lata opiekowała się sparaliżowaną teściową, jak organizowała życie całej rodziny. Przy tym wszystkim była osobą ciepłą i otwartą, a jej znajomość z sąsiadką zza płotu przeszła do legendy. Panie lubiły się bardzo, spędzały wiele godzin na rozmowach, jedna drugiej piekła ciasta i podawała nad drucianą siatką, ale Panie nigdy się nie odwiedziły ;-). A trwało to kilkanaście lat.
            Tak, wszystko trwało kilkanaście, kilkadziesiąt lat… Miliony oddechów - codziennego zaciągania się światem, sam nie wiem ile okrążeń kropli krwi w zamkniętym systemie żył, tętnic i innych naczyń połączonych, niepoliczalna liczba myśli. Wszystko to zamknięte, zakończone, wpuszczone do dołka i zamknięte, przyciśnięte kamienną płytą. Na płycie wiadomo: daty. Początek i koniec.

            Kiedy myślę o cioci, to śmierć, umieranie, choroby wydają mi się czymś szczególnie niesprawiedliwym. To chyba ludzka reakcja… Beznadziejnie ludzka nadzieja na sprawiedliwość, w miejscu, w którym nie może być sprawiedliwości.
           
           Ciocia Teresa chorowała na białaczkę. Zaczęła chorować chyba na dwa lata przed śmiercią, może trzy - znaczący rok różnicy w życiu, którego już nie ma. Wszystkim się zdawało, że zwalczenie choroby, to będzie dla niej po prostu formalność, jeszcze jedna sprawa, którą załatwi i dalej będzie żyć, jak gdyby nigdy nic. Co to dla niej za problem? Tak sobie myśleliśmy… I rzeczywiście. Na początku wszystko szło dobrze, leczenie przynosiło efekt, naświetlania, chemia i badania. Jest lepiej. Co prawda trzeba było siedzieć w szpitalu, ale wyniki były coraz lepsze i nawet włosy, które wypadły, na nikim nie robiły specjalnie przygnębiającego wrażenia. Ciocia po prostu założyła na głowę chustkę i też wyglądała dobrze. Wioskowe często chodzą w chustkach. 
           Była zima, była wiosna, lato i jesień. W starciu z opornym organizmem, w tym sporze o statusie wojny domowej, szala zwycięstwa powoli przechylała się na stronę tego, co nadal chce przyglądać się światu. Wizyty w szpitalach były coraz rzadsze, samopoczucie coraz lepsze, apetyt na normalne jedzenie coraz większy. Było z każdym dniem lepiej i nawet jeżeli choroba pokazywała się jeszcze, to były to drobne przejawy, głupie wyskoki, kogoś kto wie, że nie ma szans i tylko dla fanfaronady pajacuje strojąc głupie miny. Tak…
Przekonanie o zwycięstwie było powszechne i tak - w dobrych nastrojach - dotrwaliśmy do maja roku 2007. I wtedy wystarczyły dwa tygodnie. Może dwa tygodnie i dwa dni, kilka godzin, kilka sekund więcej… Jechałem przez prawie całą Polskę, żeby pójść na pogrzeb, żeby jeszcze raz zobaczyć te miejsca, w których rok wcześniej widzieliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, widzieliśmy się wszyscy i ciocia Teresa widziała wszystkich, na równych prawach ze wszystkimi. Teraz zostaliśmy tylko my, patrzący na tą samą werandę, te same krzaki bzu, kwiaty i oszałamiającą wiosnę.
Banały o gasnącym uśmiechu, o bladości skóry, blaknącym spojrzeniu, ciszy, która zapada tak, że aż dzwoni, woła, krzyczy, o niedokończonej rozmowie, o niezapłaconym rachunku, o powiedzianym jednym słowie za dużo. A mi po prostu brakuje samego faktu istnienia, to pewnie też banalne, ale czasem świadomość, że TEN KTOŚ istnieje – choćby miało się z nim już nigdy nie spotkać – jest ważna. Istnienie jest ważne. Istotne jest, żeby ten ktoś mógł otworzyć rano oczy, poczuć ból w plecach, zaparzyć sobie herbatę, popatrzeć na deszcz za oknem, żeby mógł przekląć i pójść do pracy. Żeby był.
Chciałbym jeszcze kiedyś spotkać ciocię Teresę.

2 komentarze: