wtorek, 25 sierpnia 2015

Znowu w domu

Wróciliśmy z wyjazdów wakacyjnych. Wrażeń i wyrażeń moc! Nie mam jednak teraz głowy i czasu na relacjonowanie. A miasto po powrocie i owszem kwitnie. Powiedziałbym, że reaguje na sytuacje i się zmienia, nadąża. Właśnie. Może ktoś mi powie, co to jest, to co widać na zdjęciu poniżej, bo nie wiem czy wchodzić, czy może raczej omijać szerokim ukiem?



Dla słabowidzących informacja, że to jest "Real Golden Club - 7". Tak widnieje na szyldzie. O różnych Clubach słyszałem, w telewizji też coś mi tam mignęło, ale tak ekstrawaganckiego Clubu jeszcze nie miałem okazji zoczyć. Wygląda na większą toaletę, ale kto wie, może w środku są skarby i perły ukryte przed wieprzami? Może tam pod pod szarą i blaszaną zasłoną dzieją się rzeczy wielkie i godne polecenia?

Druga zmiana jest dla mnie łatwa do rozszyfrowania i przy okazji bardzo sympatyczna.


Mikołaj potrafi zagrywać nie takimi piłkami!

środa, 12 sierpnia 2015

Damy radę!



Czas ciurka. Powoli, cierpliwie i niby niewidocznie przelatuje mi przez palce, a jednak wypłukuje ze świata i ze mnie mikroelementy. Cenne, bezcenne. Znowu się wyludniło. Dwa tygodnie na urlopie spowodowały spustoszenia, a może tylko wyraźniej pokazały, jak się sprawy mają?.. E tam, nie ma co bawić się w retrospekcje, retrospekcje to nie jest zabawa. Twarda sprawozdawczość i wekowanie może nas nie uratuje, ale przynajmniej złagodzi pewne niedostatki.

Pierwszy tydzień urlopu. Nad morzem. Deszcz padał. Morze szumiało. Las szumiał. Żurawie krzyczały. Przed wyjazdem kupiłem „Książkę twarzy” Marka Bieńczyka. Przeglądając ją jeszcze w księgarni trafiłem na część dotyczącą sportu. Spodobało mi się. Niestety, nie cała książka to eseje dotyczące sportu. Nie przeczytałem całości i nie wiem czy dam radę. W części dotyczącej podróży przedarłem się przez kawałek dotyczący podróży do Brazylii i nie było lekko, ale - kto wie? - może się podniosę.
Więc nad morzem padało, prawie nie dało się biegać, dało się za to czytać, co Wiktor i Asia wykorzystali w sposób maksymalny. Ja nagrałem deszcz na dyktafon i teraz puszczam sobie tę ulewę przy 32 stopniach w cieniu. Poza tym graliśmy w piłkarzyki i mimo wszystko spacerowaliśmy po plaży. Jedyna próba założenia obozu zakończyła się po około 40 minutach przelotnym deszczem. Parawan nie pomógł. Od początku tygodnia prognoza dawała nadzieję, bo piątek zapowiadał się lepiej, kiedy jednak tego dnia otworzyłem rano oczy i uszy, to sprawa od razu stała się jasna z tym, że z ciemnym niebem. Mimo wszystko: sen do 9.00, a nawet 10.30 to jest okoliczność łagodząca, dla każdego - nawet pogodowo dramatycznego - dnia. Reasumując: spacerowaliśmy, czytaliśmy, oglądaliśmy filmy, spaliśmy. Znalazłem grzyba.

Drugi tydzień urlopu. Tu nastąpiła eksplozja kanikuły! Popłynęliśmy łódką. Na żaglach! Pogoda, jak mówi klasyk, „jak drut”! Towarzystwo - doborowe. Alkohol i owszem, zwłaszcza pierwszego wieczoru, uderzył do głów, zwłaszcza do mojej, tak, że uderzenie odczuwałem cały następny dzień, z wszelkimi możliwymi objawami chorób wieku młodzieńczego, może oprócz żałosnego zarzekania się, że „nigdy więcej” - duch pozostał nie złamany.
Najlepsze w pływaniu po wodzie w taką pogodę jest to, że prawie w każdym momencie można po prostu wyskoczyć za burtę i już. Jest się może nie od razu w raju, ale na pewno odstąpiło się o kilka kroków od piekła. Żeglowaliśmy zatem, taplaliśmy się, jadaliśmy najlepsiejsze frytki dostępne w punktach sprzedających żywność gotową, z jakimi dane mi było w życiu się spotkać. Słuchajcie, gdyby ktoś z trojga czytelników niniejszego bloga/blogu był w Siemianach, to z czystym (w tym zakresie) sumieniem polecam Bar na Skarpie i tamtejsze frytki. Są one robione z ziemniaków w sensie ścisłym i pierwotnym. Co prawda, w warunkach termicznych powyżej 30 stopni, przygotowanie dania wiąże się poniesieniem ofiar w ludziach, ale komu nie straszne jest jedzenie naznaczone ludzkim cierpieniem, potem, krwią i łzami, to polecam. Nam smakowało bardzo.
Z atrakcji, których nie zaznaliśmy, to nie dotarliśmy nad Jezioro Jasne, bo po przejściu jakichś 200 może 300 metrów w jawnym głosowaniu podjęliśmy decyzję o honorowym odwrocie. Za ciepło było na chodzenie po lądzie, zwłaszcza dla wilków morskich. Powróciliśmy zatem na okręt, w cień i pod wodę.
To był – pomimo ruchu – leniwy i bardzo stabilny tydzień. Wiało na tyle, żeby pływać, ale nie na tyle, żeby walczyć o życie. Słońce nawalało, ale od czego są czapki z daszkiem, okulary z ciemną szybą i kosmetyki chroniące przez poparzeniami! Wieczorami prawie nie występował komar polski. Zmywanie naczyń na brzegu, to była dodatkowa chwila wytchnienia w cieniu. Nawet nasze narzekania na skwar były kurtuazyjne i chyba nikt nie brał ich na poważnie. Teraz wiem, że gdzieś w tle rozgrywały się dramaty, ale póki nie otwiera się gazety, nie włącza radia czy telewizora, to świat jest piękniejszy. Umiera stanowczo mniej ludzi, choroby nie gnębią aż tak, a zamachowcy nie zamachują się złowrogo na innych. Raz widziałem, jak przypłynęło Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe i zabrało dziewczynkę, która najprawdopodobniej dostała udaru słonecznego, ale to było wszystko w tym temacie. Zaprawdę powiadam wam, było pięknie! Zrobiłem trochę klasycznych landszaftów, ale zatrzymam je może na ciemniejsze dni.

Tymczasem jest teraz.
32 stopnie w mieście, nie równa się 32 stopniom na wodzie. Matematyka zaczyna zawodzić i skomleć. Kiedy kładąc się spać o godzinie 00.00 wiesz, że pobudka będzie o 6.00, a nie pomiędzy 6.00, a 10.30, to inaczej patrzysz na zegarek. W ogóle orientujesz się, że na niego patrzysz… No i zmrok. Nadchodzi szybciej, dzień stał się krótszy. Różnic pomiędzy teraz i wtedy jest więcej, ale przecież nie będę tu prokurował wprowadzenia do załamania. Jak śpiewał jeden z cumujących na łodzi obok wilków morskich, wbrew ewidentnej flaucie, lekko zawianym głosem:

„Damy radę, Kapitanie,
Damy radę!”