czwartek, 26 lipca 2012

Impresjonistyczny burdel na śmietniku i odwrotnie


Śmietnik. Chyba każdy normalny człowiek lubi czasem pogrzebać w śmieciach. Zwłaszcza w czyichś śmieciach, jest to scena znana z wielu filmów o tematyce policyjnej. Oficjalnie nikt tego nie wpisze do swojej cefałki, że zainteresowania, to: film, dobra literatura i nurkowanie w nieczystościach sąsiada. Nie, tego w oficjalnych dokumentach nie przeczytamy, ale nie ma się co oszukiwać… Z drugiej strony, to co dla jednych jest już tylko śmieciem i odpadkiem, dla innych może stanowić pełnowartościowy materiał to zrobienia czegoś – jego zdaniem – ładnego lub funkcjonalnego. Przykład z tych skrajnych: przeglądałem ostatnio z Wiktorem „Małą Książkę O Kupie” Pernilli Stalfeld i mówię wam: kupa, to nie jest koniec wszystkiego! Z tego można jeszcze dużo zrobić. Dobra, nie będę przytaczał szczegółów.
Zboczyłem z tematu. Chciałem napisać, że to będzie taka notka śmietnik, że walnę tu wszystko bez ładu i składu – tak, jakbym do tej pory ładował tu łady i składy! – że będę zwolniony z logiki i tak dalej i tak dalej, ale… Ale zacząłem się zastanawiać nad śmietnikiem i wyszło mi, że właściwie moja koncepcja niniejszej notki bliższa jest metaforycznemu burdelowi. Ale zacząłem się zastanawiać nad burdelem… I wyszło mi, że tak właściwie i konceptualnie, to raczej będzie burdel na śmietniku - ewentualnie w drugą stronę - a daniem głównym będzie groch z kapuśniakiem i figa z burakiem. Jak trudno czasem powiedzieć cokolwiek. Hm… Może problemem jest to, że nie ma się nic do powiedzenia, a jednak gadać się chce? Może tak, może tak…
A ze spraw codziennych, to mamy na tapecie powrót do złych nawyków, ze starych (dobrych) czasów, czyli znowu piję kawę. Lato zmusiło nas w pracy do odpalenia wyjącej klimatyzacji - tym bardziej odliczam dni do urlopu. Udało mi się przebiec 13 kilometrów, nie skonać i resztką sił odegnać krążące nade mną wróble ścierwojady (nie wiedziałem, że nasz, europejski wróbel zwyczajny - Passer domesticus - żywi się padliną i jest tak zażarty, nieustępliwy, silny, konsekwentny, nieludzki, zaprogramowany na sukces, przebiegły, jadowity, zręczny w posługiwaniu się narzędziami i konstruowaniu pułapek na zwierzęta pełzające…). Innym okiem - mam już tylko jedno - patrzę teraz na wróble. Boję się ich, ale i podziwiam, szanuję. Gdyby to wróble budowały w Polsce autostrady przed Euro, to z pewnością dawno powstałyby już wszystkie, a na dokładkę jeszcze – ot tak – kilka przedszkoli, akwaparków i ze dwa zapasowe stadiony narodowe. Powstałoby to powiadam „ot tak”, gratis, z rozpędu i szerokiego, wielkopańskiego gestu. Już widzę te małe betoniareczki, małe wywroteczki pełne betoniku, małe żółte kaski, na łebkach małych wróbelków zwyczajnych uwijających się na wielkich budowach naszego kraju w budowie. I Donek ściskający skrzydełko wróbelka przewodniczącego konsorcjum, z którym zawierane są umowy na wszystkie te roboty. Gorąco jakoś…
Igrzyska się zaczynają. W Londynie. Byłem kiedyś w Londynie. Dwa razy w życiu byłem poza granicami naszego kraju – tak, jestem domatorem – z tego raz na robotach w Niemczech (w latach: 1940 – 1944, walczę o odszkodowanie, ale prawnicy mówią, że z moją datą urodzenia mam na nie marne szanse… Widzę tylko dwa rozwiązania: zmienić prawników albo żyletką wydrapać z wszelkich możliwych i dotyczących mnie dokumentów cyferkę „7” i przerobić ją na „2”). Ale wracając do Londynu, to byłem tam i bardzo mi się podobało, a najbardziej podobało mi się metro. Serio. Mógłbym mieszkać w metro londyńskim. Pamiętam, że wchodząc do tuneli pierwszy raz trochę się baliśmy, bo przyszło nam wysiadać na stacji King’s Cross, gdzie widać jeszcze było ślady po zamachu, ale potem było już tylko lepiej. Tak więc Londyn jest ok. Oprócz metro podobało mi się jeszcze to, że do National Gallery wchodziło się za friko i można było podejść m.in. do obrazu autorstwa Michelangelo Merisi da Caravaggio… Zaprawdę powiadam wam, jest to coś niesamowitego!
Od razu przypomina mi się, jak kilka lat temu w Gdańsku poszliśmy z A. i znajomymi na wystawę związaną ze sprowadzeniem do kraju znanego obrazu impresjonistycznego namazianego przez Wielkiego Artystę. Za cholerę nie przypominam sobie teraz tytułu tego dzieła, ale nie chodzi teraz o tytuł, tylko o fakt, że za jego obejrzenie trzeba było zapłacić jakieś tam pieniądze – co nie jest jeszcze tragedią – ale sposób zaprezentowania go zostawiał wiele do życzenia. Wisiało sobie bowiem na końcu długiej (jednocześnie wąskiej, jak jelito cienkie dżdżownicy) sali – tak, że wchodzący i wychodzący mieli kłopoty z mijaniem się w niej – a oświetlone było w sposób, który z impresjonizmu robił, hm… Powiedziałbym „kupę”, ale nie będę wracał do tego tematu.
O, zlazłem ten obraz, chodzi o jeden z serii obrazów namalowanych przez Claude'a Moneta w latach 1900–1904. Seria przedstawia budynek Pałacu Westminsterskiego w Londynie, a ten konkretnie obraz, to była chyba wersja z najwcześniejszego poranka, generalnie chodzi o to, że tam mało było widać. No i jak do tej naturalnej ciemności obrazu dołożyła się ciemność zaaranżowana przez organizatora, to wychodząc z wystawy – reklamowanej, jako wielkie wydarzenie – zastanawiałem: o co im kurwa chodzi? I czy może ktoś nie zajumał Wielkiego Dzieła i na jego miejscu nie powiesili tego, co akurat było pod ręką? Kończąc napiszę tylko tyle, że potem widziałem ten obraz w National Gallery i zobaczyłem go dopiero wtedy.



Ok. Kończę. Bo wiadomo, że po tym poznaje się prawdziwego mężczyznę. Na koniec: landszaft – w manierze impresjonistycznej – z majowego pobytu nad morzem naszem.


poniedziałek, 16 lipca 2012

Wspomnienie z wycieczki

Wspomnienie z wycieczki, nie mojej. A. była na krótkiej wyprawie do Włoch. Służbowo i "na statek", ale jednak Włochy, to Włochy. Zatem dzięki uprzejmości mojej żony kilka zdjęć.


Włoski balkon, a nawet balkony.



Włoskie... Coś! Ładne, coś, co nie?




Włoskie motory.

Włoskie rowery.

Nie jestem włosofilem, ale jakoś mi się to podoba. Jako nacjonalista, glista i człowiek zły, uważam że Włosi są niegodni mierzenia się z narodem POLSKIM, ale - wbrew sobie - muszę przyznać, że zdjęcia z ziemi włoskiej podobają mi się.


piątek, 6 lipca 2012

Ciężki sprzęt na boisku


Ja tylko na moment. Cieszę się ze zwycięstwa naszej reprezentacji w meczu z Brazylią. Nie mogłem tego spotkania obejrzeć, więc czytam sobie dzisiaj relację na stronie Onetu i oto czego się dowiaduję!

„Świetnie działały skrzydła w zespole Anastasiego, Bartosz Kurek zbijał tak, jakby jego ramię było ramieniem koparkoładowarki pracującej na budowie wielkiego monumentu polskiej siatkówki”.

Pal sześć „skrzydła w zespole” - żargon sprawozdawców i w ogóle żargony w różnych branżach można łyknąć i zaakceptować, ale „ramię koparkoładowarki pracującej na budowie wielkiego monumentu polskiej siatkówki”?!. To już poezja! Obok ciężkiego sprzętu nie da się przejść niewzruszonym. Autor relacji z meczu: pan Krzysztof Gaweł. Łza się oku kręci, bo przypominają się czasy budów socjalistycznych i poetyki tamtych czasów. 
Najważniejsze, że polska reprezentacja wygrała.