piątek, 29 kwietnia 2011

Alkoholowy ciąg wesołych świąt

No i jesteśmy po Świętach Wielkanocnych. Nie zginęliśmy na drodze, choć statystyki o których poinformowały media, są zatrważające. Alkohol i nadmierna prędkość… Refren od lat nadawanej piosenki. I niby jest lepiej, ale jednak niewiele się zmienia. Naród nadal pije i nadal po spożyciu czuje pociąg do prowadzenia pojazdów mechanicznych. A wziąłby sobie jeden z drugim - i jedna z drugą też, bo ja za równouprawnieniem jestem! – na wrotki, łyżworolki się wybrał/wybrała po piwie czy innym drinku albo po prostu położył/położyła się nieruchomo i popatrzył/popatrzyła w niebo/sufit/lustro, co tam uzna za ciekawe, a nie do jeżdżenia się zabierał/zabierała.  Ja wiem, że to banalne, ale przecież jak takie nietrzeźwe indywiduum jedzie po drodze, to może komuś krzywdę zrobić! To niech sobie lepiej to indywiduum, jak już koniecznie musi komuś, coś zrobić, to niech sobie samo zrobi i dla siebie tylko niech będzie niebezpieczne i w samolubnym pędzie niech się sobą zajmie. Niech sobie na most pójdzie spacerem, z tego mostu w nurt niech się rzuci, a może - jak raz! - miało pisane nie utonąć? Albo niech sobie palca obetnie w kuchni niechcący i niech się wykrwawi, plamą krwi jakiś ciekawy kształt na podłodze malowniczo wymaluje. Przynajmniej będzie z tego coś w zakresie estetycznym do podziwiania, a nie, za kierownicę i pojazdem mechanicznym po drodze się poruszać.
No dobra, święta były. Wiktor nawiedzany przez liczne grono Zajęcy (dużą literą napisane, bo tak objawia mój szacunek do hojnego zwierzaka, może kiedyś On to przeczyta i… doceni, ech…) ponownie obsypany został podarkami. Nie pamiętam wszystkiego, ale na pewno pojawiło się kilka nowych pojazdów, płyta z muzyką zespołu „Nie wiesz kto?”, coś do licznej już kolekcji lokomotyw. No tak, zapomniałbym o Kitce i Pomponie! Więc pojawili się też Kitka i Pompon na swoich latających fotelach i teraz są na samym szczycie listy przebojów. Podróżują z nami do żłobka, asystują przy kąpieli i razem z właścicielem kładą się spać do łóżka. Poza aspektem materialnym Wiktor odczuł te święta również w kategorii religijnej, a przynajmniej miał na to szansę, ponieważ wziął udział w mszy. Był tam i z relacji  wiem, że był grzeczny. Zuch chłopak! Ja bym nie wysiedział, nie wystał, nie wyklęczał. A on i owszem. Szacun! Ogólnie pogoda dopisała, pojechaliśmy do mini zoo, a tam konie, świnie wietnamskie, lamy, ptactwa trochę i ludzie. Ja nie jestem fanem zoo, ale ten przybytek, usytuowany przy stadninie, jeszcze nie budzi we mnie grozy na myśl o losie pensjonariuszy. Odbyły się też, pierwsze na wolnym powietrzu, jazdy na rowerze biegowym. Ok, z biegiem i jazdą to nie ma jeszcze wiele wspólnego, ale ja widzę postępy i mam nadzieję!
Prócz świąt stricte religijnych, miniony tydzień zapisze się też w pamięci licznych fanów piłki kopanej, swego rodzaju misterium sportowym, czyli kolejnym meczem Realu i Bacy. Jako fanatyk niezbyt zagorzały i ja obejrzałem stracie gigantów i nie jestem zachwycony. Cieszę się z wygranej Barcelony, bo nie podoba mi się, jak gra Real, ale szału nie było. Przy drugim golu Messiego obrońcy zachowywali się jak ogłuszeni, nie nadążali za „atomową pchłą” i choć był to chyba najładniejszy fragment spotkania, to i tak daleko mu było do piękna wielu zagrań drużyny z Katalonii. Tak, wiem, „gra się tak, jak na to przeciwnik pozwala” i dlatego cieszę się z przegranej Realu. Za dużo było chamskiego faulowania, prostej agresji, a za mało gry w piłkę. Ja lubię obserwować szachy i taktykę, ale ten mecz był po prostu nudny. A czy czerwona kartka dla Pepe przyznana była słusznie czy nie? -  tego nie wiem i nie rozstrzygam. Wiem, że obie drużyny miały prawo strzelać bramki i Barcelona strzeliła dwie, a Real nie strzelił żadnej.
A dzisiaj jest piątek i książę bierze ślub z Kate. No… Też święto!
A za chwilę JP2 zostanie beatyfikowany. No… Telewizja to pokaże, radio nada relację, gazeta zrelacjonuje także, będzie pięknie. Nie wiem, po co to ludziom, ale pal sześć ludzi w ogóle, ja tam się ludzkości nie będę nagminnie czepiał, niech sobie jedzie, święci, nie święci, niech robi co lubi, ale pytania dziennikarki TVN24 (chyba była to Anita Werner) o to, co powiedziałby Jan Paweł II na pomysł beatyfikacji, takiego pytania kierowanego do komentatorów zgromadzonych w studio, nie jestem w stanie pojąc i nie potrafię przejść wobec niego bez komentarza. Widziałem to jeszcze kilka razy w wykonaniu dziennikarzy tej stacji. „To” czyli zadawanie pytania z prośbą o udzielenie odpowiedzi za kogoś. Nie wiem, czy to ogólnoświatowy trend w dziennikarstwie telewizyjnym i powszechnie przyjęta norma, ale jaki sens ma zadawanie takiego pytania? Jak pan sądzi, jak papież zareagowałby na widok muchy lądującej w zupie podczas imprezy weselnej księcia i Kate? I komentator, który czuje najwyraźniej w sobie kompetencję, sili się i udziela odpowiedzi: kilka razy zaobserwowałem, jak papieżowi wpadała mucha do herbaty, wtedy nie dopijał, ale myślę, że z zupą sprawa wyglądałaby inaczej. Tak, jestem pewien, że w opisanej przez panią sytuacji – oczywiście, przy założeniu, że nie byłaby to jakaś monstrualnych rozmiarów mucha, mucha gigant, która potrafiłaby uderzeniem w trzylatka przewrócić go na ziemię – więc w takiej sytuacji Jan Paweł II najpierw popatrzyłby musze w oczy, potem cicho zwrócił się do niej po łacinie i poczekał aż ona odpowie, po czym wyłowiłby ją delikatnym ruchem łyżki, obmył w wodzie niegazowanej, osuszył skrzydła papierowym ręcznikiem, aby na koniec wstać i wypuścić ją do lotu. Tak, tak właśnie zrobiłby papież Polak – im komentator bardziej fachowy, tym więcej może podać szczegółów, im większy erudyta, tym więcej może przywołać podobnych anegdot,  tym łatwiej oprzeć mu się na swojej niebagatelnej wiedzy i - jeżeli już zacznie bajdurzyć - nie oprzeć się pokusie udzielania rozbudowanej odpowiedzi na absurdalne pytanie. Ja się domyślam, że jak program ma trwać 20 minut, to trzeba mówić, ale czy nie ma możliwości poważnego i sensownego rozmawiania o Karolu Wojtyle? Jak Państwo sądzą, co o takich pytaniach powiedziałby Jan Paweł II?
I tak to wygląda. Święta, czyli trochę więcej czasu bez pracy, a w przyszłym tygodniu też święta, tyle, że państwowe. Bez różnicy. Chodzi o to, żeby się nie poruszać. Podejść do sprawy ekonomicznie. Zrobić minimum tego, co musi być zrobione, a resztę zostawić innym. Niech walczą, niech się poruszają. I niech im będzie dobrze w tym wirowaniu, zanim opadną na dno, jak utopiona w papieskiej herbacie mucha. Amen.

PS. Czy papież pijał herbatę z prądem (np. rumem)?

piątek, 22 kwietnia 2011

Życzenia

Ja chciałbym sobie życzyć: zdrowia, szczęścia, nieustającej pogody ducha, spotkań tylko z ciekawymi ludźmi, wygranej w jakimś teleturnieju (oglądaliśmy ostatnio z A. „Jeden z dziesięciu”, nie wiedziałem, że to jeszcze puszczają!) i żebym 20 kółek dookoła stadionu przebiegł – to po pierwsze w tej kategorii, a po drugie, żebym przebiegł w 30 minut i nie umarł, a przynajmniej nie na bieżni, jak już, to na trawniku obok, bo strasznie nie lubię, jak mi ten żwirek w policzki się wbija. Poza tym oczywiście życzę sobie dalszego płynnego i wciąż przyspieszającego rozwoju mojej kariery zawodowej, aż do osiągnięcia jakiegoś eksponowanego stanowiska w strukturach Kościoła Katolickiego, bądź też UE, nie robi mi różnicy, może być też FIFA, ONZ czy CDN.
Ok. Jako, że nie jestem samolubem, to setkom czytelników i reszcie świata życzę tego samego - oczywiście z uwzględnieniem oczywistego faktu, że jeżeli chodzi o stanowiska, to jednak ja mam pierwszeństwo.

środa, 20 kwietnia 2011

Walka dobra ze złem

Ok. Poprzednia notka, to rzeczywiście wyzwanie, żeby nie powiedzieć obelga, dla ludności zwyczajowo zaglądającej na blogi. Teraz coś w kategorii blitzkrieg. Zdjęcie. Nadal czuć tu zaangażowanie w kwestie metafizyczne, ale jakże inaczej się ono objawia!


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Na Wielkanoc o tym, że Boga nie ma

Uwaga. To jest długa notka. Temat mało rozrywkowy więc…

Spotkałem się ostatnio z zarzutem - no powiedzmy, że to był zarzut – zbytniego afiszowania się ze zdaniami typu „Boga nie ma”, „niebo nie istnieje”, „świętowanie na cześć zjawiska, które się nie wydarzyło” (chodziło o Boże Narodzenie), czyli - mówiąc ogólnie – powtarzania przeze mnie haseł głoszących poważne braki w asortymencie Niebieskim, sugerujące (ta, sugerujące), że TAM nikogo nie ma i nie było. Że niby ja, zupełnie jak ci zwariowani, niepoczytalni i bezrozumni kibice wrzeszczę: nie ma i nie będzie! W tym miejscu zatem chciałbym wyjaśnić, co w moim mniemaniu i w moich ustach znaczy zdanie „Boga nie ma”.
Zacznijmy od początku. O tym czy Bóg jest, czy też go nie ma, raczej trudno mi się wypowiadać. Nie spotkałem, nie doświadczyłem, czytałem kilka opisów, widziałem kilka relacji, ale osobiście nie miałem przyjemności. Wszystko raczej z drugiej ręki, a często w oczach opowiadaczy tlił się płomyk obłędu. I okoliczni powiadali, że on – ten i ów opowiadacz znaczy - od zawsze jakiś dziwny był raczej: nie płacił podatków, nawijkę miał jakoby nawalał językami ludzi i aniołów równocześnie, a w wyborach powszechnych, to grzech powiedzieć na kogo tajnie głosował. Wracając zaś do meritum, to oświadczam, że majaczeń własnych z wczesnego dzieciństwa nie biorę poważnie pod uwagę, bo jak można ufać chorej dziecięcej wyobraźni? Przecież równolegle musiałbym zgodzić się na całe zastępy elfów, krasnoludków, wilkołaków i innych bohaterów czarownych. Czy to może być towarzystwo odpowiednie dla BOGA? Czy to może być dowód?
 Pomacawszy zatem - powiedzmy empirycznie - dookoła siebie, nie stwierdziłem obecności Instancji wyższych, ale - uwaga! - nie stwierdziłem również braku istnienia tychże. Stwierdzanie braku istnienia jest niezmiernie kłopotliwe i jeszcze trudniejsze do przeprowadzenia niż stwierdzenie istnienia. No bo wchodząc do pokoju, jak się coś zobaczy, to wiadomo, że to jest, ale jak nie ma, to może nie ma tylko w tym pokoju? Nie łatwo uwolnić się od podejrzeń, że może tam za rogiem, może w innym mieście, na innej ławce, pod innym drzewem?.. A jak się człowiek zastanowi nad światami równoległymi - a w dodatku rzecz dotyczy zjawiska z natury ponadnaturalnego, cudownego i zdolnego (przynajmniej w teorii) płatać hokusy-psikusy – to ścisła i pewna odpowiedź jednoznacznie potwierdzająca  nieistnienie, zawsze będzie obciążona sporą dozą błędu. Będzie z gruntu zalatywała fałszem. Trudno dowieść, że nie ma Yeti, a co dopiero mówić o podobnym dowodzie w odniesieniu do Boga?
Czasami budzę się rano, podnoszę z łóżka, z mozołem pełznę po ścianie w kierunku wschodnim (gdzieś tam jest ubikacja, a także – jak wiadomo - tam musi być cywilizacja) i zadaję sobie pytanie: czy trzeba rozstrzygać kwestię istnienia, bądź też nieistnienia Boga? Czy rzeczywiście nie ma innych zagadek, tematów, obszarów problemowych, którymi ludzkości i ja razem z nią, moglibyśmy się zając? Zwłaszcza ok. 5.23… Ech… Skąd się w ogóle biorą pokusy udzielania odpowiedzi na pytania, na które nie sposób udzielić odpowiedzi?! – zadaję sobie jedno z pytań, na które nie sposób udzielić odpowiedzi i po raz kolejny tracę resztki nadziei. Na marginesie zauważę tylko, że gdyby resztkami mojej nadziei karmić głodnych, to cud nakarmienia pięciu tysięcy ludzi dwiema rybami i pięcioma bochenkami chleba, byłby przy tym słabym wyczynem! Ok, za oknem mamy blady świt, a ja – nawet w obliczu ogromu niewiedzy! - jakoś muszę przyoblec ciało w szatę, zrobić śniadanie (znowu numer z jedzeniem!) i wykonać kilka innych działań niezbędnych dla podtrzymania procesów życiowych i innych takich pierdół też.
Ranek mija i pytania wracają. Robię rachunek i podliczam, co ja właściwie wiem? Ogólnie wiem, że nie wiem. I jeszcze wiem, że nie doświadczyłem. Ponadto wiem, że w ramach eksperymentów - powiedzmy naukowych - nie dam rady przeprowadzić dowodu na istnienie, bądź też nieistnienie. Hm... Zwiedzam swoją niewiedzę i widzę, że rzeczywiście upasiona,  ale coś chyba jednak w temacie daje się po-wiedzieć? Kombinuję. Co ja widzę i co ja słyszę w kraju?
Po pierwsze: widzę budowle zwane kościołami. Po drugie: widzę wierny lud, który co jakiś czas wchodzi do wzmiankowanych wyżej budowli, by – jak mnie przekazano - w ich zaciszu oddać się praktykom religijnym, znaczy: czcić, chrzcić, przyrzekać sobie miłość, wierność i uczciwość, a także spocząć w pokoju i bezruchu ostatecznym. Po trzecie: widzę księdza, który odwiedza moją rodzinę w ramach tzw. kolędy. Widzę jeszcze kilka innych zjawisk, ale chodzi mi o to, że reakcje dotyczące ewentualnego istnienia Boga są ewidentne i w Polsce wręcz łatwe do zaobserwowania. Reasumując: Boga nie widzę, ale już kult i owszem, bez najmniejszych kłopotów dostrzegam.
Dlaczego ci wszyscy ludzie idący w niedzielne poranki do kościoła idą tam, silni w wierze, pewni siebie, z perspektywami na życie wieczne, grzechów odpuszczenie, jakiś kąt, w którym będą mogli radować się i cieszyć po kres czasu i jeden dzień dłużej, a ja nie? Hm… Czy jest możliwe, żeby ci wszyscy dobrzy ludzie się pomylili? Żeby ich ktoś nabił w butelkę?! A może oni dostąpili zaszczytu spotkania z Bogiem i po prostu dla nich sprawa jest tak jasna, jak jasność wiekuista? Znowu przygniotły mnie pytania, a chciałem tylko po prostu wyjaśnić co to znaczy dla mnie, że Boga nie ma… Spróbuję się streścić i zorganizować.
1. Boga nie ma, bo nie ma go dla człowieka. Przy przyjęciu rzymskokatolickich opisów Boga szybko okazuje się, że Bóg jest niemożliwy do zrozumienia przez istotę tak ułomną, jak człowiek. Nawet koncepcja Syna Bożego zrodzonego z człowieka – o naturze podwójnej Boskiej i ludzkiej, nie pomieszanej, ale zjednoczonej w jednej osobie – która trochę przybliżałaby mi Boga, w gruncie rzeczy jest nie do zajarzenia, no przynajmniej nie codziennie i od wczesnych godzin porannych, bo kto co rano będzie do śniadania pił piwo albo dwa? Ja wożę rano dziecko do żłobka, zatem kontakt z Bogiem z przyczyn technicznych niemożliwy jest do zrealizowania, chyba że zgodzimy się na obłęd którejś ze stron. Ale co to za radocha mieć za Boga wariata, a z drugiej strony patrząc, wariant w którym twoi wyznawcy powłóczą nóżkami, ślinią się i wyglądają przez okna, których nie widzi nikt prócz nich, też nikogo chyba nie pociąga… Na dorocznym Bogozlocie - w tym roku w Czechach, termin nieistotny - pochwalić się takimi wiernymi, to obciach raczej.
2. „Bóg jest miłością”. Ta… Zapraszam do Muzeum w Auschwitz-Birkenau i w kilka innych miejsc na naszej planecie. I nie chodzi mi tu o to, że Boga nie ma i dlatego nie zareagował, chodzi mi o fakt, że nie jestem w stanie pojąć braku reakcji w przypadku hipotetycznie założonego faktu Jego istnienia, czyli ponownie: nie jestem w stanie   z r o z u m i e ć.  Ok, fakt, że kogoś nie rozumiem, nie zakłada jeszcze, że dla mnie ten ktoś nie istnieje, ale jeżeli Bóg w swoim braku działania staje się wspólnikiem zła i nienawiści, a ja słyszę, że „jest miłością”, to ponownie wracamy do zagadnienia  niemożności uznania przeze mnie za możliwe istnienia bytu o tak dziwacznych parametrach. Zwłaszcza wobec braku widomych znaków owego istnienia. To jest tak, jakbym poszedł na spotkanie z autystycznym geniuszem, który może i umie wszystko, ale niczego nie robi i tylko gapi się na swoje odbicie w lustrze. Nie ma płaszczyzny, na której moglibyśmy się spotkać.
3. No przecież na świecie występuje jeszcze kilka religii oprócz chrześcijańskiej i każda z tych religii postuluje przynajmniej nieco inne koncepcje postępowania w życiu. I co teraz? Z góry wiadomo, że ci do nieba, ci do piekła, a tamci to w ogóle nie mają racji i po prostu nigdzie? Jak wobec wiedzy o różnorakich możliwych formach kultu i samych wizjach dotyczących Boga, twierdzić, że nasz jest prawdziwy i tylko po naszemu jest dobrze i bogobojnie? Przecież to byłoby bardziej niż groteskowe. Czy nie rozsądniej uznać, że każdy ma rację? Tylko, że wtedy trzeba by pójść dalej i powiedzieć, że skoro tak, to np. jedzenie mięsa w ogóle jest złe, a nie tylko w okresie Wielkiego Postu i to w piątki zaledwie? To przykład dotyczący nawyków żywieniowych, a co począć z mszą? Jak wtedy wymagać od wiernych cotygodniowego uczestnictwa w mszy? Jak spierać się o kolory szat, język obrzędu i sto innych pierdół, bo przecież wobec szczerego uznania, że Bóg może być czczony w dowolny sposób, cała obrzędowość pada na twarz? Ech… Jednym zdaniem: różnorodność form kultu i koncepcji Boga doprowadza mnie do przekonania, że cała ludzka działalność w tym obszarze jest zaledwie nieudolną próbą opisania, dotknięcia czegoś, czego nie sposób dotknąć. W ludzkim działaniu nie ma Boga, jest tylko próba zbliżenia się.
I teraz kiedy słyszę, że z związku z takimi czy innymi nakazami obrzędowości powinno się zrobić to czy tamto, to odpowiadam: nie. Nie mów mi, że robisz to z w związku z nakazami Boga, bo Boga nie ma, nie ma Go w waszym piśmie, nie ma Go w waszych obrazach, nie ma Go w was. Włażę na murek obok kościoła i drę się do wiernych: dokąd, dokąd idziesz ludu, po jaką cholerę tam leziesz, czy nie lepiej tę godzinę spędzić w domu, pomóc dziecku w odrabianiu lekcji, mężu - żonę wspomóc przy garach, żono - męża wesprzeć w oglądaniu transmisji na kanale sportowym? Czyż nie więcej dobra uczynicie czyniąc dobro w tym czasie niźli oddając się i tak niejasnym dla was modłom? Praktykuj ludu wiarę w uczynkach, nie oglądaj się na nakazy pasterzy, czyńcie dobro na pamiątkę tego, którego nie możecie zrozumieć, bo tylko dawanie świadectwa ma sens. Leżakowanie na płasko, w niewygodnych pozycjach, na zimnych, kamiennych podłogach może was co najwyżej przyprawić o artretyzm i inne trudno wyleczalne schorzenia!
No… Nie dałem rady długo krzyczeć, bo mi ludzie, miłością bliźniego wiedzieni i w delikatnych słowach, zasugerowali, bym opuścił mój zaimprowizowany cokół. W trosce o ich zbawienie, by nie dać im szansy zgrzeszyć uczynkiem, zlazłem i pokrywszy się delikatnie plwociną odmaszerowałem do domu. I tak nie było źle – pomyślałem na odchodnym.
- I tak nie było źle – zagadnął mnie jakiś zawiany jegomość.
Ja jego… Na samą myśl o rozmowie z zawianym jegomościem zrobiło mi się słabiej. Pewnie będzie chciał na wino…
- Nie, nie będę chciał na wino i nie jestem zawianym jegomościem, po prostu spowiłem się nieco w chmurę z Ducha Świętego i tyle i nie wkurzaj mnie swoją impertynencją, bo za moment nie wytrzymam i ci przywalę.
Hm… Tak poznałem Bozioboga. Prawda, że dziwne i nieco nawiedzone?

Niestety, w związku z przekroczeniem wszelkich norm opisujących dopuszczalną długość notek na blogu, muszę w tym momencie przerwać i pożegnać się stanowczo. Na koniec chciałbym tylko powiedzieć, że co do kwestii Boga, to ja nie mam na ten temat zielonego pojęcia. I o ile wierni wszelkiej maści i religii nie strzelają do mnie i do siebie nawzajem, to mi nie przeszkadzają. Nic, a nic. Pozdrawiam. Serdecznie.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Mówię, nikt nie rozumie...

Przez kolegę do łez wzruszony postanowiłem poczynić wyznanie: jestem romantykiem. Romantykiem niepoprawnym, romantykiem – synem Romana (prawda, że dobrze się składa?), romantykiem natchnionym, romantykiem pełnym pasji i polotu! Oto ja! Każda piosenka romantyczna, romantyczny utwór pisany wierszem i prozą, romantyczna płaskorzeźba i rzeźba bardziej 3D niźli płaskorzeźba, no absolutnie wszystko romantyczne, to właśnie jestem ja. Ja i romantyzm - to jedno! Każde moje słowo, każde moje spojrzenie, wszelkie odruchy organizmu noszą i wypełniają znamiona romantyzmu, o czym uprzejmie donoszę Urbi et Orbi.
Dla osób, którym nieco trzeba przypomnieć - za Wikipedią - przypominam: „według romantyków świat dzielił się na to, co widzialne (materialne) i poznawalne zmysłowo oraz na to, co niewidzialne (duchowe) – dające się poznać jedynie za pomocą środków pozarozumowych, takich jak wiara i intuicja. Romantycy zwrócili uwagę na życie wewnętrzne człowieka – duchowość, uczucia, emocje, a również na odrębność jednostki ludzkiej, jej odmienność i indywidualność. Dominacja uczucia nad rozumem była także buntem przeciwko zastanej rzeczywistości i obowiązującym w niej normom społecznym. Bohater romantyczny charakteryzuje się nieprzeciętnością, konfliktowością; samotnie buntuje się przeciw normom społecznym lub walczy w obronie ojczyzny”.
Ja… Cały ja. Istniejący w realu, ale przecież jednak bardziej niewidzialny od oparów, czarów, marów, na „dzień dobry” niby podaję ludziom rękę, ale poznać i uchwycić się daję raczej tylko i wyłącznie pozarozumowo. Ruszam się w sposób tak odmienny i indywidualny, że spotkać się ze mną można tylko dzięki niesamowitej wierze i intuicji. Rozum? Nie znam tego pojęcia i jestem absolutnym - powtarzam absolutnym! - buntem przeciwko zasranej rzeczywistości i obowiązującym w niej normom społecznym.

Majtki na głowę,
skarpety na ręce,
na urodziny tylko pogrzebowe wieńce!

Oto moje mottywujące mnie do działania zamottane motto. Ech…
Mógłbym teraz pomieścić tu kilka przykładów mego programowo romantycznego życiorysu, choćby działań z ostatnich kilku godzin tegoż, ale czy prawdziwemu romantykowi wypada udowadniać swój płomienny romantyzm?! Chyba nie, ale niech tam, mnie na tym nie ubędzie, a kilku niedowiarkom zmieni się pożałowania godna dezorientacja:
1. Wbrew rozsądkowi, tylko przy użyciu energii duchowych, utrzymuję na krześle – od pasa w górę! - pozycję imponująco pionową. I tak od ponad 4 godzin!
2. Mój wygląd… Stanowczo mój wygląd wymyka się z obławy banalnych opisów i jest chyba najbardziej wyrazistą formą buntu przeciwko obowiązującym normom społecznym. I nie pytajcie mnie dlaczego… Bo nie wiem, po prostu tak czuję, a wiadomo, że tu czucie rządzi!
3. Jestem bohaterski, a że przy tym uderzyłem kilka kobiet, starców, dzieci i osób niewidomych na wózkach, co tylko dowodzi nieszablonowości moich działań.
4. Samotność w mym buncie jest wręcz przysłowiowa i tego nie będę rozwijał. Sam do siebie pomamroczę niezrozumiałym dla profanów językiem geniuszu i wizji.
No, to tyle w kwestii mego oświadczenia. Serdecznie pozdrawiam wszystkich romantycznych duchów i wszystkie romantyczne duszyczki. Papatki!

PS. Aha! Nie dodałem jeszcze, że oczywiście walczę w obronie ojczyzny, nie wiem jeszcze której dokładnie, ale walczę! Pazurami drę najbliższe otoczenie, kłami kąsam, toczę pianę z otworu gębowego! Aaaa!!!!

 PS2. Wiem, już wiem o jaki kraj będę walczył! Dzisiejszy Duży Format Gazety Wyborczej (nr 14/922), "POLSKA USTAMI BOGA", z katolickim publicystą Tomaszem Terlikowskim rozmawia Grzegorz Sroczyński. Tam jest wszystko!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kwiecień dla Polaków niebezpieczna pora

Kwiecień plecień, bo przeplata, to ja może też trochę poprzeplatam? Tak, poprzeplatam.
1 kwietnia – Prima Aprilis. Dzień, w którym płata się żarty, figle, psikusy. No… Pierwszym psikusem, jakiego doświadczyłem, był fakt, że muszę rano wstać. Ba! Wstać! Otworzyć oczy, zareagować jakoś po ludzku na obrazy cisnące się przez otwarte oczy, zrobić te miliony rzeczy, jakie są niezbędne do tego by wstać. Sen jest ok, sen sankcjonuje Upadek, ale sen się kiedyś kończy, świadomość wraca i pewnych rzeczy nie da się przemilczeć, ukryć przed sobą samym. W Prima Aprilis też trzeba wstać i z jednaj strony można to – wobec oczywistej niemożności powstania - potraktować, jak żart, ale z drugiej strony wiemy, że-  wobec przygniatającej nieuchronności – to wcale nie jest żart. Tak ogólniej chciałbym zauważyć,  że „żart” bywa czasem etykietką dla kłamstwa i Prima Aprilis do takich właśnie „żartów”  skłania te intelektualnie słabsze jednostki. „Masz plamę na spodniach” – mówi jeden drugiemu i oczywiście mówi nieprawdę, ale mówiąc to wcale nie kłamie tylko właśnie „żartuje”.
2 kwietnia. Oficjalnie Polska tonie we łzach, Polska pali świece, Polska wspomina, a w Toruniu Caritas organizuje akcję „Nordic walking, czyli okaż sobie miłosierdzie”. Mieszkańcy grodu Kopernika w hołdzie dla JP2 przemaszerowali przez miasto z kijkami. Ze zdjęcia zamieszonego w GW wnoszę, że średnia wieku maszerujących wyniosła ok. 56 lat. Szkoda, że młodzi uciekli z kadru albo po prostu się nie włączyli. A może włączyli się do kadry narodowej, tak ładnie reklamowanej przez Biedronkę i po prostu byli na innym wuefie? Mniejsza z tym. Kolega mówił, że widział ten marsz z kijkami, ale sam szedł w marszu z innym kijkiem, podobno bejsbolowym. Hm… Koledze nie wierzę, że szedł z owym innym kijkiem, albowiem konstrukcja psychiczna i fizyczna kolegi nie pozwala na udźwignięcie kijka bejzbolowego. Fizycznie, to kolega mógłby bejzbola co najwyżej toczyć, ewentualnie ciągnąć na jakiejś wrotce, a i to pod warunkiem, że ciągnąłby go z górki. Co do psychiki zaś, to fizyczność kolegi uniemożliwia psychiczne dźwignięcie bejzbola i użycie go w jakiekolwiek sposób, nawet ten zgodny z metką doczepioną do produktu, zatem psychologiczne aspekty użycia zupełnie możemy pominąć, zwłaszcza, że 2 kwietnia, to dzień pojednania, zgody i innych takich zjawisk z gatunku fikszyn, ale jednak występujących w realu. No…
Dochodzimy teraz do daty wesołej (o ile jest na tym świecie coś wesołego), bo dochodzimy do rocznicy urodzin Wiktora. 8 kwietnia – trzecie urodziny. Główne obchody zorganizowane zostały u babci, bo tam łatwiej i bliżej ma pozostała część rodziny, która pojawiła się tłumnie i na koszt małego Solenizanta najadła się tortu. Dzień urodzin pamiętam, jak dziś. Od tamtego dnia do kanonu moich ulubionych wspomnień/obrazów weszło na przykład spanie na lodówce pełnej łożysk - dla ułatwienia dodam, że nie chodzi o łożyska wykonane z metalu - albo widok dziewczyny spacerującej po korytarzu i deklarującej szczerą chęć popełnienia samobójstwa, co spowodowane było odczuwanym przez nią bólem. Teoretycznie byłem przygotowany do porodu, uczęszczałem bowiem z A. do „Szkoły rodzenia”, ale wiadomo: teoria wiele różni się od praktyki. Na szczęście dla mnie i dla Wiktora, to A. wzięła na siebie najważniejszą część zadania i podjęła się trudu urodzenia. Ja – szczerze mówię – nie dałbym rady. W imieniu Wiktora i swoim: dziękuję. Samo przyjęcie urodzinowe okazało się być sukcesem. Wszyscy zaproszeni goście dotarli i obsypali Solenizanta prezentami. Solenizant panierowany zabawkami zmieniał samochody jak rękawiczki, kopał balony i oczywiście gasił świeczki. Gasił je w dwóch podejściach, bo bardzo lubi gasić. I za każdym razem marzył marzenie do spełnienia. Tak mu się podobało, że chciał jeszcze i jeszcze, ale trzeba było przerwać ten eksperyment pirotechniczny. Obchody przebiegały w miłej atmosferze, której nie zepsuł nawet nagły atak jesieni, jaki zdarzył się nam tej wiosny.
No i to tyle radości i szczęścia, bo oto nadchodzi 10 kwietnia. Z jednej strony straszliwa tragedia ludzka, a z drugiej piramidalne nagromadzenie złości i złej woli. Momenty, w których cierpimy odzierają nas z wielu wyuczonych, lukrowanych i kulturalnych zachowań, a że w polityce polskiej po 1989 r. nigdy nie było sawuarwiwru, to katastrofa lotnicza – oraz to, co działo się po niej - tylko dosadniej i na strasznym tle pokazały, jak to z naszą klasą polityczną, ale i z nami samymi, jest. Dziewięćdziesiąt sześć osób zginęło. Tyle wiem. Nie znam przyczyn i tak pewnie zostanie. Nie rozumiem, jak do tego mogło dojść i tego niezrozumienia też, jak sądzę, nic nie zmieni. I myślę, że więcej na ten temat nie ma co gadać.
Kwiecień. Co jeszcze? Z wydarzeń oficjalnych zaplanowane są Święta Wielkanocne, jak czytam w komputerze, najważniejsze święta chrześcijańskie. No, niech tam będzie, że najważniejsze, ale dekoracji w sklepach to jeszcze nie widziałem! Będzie polewanie się wodą, nawalanie rózgami, oczywiście suto zastawione stoły i wyżerka na maksa, a wszystko to z okazji Zmartwychwstania… Ok, nie czepiam się, jak jest powód do fetowania, to lepsze to niż polskie kolendy sławiące narodziny Jezuska na nutę bardziej niż rzewną.
Ja - z całym moim zapleczem technicznym - wiem, że kwiecień będzie miesiącem wytężonej nauki jazdy na rowerze bez… no, bez tych części rowerów, których nazwa obraża niektóre mniejszości homoseksualne w Polsce. Więc przygotowuję się do biegania za dzieckiem zmotoryzowanym i gotowym na wszystko. To tyle jeżeli chodzi o kwiecień. Jakoś tak bez entuzjazmu, bez entuzjazmu witam kwiecień w połowie kwietnia. I plotę, też bez entuzjazmu. 

PS. Może to przez sny? Śniło mi się na przykład ostatnio, że jesteśmy z Wiktorem bezdomni… Zamieszkiwaliśmy karton, leżeliśmy w nim przykryci tylko jakimiś gazetami i było nam raczej chłodno, aż tu nagle, jakby i tak nie było kiepsko, to mój syn – dorosły już przecież dzieciak! – zaczął na nasz karton sikać, doprowadzając go w ten sposób do ruiny… Więc może to przez sny, entuzjazmu we mnie brak?