wtorek, 31 marca 2015

Wino deser(l)ove dnia



Popatrzyłem wczoraj na pierwsze strony „Dziennika” Jerzego Pilcha i przyszło mi do głowy pytanie: czy ja już przeżyłem swój najlepszy dzień w życiu? Dzień, po przeżyciu którego  mógłbym powiedzieć sobie: ok., to był na prawdę niesamowity czas! Jeden dzień, o którym wiedziałbym, że po prostu był dobry i - żeby nie dramatyzować! - nie chodzi mi o to, żeby zaraz po tym dniu iść się powiesić, ale o to, żeby wieczorem poczuć się dobrze, pomyśleć spokojnie, mieć w sobie pragnienie przeżycia jeszcze jednego takiego właśnie dnia. Dzień, to dużo… Sam nie wiem ile to oddechów! Posiłki, rozmowy, patrzenie, poruszanie się, myśli – może być tego mnóstwo! A potem w zapiskach  Jerzego Pilcha powstaje zapis na kilka stron lub mniej albo brak w nim nawet jednej litery na ten temat i tak czy inaczej jest już po wszystkim, minął dzień. Oczywiście w tle cały czas „Perfect Day”. Ciekawe, co robiłbym w takim dniu?..

Wczoraj, to na pewno nie był perfekcyjny dzień. Nie był też specjalnie zły, ale wizyta u dentysty, to jednak jest poważna wada i dowód świadczący przeciw. Zwłaszcza, że poddany zabiegom miał być Wiktor… Człowiek dzielny, odważny, zawsze skory do udzielania rad i znający się na wszystkim, a jednak na fotelu dentystycznym odkrywający w sobie pewną słabość. Żeby być uczciwym: któż z nas na fotelu dentystycznym nie odkrywa w sobie i we wszechświecie pewnych niedociągnięć czy też - mówiąc wprost - zasłabnięć intelektualnych Twórcy? Ja spoczywając w plamie światła lampy dentystycznej zawsze konstatowałem, że coś tu się kurwa nie powiodło! Dobra, konstatowałem i mimo tego poddawałem się roli pacjenta, a Wiktor? A Wiktor nie… Wiktor zagaduje rzeczywistość, nawet kiedy rzeczywistość trzyma palce (w niebieskiej rękawiczce jednorazowej) w jego ustach. Na nic wcierany w dziąsła żel przeciwbólowy, na nic argumenty, przykłady, groźby karalne i prośby poparte wizją nagród w życiu doczesnym i pozagrobowym (z łaskawym uznaniem go za pewnik). Jest weto i koniec i kropka! Ostatecznie udało się poruszyć mleczaka na tyle, że Wiktor ma dokończyć dzieła własnoręcznie, a czas jest najwyższy, bo stały ząb wylazł na powierzchnię i czym prędzej powinno znaleźć się dla niego miejsce.

Wczoraj – pierwszy roboczy dzień po zmianie czasu… Już dawno myślałem, że zmorę bezsenności mam za sobą, a jednak nie! I kiedy do kilkudniowej niedyspozycji sennej dołożył się jeszcze poniedziałek z obowiązkową pobudką przed szóstą, to poniedziałek ów nie wyglądał przez moje oczy dobrze. Zamglony był, nieostry, ze zwiększoną domieszką grawitacji i ewidentnie zagęszczonym powietrzem. Po co oni mi to robią? Nie wiem… Jedyna pociecha jest taka, że dłużej teraz będzie jasno i krążąc po stadionie w moim prozdrowotnym, chomiczym truchcie, wyraźniej będę widział, że kręcę się w kółko.

Wczoraj wręczono Wiktory. Nie kumam idei tych nagród, ale widziałem w TV fragment gali. Co to w ogóle jest „osobowość telewizyjna”? Czy to idzie dalej, w inne media? Osobowość internetowa? Osobowość telefoniczna? Osobowość piszących hasła na murach?

Wczoraj, to nie był zły dzień. No i piliśmy wino porzeczkowe! Nie, to stanowczo nie był zły dzień!

czwartek, 26 marca 2015

Urodziny długodystansowe - z cyklu kronik



Urodziny. Kolejne urodziny towarzyskie. Jakoś tak się dzieje, że miesiąc marzec – i ogólnie początek roku – obfituje w imprezy urodzinowe. Tym razem świętowane były urodziny Ewy. Urodziny, a właściwie ich celebracja, miały 3 (słownie: trzy) odsłony.

Odsłona 1 – preludium.

Udział wzięliśmy rodzinnie, znaczy w składzie: małżonka nasza, Delfin i my król. Małżonka nasza na obchodach pojawiła się (z nas) jako pierwsza, czyli stanowiła taki zwiad (ewentualnie grupę uderzeniową), bowiem my król z Delfinem bawiliśmy na zajęciach, właściwie Delfin bawił, a my król występowaliśmy w charakterze obsługi. Kiedyśmy już nadciągnęli z szumem proporców, głosem fanfar i kwieciem w dłoni, to na obiekcie byli wszyscy zaproszeni goście. My zaś staliśmy się niespodzianką, absolutnie niespodziewaną atrakcją, taką wyskakującą z torfu czarownicą, która oczarowuje uśmiechem i załatwia kurzajki jednym spojrzeniem. I zaskoczenie było duże! Solenizantka zaniemogła ze wzruszenia, ale jako silna kobieta szybko się pozbierała i przyjęła kwiaty wraz z wyrazami: „szacunku”, „zdrowia”, „pomyślności”, „powodzenia”, „itp.”. Wrażenie zrobiło zwłaszcza „itp.”, no i kwiaty w barwie swej wręcz barokowe. A potem to już wiadomo: wartka rozmowa i  (kto mógł) picie alkoholu, niewybredne żarty środowiskowe i Delfin odcięty od rzeczywistości, bo zawekowany w cyfrowym słoiku z grą plants ends zombis. Niestety nie mogliśmy raczyć się zabawą zbyt długo, a nawet dość długo, ponieważ akcja miała miejsce we wtorek, pechowo przed środą (uwaga: dzień roboczy), ale zawszeć to miło chwilę posiedzieć w miłym towarzystwie i sam człowiek jakby milszy się staje, przesiąkając atmosferą wzajemnej życzliwości.

Odsłona 2 – gra zasadnicza.

Część zasadnicza celebrowania urodzin Ewy polegała na rozegraniu turnieju w kręgle, a kręgle, to nie jest sport dla mięczaków. O zwycięstwie czy też porażce decydują niewidzialne detale. W trakcie turlania budzą się emocje, które stają się coraz gorętsze i nie ma co się oszukiwać: turlający chcą wygrać, nawet jeżeli liczy się tylko dobra zabawa. Ja też chciałem… Niestety na Roberta nie było mocnych. Był poza zasięgiem. Kulę brał najcięższą, rzucał najprecyzyjniej, psychikę zaś miał tak mocną, że mógłby tego wieczoru samodzielnie dokonać zbiorowego mordu na dzieciach i spłynęłoby to po nim, jak świeży, wiosenny deszcz… I nie tylko… Taki był… I gdzie tam ja z moim finezyjnym szeptem podprogowym „skuś baba na dziada”, z modlitwami do bóstw Babilonu o porażkę dla niegodnego, gdzie moje amatorskie próby nawiązania kontaktu z Szatanem w celu podpisania umowy o sponsoring i objęcie mnie patronatem honorowym? Wszystko na nic… Przegrałem… Po raz kolejny w życiu… Bolało, nadal boli i na wieki wieków boleć będzie…
A gdzieś na obrzeżach tej zdrowej rywalizacji sportowej, solenizantka odbierała prezenty, życzenia i inne hołdy. Było głośno, uczestnicy - nakręceni zabawą i skoczną Muzą (Melpomeną, dla znajomych Melą) dokonywali czynów wielkich i szalonych, np. spóźniony Mariusz postanowił wykazać wyższość białego człowieka nad mrówką, tzn. pobić rekord należący do małych robotnic i dźwignął kulę ważącą 117 razy więcej niż on sam. Asia (pseudonim: żona) postanowiła zrobić dziurę w parkiecie, a skończyło się na kontuzji palca, chłodzonego potem w kubeczku z lodem. Grający na drugim torze Paweł zaskakiwał po prostu swoją obecnością i werbalną werwą, czym czynił grę jeszcze zawilszą, ale i weselszą. Ogólnie było bardzo miło i przecież właśnie o to chodziło!

Odsłona 3 – epilog.

Po kręglach była przejażdżka tramwajem. Na dworze padał deszcz, ale my, w dobrych humorach, deszcz mieliśmy gdzieś! Tramwaj zawiózł nas na Stare Miasto i tam właśnie - w lokalu o dżezowym profilu muzycznym - osiedliśmy, by zakończyć świętowanie. Przy dźwiękach wspaniałej muzyki, racząc się wyśmienitymi trunkami i gwarząc niespiesznie w przemiłym gronie, dokończyliśmy sobotę, a nawet rozpoczęliśmy niedzielę. I ja tam byłem! Niestety zdjęć nie posiadam, ale uwierzcie mi: byłem i nawet się trochę spoufaliłem. Szkoda tylko, że od drzwi wiało chłodem, bo kolega się przeziębił i na pewno teraz ciężko choruje, no ale jest impreza, muszą być ofiary!
Reasumując i dodając jeden do dwóch i trzech, trzeba przyznać, że impreza udała się na pięć. Nawet biorąc pod uwagę, że nie udało mi się wygrać i zetrzeć w proch konkurencji. Oby więcej takich spotkań, bo przecież widywanie się z ludźmi, których się lubi (nawet jeżeli się ich nie szanuje), to jest bardzo dobry sposób na spędzanie czasu.

Oczywiście wszystkie insynuacje, obelgi, czy ataki personalne zamieszczone w tej relacji mają charakter żartobliwy. Autor jest osobą życzliwą i nastawioną do świata pokojowo i to, że jeszcze nie został uhonorowany Pokojowa Nagrodą Nobla, to oczywiście wynik spisku i zakulisowych machinacji Sami Wiecie Kogo.

Ps. W celebracji pominąłem stację "KEBAB".

czwartek, 12 marca 2015

Wspomnień czar...



Pojawił się ostatnio (towarzysko) w dyskusji temat długości pracy, a właściwie czasu spędzanego w pracy*, bo co to niby znaczy „długość pracy”? Ja też chciałem się pochwalić, że nim zostałem pasożytem społecznym – Wiktor mnie ostatnio zapytał, co to sformułowanie oznacza i nie miałem problemów z wyjaśnieniem – więc nim zostałem tym czymś, zdarzyło mi się pracować długo. Rekord ustaliłem w czasie wakacji, kiedy to zarabiałem na wyprawę nieodżałowanym SY Galerysem. W celu zdobycia środków zatrudniłem się do prostej pracy fizycznej, polegającej na załadunku i rozładunku oranżady. Ładowaliśmy towar w mojej miejscowości rodzinnej na samochód ciężarowy i jechaliśmy do Braniewa, żeby tam przeładować go do wagonu pociągu towarowego. Dalej – wiadomo – eksport do Rosji. Bezkresny, dziki kraj spragniony oranżady. Tak! Lato było wtedy upalne, nikomu jeszcze nie śnił się po nocach Putin, a my mieliśmy po te „naście” lat i ładowaliśmy oranżadę. I właśnie wtedy ustanowiłem rekord: pracowałem 30 godzin bez przerwy, nie licząc tylko momentu podróży w tamtą stronę, a w międzyczasie zostałem porwany, cudownie uwolniony (wyzwolony?!) przez rosyjskich żołnierzy i zwrócony do macierzy! Serio. Przydała się wtedy moja komunikatywna znajomość języka rosyjskiego. Działo się to już w nocy. Z niewiadomych powodów pociąg, który załadowywaliśmy, ruszył. Akurat w wagonie byłem sam i nie wiedziałem co zrobić… Po kilkunastu godzinach dźwigania oranżady byłem mocno zmęczony, śmierdzący potem, na bakier z przytomnością umysłu i zupełnie nieelegancki, nie miałem nawet chusteczek do nosa! Trzeba to powiedzieć wyraźnie: byłem absolutnie nieprzygotowany do zwiedzania, że o godnym reprezentowaniu kraju nie wspomnę, a z kierunku jazdy wynikało niezbicie, iż udaję się właśnie z niezapowiedzianą wizytą do Kaliningradu. Nie ma co udawać - przestraszyłem się. Scena, jak z filmów. Bohater stoi w otwartych drzwiach wagonu towarowego i gapi się na przesuwający się nocny pejzaż województwa elbląskiego. Jedzie na wschód… Jakże wymowny dla polskiego kina i historii kadr… Na szczęście skończyło się na strachu. Oczywiście, gdy pociąg w końcu stanął i zobaczyłem uzbrojonych – jak to na granicy – żołnierzy, nie było mi do śmiechu, ale po krótkiej rozmowie i zapewnieniu z mojej strony, że nie zamierzam atakować Obwodu kaliningradzkiego, brać jeńców, ani nawet uchwycić i za wszelką cenę utrzymać przyczółka, sołdaty sobie poszły. Pociąg postał chwilę w polu, a za moment ruszył z powrotem i tak skończyła się moja przygoda, powróciłem na rdzennie polskie ziemie. Ostatecznie, mój rekord czasu pracy – przypominam: 30 godzin - zakończył się totalnym zgonem już w blasku słońca, na jakiejś palecie od oranżady, na rampie w Braniewie, ale warto było. Zarobiłem na wyjazd, no i prawie odwiedziłem miasto Immanuela Kanta.

Ech… Wspomnień czar… Już za moment przestanę rozpoznawać rodzinę i przyjaciół i całkowicie zanurzę się w przeszłości. Młodość… Kraina, w której zawsze świeciło słońce i wszystko się udawało, a jedynym trupem był Breżniew.

* Informacja dla zainteresowanych: Zgodnie z Kodeksem Pracy (art. 129 § 1) czas pracy nie może przekraczać 8 godzin na dobę i przeciętnie 40 godzin w przeciętnie pięciodniowym tygodniu pracy w przyjętym okresie rozliczeniowym nie przekraczającym 4 miesięcy. Na tej podstawie ustala się liczbę godzin do przepracowania przez pracownika.

środa, 11 marca 2015

Kronika zaglądania w ciemność

Sobota

Urodziny Roberta. Hej, hej hej! - tu wasz reporter ze swojego reporterskiego szlaku. Tym razem byliśmy zaproszeni na imprezę urodzinową Roberta (pseudonim literacki R.). Impreza owiana była mgiełką tajemnicy i kryła w sobie niespodziankę. Jako że niespodzianek nie lubię, oczekiwałem jej z niepokojem. Na szczęście niespodzianka nie okazała się być szalonym konkursem rodem z wiejskich wesel – wiecie: zapałki zbierane ustami wprost z młodych dziewcząt, macanie kolan przez owłosionego jubilata, czy inne atrakcje z użyciem balonu, butelki, stroika – a polegała na wykonaniu piosenek przez młody zespół, a konkretnie duet. Takie rockowo-punkowe Modern Toking z Bydgoszczy – oczywiście bez obrazy. Dla nikogo. Więc to była atrakcja tego wieczoru. Panowie zagrali głośno, z minimalnie tylko dającym się usłyszeć wokalem, ale – z tego, co wiem - wynikało to nie z ułomności artystycznej, tylko z problemów natury technicznej. (Na marginesie: natura techniczna to jest niezły oksymoron). Bębny było słychać bardzo dobrze, a gitarę też bardzo dobrze. Dla porządku zauważę w tym momencie, że spotkanie odbyło się w legendarnym toruńskim klubie „Od Nowa”, który w sobotni wieczór był nieprzyzwoicie wręcz pusty, co mocno mnie zaskoczyło. Ale ubikację mają bardzo ładną i choć nigdy nie byłem na koncertach ku pamięci Grzegorza Ciechowskiego, to sam kontakt z WC lokalu mówi czarno na białym, że mamy do czynienia z kultową kolebką GC. Poniżej reportażowy cykl zawierający również ekskluzywną fotę z kategorii: "Ol Baj Majselfi".



Co zaś do samych urodzin… Miłe towarzystwo, hipnotyzująca i przykuwająca uwagę sesja gry komputerowej wyświetlana na ścianie, morze alkoholu i orzeszki – czegóż chcieć więcej? Tak z pewnością wygląda RAJ i oby w takich właśnie aranżacjach przyszło nam wypoczywać po trudach doczesności, zakończonych obskurnym paroksyzmem bólu i strachu - w obliczu nie domagań medycyny paliatywnej finansowanej w ramach NFZ - kiedy to własnoręcznie i po domowemu ratować się będziemy paracetamolem i modlitwą. RJG (Rak Jelita Grubego) kontra PARAC (Paracetamol)! Starcie gigantów! Takie WMA bez ściemy. Ok. Urodziny uważam za udane, a prawdziwą wisienką na torcie był nocny spacer przez miasto, z morzem alkoholu niesionym w jednej ręce i dającą oparcie, silną dłonią solenizanta w drugiej.

Niedziela

Po sobocie zakończonej około trzeciej nad ranem, niedziela powinna nadejść najszybciej około dwunastej w południe w poniedziałek… Ok., trochę przesadzam, ale niedziela - po takiej sobocie - powinna być delikatna i zwiewna, powinna poruszać się ciszej od najcichszego Indianina z powieści Karola Maya, powinna w końcu być zwyczajnie i po ludzku wyrozumiała. Niestety… Wojna nie wybiera terminów i nie czyta powieści Karola Maya, a w ramach ciągu dalszego urodzin Roberta zaplanowane zostało odbycie - przez gości jeszcze nie tak dawno świętujących w warunkach pokojowych - potyczki militarnej. Batalia realizowana miała być przy pomocy broni laserowej, plus z tego wyboru był taki, że broń laserowa jest bronią cichą, ale czy na tyle cichą?..
Z wielkich zagadek godnych zainteresowania się nimi przez Bogusława Wołoszańskiego jest ta kryjąca się za pytaniem: jak Robert dał radę wstać? Tego nie wiadomo. Słyszało się w kuluarach, że na spotkanie tak naprawdę wcale nie przybył Robert… Naoczni świadkowie wspominając po latach tamten dzień zauważają nadzwyczajną wręcz woskową barwę jego skóry i mocno nieruchome źrenice… Czyżbyśmy mieli do czynienia z kolejnym sobowtórem, z kolejną bezprecedensową ingerencją służb? Niestety… Odpowiedzi na to pytanie nie poznamy za życia tego pokolenia…
A ogólnie, to strzelanina się udała. Stroboskop walił po oczach. Raz przycupnąłem przy maszynie od dymu i przez chwilę byłem w chmurze. Ni cholery, konsekwentnie i do końca imprezy nie połapałem się, jak się obsługuje broń (przeładowywanie magazynków zwłaszcza). Reakcję na fakt zabicie mnie miałem spowolnioną i tym samym raz jeszcze dała o sobie znać moja niezgoda na śmierć w młodym wieku. Chodziłem więc martwy i świeciłem czerwoną diodą na czole. Nie, nie byłem, nie jestem i nie będę dobrym żołnierzem… Jest mi wstyd z tego powodu. Spędziliśmy tego dnia z półtorej godziny w piwnicy i wszyscy wyszliśmy odmienieni… „Kanał” ponad pół wieku później.

Poniedziałek

Per rectum mobile. Będę żył. Nie wierzę w to, że już tutaj wiecznie, ale przez jakiś czas na pewno dam radę. Tyle wiem po wizycie u lekarza. U TEGO lekarza. Ale żeby nie było zbyt „różowo”, to nadal prowadzona jest diagnostyka. Dostałem receptę na tabletki i zaproszenie na wizytę kontrolną – ho, ho, ho! Sprawdzimy czy pomogło! Piguły łykam (i nie tylko) przez trzy tygodnie, a ocenimy skuteczność już podczas wizyty kontrolnej w lipcu br. Super!

piątek, 6 marca 2015

Gin dla mężczyzn



Kobiety mają inaczej… Zupełnie inaczej, inaczej do tego stopnia, że na odwrót, zarówno w sensie anatomicznym, jak i psychologicznym. Bo chociaż wstydzą się - oczywiście że się wstydzą! - że nie trzymają moczu, trapią je nadżerki i odczuwają dyskomfort podczas „tych dni”, to jednak – mimo wszystko - od pasa w dół istnieją! Tak! Kobiety od pasa w dół istnieją zdecydowanie bardziej oficjalnie niż mężczyźni. Może dlatego, że kobiety od pasa w dół rodzą i w tych też okolicach manifestuje się ich stan sakralny wręcz, bo błogosławiony?

A czy facet od pasa w dół może poszczycić się czymś równie ważnym i społecznie akceptowalnym?
Nie…

Mężczyzna od pasa w dół, to – maksymalnie! - grzybica stóp… No dobra… są jeszcze problemy ze stawami, ale powyżej kolan samiec nieodwołalnie zaczyna się rozmywać i zanikać, zaobserwować go można ponownie dopiero gdzieś na wysokości powiedzmy pępka czy nadwyrężonej wątroby. Ok. Są męskie sprawy, nawet wprost zahaczające o interesujący mnie tu obszar – w sensie geograficznym – ale niestety, kontekst ich prezentacji jest zdecydowanie nie święty: chuć, hedonizm, folgowanie żądzom… Mężczyzna w okolicach obręczy miednicznej, to choroba, mrok i pogrążające go ułomności, którym – na zgubę duszy nieśmiertelnej! – próbuje przeciwdziałać. W każdym razie: nic na plus, właśnie tak to wygląda. Mężczyzna od pasa w dół, to jest zwierze: dzikie, drapieżne, nieokiełznane monstrum, które powinno leczyć się u weterynarza… Jaką pan robi specjalizację? Wet od mężczyzn… Jeszcze nigdy na męskim spotkaniu towarzyskim, przy piwie i przy koniaku nie prowadziłem rozmowy na temat mojej macicy, jajników, czy - tak ogólnie - wizyty u „tego” lekarza. Nigdy, żaden kolega nie polecił mi dobrego specjalisty. Uwierzycie?!

Tylko maleńkie, niewinne, sepleniące dziecko, tylko syn pierworodny może bez obaw i z czystą intencją zapytać ojca swego:
- Tato, cy to dzisiaj idzies do ujologa?
- Tak, synu… - mógłby, łamiącym się głosem, odpowiedzieć ów. – Idę… Idę dokąd poszli tamci do ciemnego kresu… Idę do ujologa…

A TY?! KIEDY ODWIEDZISZ SPECJALISTĘ?!

środa, 4 marca 2015

Mam talent - i ty też masz!



Składałem koledze życzenia - bo są powody, bez powodu nigdy, niczego, nikomu nie życzyłem - i w trakcie tegoż – składanie wiązało się z przyznaniem WOŁCZERA ŻYCZENIOWEGO, do zrealizowania na dowolnym portalu zawierającym życzenia - zabłądziłem na stronę internetową z życzeniami właśnie… Boże… Jakież wzruszenia… Obcując z kwiatem literatury – ba! – kosząc pełne naręcza kwiecia, nie mogłem opędzić się od wspomnień. Z moim kiedyś tam… kierownikiem - a teraz już tylko mglistym i mdłym wspomnieniem człowieka - nakręciliśmy kiedyś tam… widowisko poetyckie na bazie odnalezionej w sieci poezji Kotki z Lidzbarka… Zaprawdę powiadam wam: nieograniczone są w ludzkości pokłady talentu i czasem aż żal, że są wydobywane na światło dzienne. Są diamenty, które powinny gryźć ziemię... Aby nie być gołosłownym gołodupcem próbka:

„Z okazji 21 urodzinek
Przez cały rok wesołych minek
Uśmiechu, radości i wielu gości
Zdrowia, szczęścia i pomyślności
Byś znalazł szybko tą swoją jedyną
By była piękną i mądrą dziewczyną
By Cię szanowała, by nigdy nie zdradzała
By tak jak ja o Tobie pamiętała
Byś nie przegapił prawdziwej miłości
Możliwe nie będzie jej wśród gości
Może właśnie ona te życzenia śle Tobie
Bo od 5 lat kocha się w Tobie
Może dasz jej szansę i zadzwonisz doń
Mocno ucałujesz podasz jej swą dłoń
I będziecie razem do końca swych dni
I nie pożałujesz, że dałeś szansę mi...”

Prawda, że może zabić?! Może porazić zmysły, odjąć rozum i władze w nogach, może zamroczyć, ale przede wszystkim: może dać do myślenia! Może, ale nie musi… Jak zawsze – broń jest obosieczna i to, co w jednej chwili nas uskrzydla, w drugiej może resekować (upierdalać) i tym samym strącać w przepaść. Utwór z jednej strony zmusza nas do rozwoju, a z drugiej szerokim gestem wprowadza w nasze życie entropię. Właśnie za to szanujemy wielkie dzieła i właśnie to świadczy o wielkości dzieła - jego niejednoznaczność, jego siła i moc rezonowania w duszy człowieczej! Tak… No to na drugą nóżkę, coś dla Pań (chyba…):

„Prawdziwej miłości
wiele radości
wspaniałych orgazmów
zwariowanych odjazdów
łóżka bez wibratora
kochanka nie amatora
portfela pełnego i życia udanego”

Krótko i w punkt. Kto by nie chciał? Każdy by chciał, a że nie każdy przyzna? Hipokryci!

Ok. Ja też postanowiłem wspiąć się na wyżyny z dolin mych mysich, przyziemnych, karaluszych braków perspektyw... Rys historyczny: za oknem wiatr, po niebie suną ciemne chmury, mży. W pokoju mrok… W duszy… Ech… Sił wystarcza tylko na dwuwiersz…

Wiatr trzęsie gałęzią na wietrze,
A ty? W samym swetrze…

poniedziałek, 2 marca 2015

Remament: Rok miniony – zgony, zgony, zgony



Jeszcze w sprawie roku minionego, bo przecież choć minął, to trwa przecież w nas jeszcze swoimi konsekwencjami. Przynajmniej we mnie trwa.

Na przykład nie odnotowałem tak przecież odnotowywanych przeze mnie zdarzeń w kategorii „zgony”, a przynajmniej dwa z nich były istotne w odbiorze społecznym (tych prywatnych, udomowionych i lokalnych było bardzo dużo).

Zgon nr 1: Robin Williams. To był gość… Kruca bomba, to był gość, że normalnie aż żal, że tak skonał. Śmierć samobójcza, śmierć człowieka utalentowanego, śmierć człowieka bogatego we finanse i posiadłość, śmierć człowieka podziwianego, o którym większość ludzkości myślała, jak o kimś kto musi być szczęśliwy - to było zaskoczenie. Bo choć nie było tajemnicą, że trapią go słabości, to można było uznać je za normę w świecie wielkich aktorów, za naturalny sposób funkcjonowania w tym środowisku, który potem pozwoli mu napisać po prostu ciekawszą autobiografię, a tu nic z tego… Okazało się, że facet po prostu miał w środku olbrzymią dziurę, której nie udało się niczym zaklajstrować, a przez którą wyciekało z niego wszystko: sens, radość, uczucia.
Mam kolegę, Krzyśka, który choruje na depresję. Choruje sobie łagodnie, bez większych ekscesów, ot, czasem zrobi mu się gorzej, wtedy idzie do lekarza i dostaje proszki, łyka i daje radę (i tak ma farta, bo rzadko robi mu się gorzej). Więc ten Krzychu opowiadał mi, że w depresji przykry dla niego jest właśnie ten absolutny rozdźwięk pomiędzy tym, jak człowiek „powinien się” czuć, a tym, jak czuje się w rzeczywistości. Jak mówi Krzychu: „Czasem chciałem mieć białaczkę, rozumiesz, bo wtedy miałbym przynajmniej powody, żeby czuć się tak podle, a tu nic… Ani białaczki, ani nawet…” – koniec cytatu. Oczywiście Krzysztof zdaje sobie sprawę, że chorowanie na białaczkę to jest dopiero przejebane olinkluziw zajęcie, ale w ostrzejszej fazie depresji takie właśnie nawiedzały go koncepty. I tak sobie myślę, jak dalece rozjechany musiał być pod tym względem Pan Robin Williams? Tu kwiaty, wizyty w zakładach pracy, propozycje udziału w reklamie jakiegoś banku, czy możliwość uprawiania bezkarnego seksu z nieletnimi, a z drugiej strony nawet przez okno nie można spokojnie wyjrzeć, kolory się nie kleją, jedzenie smakuje popiołem i papierosy też nie pomagają, że o puszczaniu latawca nie wspomnę… Podsumowując: depresja to, jak większość strasznych chorób, straszna choroba. Powinno próbować się z niej leczyć, co zakłada m.in. konieczność kontaktu z lekarzem psychiatrą. Krzychowi się udało, więc innym też może.

Zgon nr 2: Anna Przybylska. Też szołbiznes, tyle że na skalę krajową, ale śmierć… Ech… Nie byłem fanem Pani Anny, nie śledziłem jej kariery, kreacji, udziału w galach i może dlatego zaskoczyła mnie jej śmierć? Tak po cichu nie chorowała chyba żadna polska aktorka, przynajmniej z gatunku tych, co to mógłbym by je posądzać o poszukiwanie rozgłosu. Nawet o Małgorzacie Braunek tu i ówdzie mimochodem dowiadywałem się, że zdjęcie na jakimś portalu zawiesiła, że się nieustannie uśmiecha, że akceptuje swoją chorobę i takie tam njusy, a o Annie Przybylskiej? Nic. Że chora, że w szpitalu, że poważnie. Koniec. Tyle do mnie docierało. I na koniec, że umarła. Oszczędnie jakoś tak. Zupełnie jak nie w dzisiejszych czasach i właściwie nie mam nic do dodania. Zatem koniec.

No to już.