czwartek, 24 lutego 2011

O wstydliwej chorobie

Malowniczo leży się na podłodze… No nie ma co. Widok, jaki się rozpościera z tej perspektywy jest raczej mało atrakcyjny, ale leży się malowniczo, poza tym - bądźmy szczerzy - komu nigdy nie zdarzyło się paść na twarz i tak już zostać? Na podłodze, w przedpokoju, w kuchni, obok butów, z twarzą na dywanie albo na chłodnych kafelkach. Chyba każdy uczciwy człowiek, choć raz w życiu zapoznał się z fakturą podłogi i wie, że ziarnko piasku potrafi uwierać dotkliwiej niż ziarnko grochu. To kwestia wrażliwości, a każdy może czasem objawić światu wrażliwość ponadprzeciętną, najtwardszy drań może rozpłakać się nad losem ginących kultur Indian „pierwotnych”. Ok. Nie o to chodzi, żeby teraz udowadniać sobie kwestie oczywiste. Cały ten wstęp ma na celu uzmysłowienie czytającym jednej prostej prawdy: każdy może upaść. Upaść, wyrżnąć, pierdolnąć, wyciągnąć się jak długi. Upadek może zdarzyć się każdemu. Na prostej drodze, pod niebem błękitnym, słoneczkiem żółciutkim i wobec najpiękniejszych okoliczności przyrody, tym zaś boleśniej może się zdarzyć, że niczym nie zapowiedziany może dotknąć choćby i mistrza olimpijskiego w życiowej formie, w porze - zdawałoby się - niepowstrzymanych żniw, w apogeum możliwości i innych superachówiniesamowitości!
Upadek… Źle, źle, źle, no źle zacząłem, od jakiegoś upadku. Tu nie chodzi o żaden upadek w sensie potknięcia i nie chodzi też o upadek w sensie metaforycznym, chodzi mi po prostu o to, że każdemu może zdarzyć się coś, na co nie ma wpływu, czego nie planował i czego się nie spodziewał. Każdemu może zdarzyć się choroba, a co gorsza, każdemu może zdarzyć się choroba wstydliwa! Wstydliwa choroba głowy! Taka na przykład depresja. Jak raz 23 lutego obchodziliśmy Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją. Prawda, jak to się pięknie składa?
Dlaczego zacząłem od wizji polegiwania na podłodze? Przecież nie bez powodu właśnie taki obrazek przyszedł mi do głowy i nie bez powodu skojarzył mi się z upadkiem. Sprawa wygląda naturalne: leży sobie ktoś na podłodze, bo się potknął i upadł. Prawda, że naturalne? Właśnie… Ale przecież to wcale nie było tak, że ten człowiek potknął się i dlatego upadł i dlatego leżał. Omawiany przeze mnie człowiek własnoręcznie położył się na podłodze, właściwie osunął na nią, bo nie miał siły i nie widział większego sensu w tym, żeby iść dalej. Jak wstawał z łóżka i startował z sypialni do dużego pokoju, to jeszcze wydawało mu się, że da radę, że pokona przestrzeń i siebie, że to właściwie jest działanie racjonalne i wykonalne. W dużym pokoju jest jasno, bo okna wychodzą na południe, w dużym pokoju jest telewizor, w który można się gapić, balkon, na który można wyjść i zapalić papierosa, ewentualnie wykorzystać go w inny, bardziej efektywny i definitywny sposób. Duży pokój to są same plusy i to jest cel, dla osiągnięcia którego warto wstać z łóżka.
No więc wstał. Wstał i szedł. I szło mu się dobrze, dwa, trzy kroki, ale przy czwartym coś się jednak zacięło. Tak po prostu. Nie sposób tego jasno i klarownie uzasadnić, ale omawiany przeze mnie człowiek utkwił w przedpokoju i po prostu położył się na podłodze. Natchnienie do chodzenia go opuściło, ciało wylądowało na kafelkach, nie udało mu się zdobyć szczytu. To może się zdarzyć nawet najlepszym.
A może lepiej, że nie doszedł? Leży i zaczyna kombinować, sam próbuje zrozumieć, co się takiego stało, że przejście 5 metrów, to jest zadanie dla niego niewykonalne? Leży, duma, czuje pod policzkiem chłód kafelków i słyszy, że na dworze chodzą ludzie, jeżdżą samochody, tramwaje, rowery, autobusy, słyszy, jak cały ten pierdolony świat się porusza, a on w tym czasie leży. Po chwili przypomina sobie, że ma w kieszeni kromkę chleba, której kawałek - z braku innych planów i możliwości - postanawia zjeść. Nie to, żeby był głodny. Głodu właściwie nie czuje. Po prostu wie, że powinien jeść. Obiecał, że będzie jeść. Gryzie chleb i żuje. Chleb nie ma smaku. Nic nie ma smaku. Czas płynie powoli.
Omawiany przeze mnie człowiek i tak ma szczęście i on o tym wie. Jest farciarzem, szczęściarzem, wybrańcem losu, ulubieńcem – kurwa – bogów, bo – pomimo trwającego pół dnia zmącenia – jest w stanie myśleć. Ma te cztery do pięciu godzin dziennie, kiedy jest w stanie prawie normalnie rozmawiać. Owszem, nie bucha ekspresją, mówi ciszej niż normalnie, ale mówi. Wtedy też chodzi o wiele sprawniej i jest w stanie wyjść z domu, a nawet pójść do sklepu i zrobić zakupy! Ha! Demon, geniusz, prawie nadczłowiek! Sam robi zakupy, chodzi między półkami, odczytuje listę ze sprawunkami, wkłada produkty do koszyka, płaci przy kasie – jak dorosły, normalny człowiek płaci prawdziwymi pieniędzmi! – i odbiera resztę. Co prawda, nie bardzo jest w stanie policzyć, czy go nie oszukali – odejmowanie jest skomplikowaną operacją – ale chodzi tylko do sklepu spożywczego. Po jedzenie. Po jedzenie, które nie ma smaku.
Ale to dopiero wieczorem. Teraz leży. Już dwa razy udało mu się ugryźć chleb i połknąć. Trzeba przyznać, że najadł się do granic możliwości. Więcej nie da rady. Chowa chleb do kieszeni.
Dobra, zostawmy omawianego człowieka, niech sobie leży. Jest wiosna, właściwie początek lata, nic mu nie będzie. Wegetacja w pełni, więc i on się podniesie. Podniesie się też z tej przyczyny, że karnie łyka leki. Inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny – prawda, że to pięknie brzmi? Poezja języka fachowego medycyny i farmakologii, tym uwodzi bełkotliwy dr Hałs. Ale jakby dobrze to nie brzmiało, ważniejsze jest to, że działa. I tu apel. Ja nigdy jakoś tak specjalnie nie agitowałem za zdrowiem psychicznym, czy inną odmianą tegoż, ale w przypadku depresji uważam, że warto to zrobić. Zatem apel: Ludzie, jak czujecie, że coś z Wami nie teges w tym temacie, to idźcie do lekarza! Nie ma się czego wstydzić. Jak Wam się rano za bardzo nie chce wstać z łóżka, to idźcie! Jak na widok reklamy w telewizorze (tematyka dowolna) zaczynacie gwałtownie - lub też spokojnie, ale jednak - szlochać ze smutku, to idźcie! Jeżeli macie problemy z zasypianiem, to idźcie też! Niech Was zobaczy lekarz od czubków i niech orzeknie: warto podać prochy, czy nie? Inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny, to może być fajniejsze niż wszystkie witaminy tego świata.
Kończąc życzę smacznego i miłego dnia. Kolejnego Dnia Walki z Depresją. Z desperacją, depersonalizacją i innymi tego typu okolicznościami.
Acha! Gość z podłogi rzeczywiście się podniósł, dolazł do dużego pokoju i jakoś dał sobie ze wszystkim radę. Dał sobie radę do tego stopnia, że został prezydentem USA i jeszcze kilku innych miejscowości.

czwartek, 10 lutego 2011

Gnijąca Nóżka & Company - czyli coś nie tylko o zasiłkersach

 Hm... Czuć, ewidentnie czuć, że nie pachnie ładnie. E tam! Po prostu czuć, że śmierdzi, smród jakiego nie da się opisać. Tak śmierdzi tylko gnijące ciało. Są różne gatunki smrodu, ale ten emitowany przez ciało poddane procesowi gnilnemu, jako - w pewnym sensie – „dedykowany” nam, budzi chyba największe emocje. Nie wąchałem ciał spalonych, ale myślę, że wszystkie zapachy, które wydzielane są na styku ciało-rozpad (domyślnie: ciało-śmierć), są dla nas tymi najbardziej uciążliwymi. (Swoją drogą, jakie jeszcze procesy obróbki białkowych organizmów żywych wiążą się z wydzielaniem przez nie tak intensywnych zapachów? Nic mi nie przychodzi do głowy… Można zgnić i można spłonąć i co, koniec? Dziwne. Dziwnie mało wariantów.).
Ok. Chodzi o to, że strasznie śmierdzi. Ci, którzy wchodzą z korytarza do pokoju mają wybałuszone oczy, za mało ćwiczą wstrzymywanie oddechu, żeby teraz wyglądać normalnie po 20 sekundach bez wentylacji płuc. To co teraz uprawiają, to forma nurkowania w powietrzu, bo powietrze stało się dla płuc równie groźne, jak morska woda, a może nawet groźniejsze, bo przecież stojąc na plaży wszyscy wiedzą, gdzie przebiega granica. W przypadku smrodu łatwo zachłysnąć się i w ten sposób zainfekować zupełnie niespodziewanie, bez żadnych szans na uniknięcie zagrożenia. Wielu ludzi jeszcze przez kilka godzin po wciągnięciu do środka „złego powietrza”, krzywi się na samo wspomnienie i twierdzi, że wciąż czuje ten, no…  zapach…  Nos jest najdalej wysuniętym przyczółkiem mózgu, węch najbardziej pierwotnym zmysłem - stąd intensywność doznań i fakt, że na długo pozostają one w pamięci.
Źródłem zapachu jest Gnijąca Nóżka, który przysiadł na plastikowym krzesełku na korytarzu i wystarczyło dosłownie kilkanaście sekund, żeby wszyscy pracujący na piętrze doskonale wiedzieli, kto nas dzisiaj odwiedził. Pomimo chłodu otworzyliśmy okno w pokoju, ale to był tylko doraźny sposób walki z problemem, leczenie objawowe. Trzeba było, tak po prostu i jednoznacznie, źródło smrodu wywalić. Wersja, w której wszyscy zgromadzeni w budynku uciekają, nie wchodziła w rachubę.
Tymczasem Gnijąca Nóżka siedzi sobie na krzesełku, grzeje się w cieple, śmierdzi zawadiacko i przysypia. But się nie domyka, bo w bucie buzuje. Trzeba w tym miejscu uczciwie przyznać, że Gnijąca Nóżka nie pozostaje zupełnie bierny w walce z brzydkim zapachem i stopę zawija w woreczki foliowe, czy inne „reklamówki”, które mają izolować, ale jakoś tak nie izolują… Poza tym, mam wrażenie, że w ciepłych, szklarnianych warunkach proces gnilny postępuje sprawniej i w konsekwencji uciążliwy zapach raczej narasta. Hm… Tak czy inaczej jeden Człowiek śmierdzi, a innym ten smród przeszkadza.
I dlaczego ja o tym mówię? Ano dlatego, że nachodzi mnie czasem taki nastrój, żeby zastanowić się nad tym, skąd się tacy ludzie biorą, tacy śmierdzący, tacy biedni, tacy bezradni? Jak to się dzieje, że przychodzi taki mały, dajmy na to, Włodzio na świat i jest normalnym dzieckiem, normalnym młodziakiem i normalnym starszakiem, a potem zostaje bezdomnym, takim brzydko pachnącym i przeganianym marginesem? A bezdomni, to już jest margines na marginesie marginesu… Masakra. Chlają wynalazki, od wypicia których normalne organizmy wywaliłyby kitę po pierwszym łyku, jedzą skromnie i raczej mało wartościowy pokarm, źle znoszą zimno, ale raczej nie mają gdzie się ogrzać, więc często wytrzymują niskie temperatury na dworze, pod chmurką. Wytrzymają albo i nie wytrzymują, a jak nie wytrzymają, to radio donosi, prasa opisuje i w telewizji o nich powiedzą. I tylko nikt nie wie, co z problemem robić dalej.
Co robić z biedą? Znam dwie odpowiedzi, oczywiście dwie zasadnicze odpowiedzi, bo potem tworzonych jest wiele wariantów. Pierwsza: każdy jest odpowiedzialny za własne życie i sam powinien sobie radzić – nie pomagamy, czyli biedę ignorujemy. Druga: życie każdego członka społeczności, to też nasza sprawa i nasza odpowiedzialność – pomagamy, czyli biedy nie ignorujemy. Oczywiście, jak mówiłem, wariantów obu odpowiedzi jest wiele i tworzą one szerokie spektrum, dając równie szerokie pole do popisu teoretykom i fachowcom piszącym książki i artykuły w pismach równie jak oni fachowych. W tym wszystkim pojawia się pytanie o wrażliwość, o prostą reakcję na nieszczęście drugiego człowieka i sposób natychmiastowego zaradzenia złu, którego współdoświadczamy, ale – jako, że nic nie jest proste, a przynajmniej tak proste, byśmy nie dali rady tego skomplikować - za moment dochodzą kolejne kwestie, w tym zasadnicza, dotycząca odpowiedzialności, za sytuację, w jakiej znalazł się dany delikwent. Znaczy: czy nim upadł tak nisko, to aby nie chlał, nie bił, nie bawił się dobrze, nie bimbał, nie śmiał się w nos? Bo jeśli tak, to dlaczego teraz mielibyśmy mu pomagać? Niech zbiera, co posiał, niech ma za swoje, niech cierpi sukinsyn za grzechy! No… Wrażliwość nie oznacza przecież głupoty!
Miałem kiedyś kolegę, który twierdził, że nie powinno się pomagać menelom, że on pracując, płacąc podatki nie ma zamiaru finansować „wiecznych wakacji” niebieskim ptakom. Patrzę sobie na Gnijącą Nóżkę i ni cholery nie przypomina on ptaka. Żadnego. A jego wakacje też wydają mi się raczej marne i nie wróci z nich opalony, przecież siedzi u nas na korytarzu, tu świecą jarzeniówki… Wciągam zatem w siebie smród sączący się zza drzwi i zastawiam się co zrobić, gdy po dokładnym śledztwie okaże się, że nasz menel, to był porządny człowiek? Miał rodzinę i o nią dbał, kochał, chodził do pracy, zachowywał się normalnie, był normalny, więc upił się czasem, a jakże, ale żadna tam patologia, tylko normalnie - przy urodzinach kolegi, a jak raz nie wrócił na noc, to potem przepraszał z kwiatami i szczerze!.. I tak sobie żył latami, by któregoś dnia pośliznąć się na chodniku i walnąć głową o kafle i doznać szoku i stracić zdrowie. Więc traci zdrowie, traci pracę, traci rodzinę, traci, traci, traci…  Kostki domina przewracają się i jego „Domino Day” trwające kilka lat okazuje się być absolutnym „sukcesem”. Ostatecznie sam nie potrafi się podnieść, stało się coś, na co nie miał wpływu. Chwila nieprzytomności, brak dopływu krwi do ważnej części w mózgu i uschło kilka milionów komórek… Gdyby uschło tyle drzew, to – dla regionu, w którym to się zdarzyło – zostałby ogłoszony jakiś stan wyjątkowy, przyjechałoby Naszjonaldżografik i powstałby poruszający film dokumentalny, premier ogłosiłby rządowy plan pomocy, coś by zrobiono. Nie chcę teraz powiedzieć, że dla Gnijącej Nóżki nic się nie robi, chodzi mi tylko o to, że ginące pomniki przyrody (nawet jeśli cuchną), budzą więcej sympatii od gnijących ludzi.
Dobra. Wiadomo, że prochu nie wymyślę, bieda była, jest i będzie, a problemem jest zapewnienie sobie w miarę dobrego samopoczucia w świecie, w którym tyle zła, smrodu i cierpienia. Każdy musi zadbać o siebie. Każdy samodzielnie i we własnym zakresie musi pomieścić w sobie brzydkie zapachy, choroby, brak odpowiedzialności, triadę reklamowaną szyldem: syf – kiła - mogiła. 
Gnijąca Nóżka siedzący na plastikowym krzesełku raczej nie czytał żadnego mądrego pisma branżowego i nie wie, że jest podmiotem rozważań, że jest analizowany i rozpatrywany jako „przypadek”. Gnijąca Nóżka chce się ogrzać, chce coś zjeść i za chwilę pójdzie sobie dalej. Pójdzie nawet szybciej niż myśli, bo już za moment przyjedzie po niego Straż Miejska i mili panowie strażnicy wyprowadzą go na dwór. Myśmy po nich zadzwonili.

piątek, 4 lutego 2011

Kredo na dźwiach od stodoły

            Tak!
            W oczach bliźnich dostrzegam źdźbło – ba, żeby tylko źdźbło! – ja w oczach bliźnich dostrzegam ziarenko, z którego dopiero to źdźbło wykiełkuje, dostrzegam podatną glebę, na którą ziarenko to może upaść, obumrzeć i wydać z siebie plon w postaci źdźbła! Czyli, że dostrzegam tendencję, wręcz insynuuję  tendencję do małych, złych, plugawych myśli, mów, uczynków, zaniedbań i narowów - niczym szalony irydolog! – tylko po spojrzeniu w oczy, a nawet na podstawie samego oczu posiadania. Masz oczy?! – pytam i natychmiast sam sobie odpowiadam, że skoro je masz, to z pewnością zakorzeni się w nich – niekoniecznie w obojgu, wystarczy w jednym! – ziarenko, a plonem jego będzie źdźbło przeze mnie niechybnie dostrzeżone.
            Nie!
            Nie interesują mnie żniwa obfite w rozumieniu rolniczym, w gospodarskim tego słowa znaczeniu. Nie zależy mi na kołyszących się łagodnie na wietrze łanach, na swojskim obrazie falujących, złotych, wymarzonych i bezkresnych pól ukraińskich czy innych tam stepów akermańskich, obsianych pszenicą. Nie! Nie chodzi mi o ogrom, a może nawet wręcz przeciwnie: im mniejsze ździebełko, im mikroskopijniejszy paproszek, pyłek dostrzegę tym lepiej dla mnie, tym większe jest moje zwycięstwo i moja radość pełniejsza. Cóż to bowiem za sztuka dostrzegać to, czego wokoło w bród; dostrzegać to, co pcha się nam na uwagę, nawet jeśli tego nie mieliśmy na uwadze?! Lezie w nas czołgiem, pociągiem, szwadronem. Jestże to sztuka mizerna, pomimo obcowania z ogromem, a raczej właśnie w związku z tym, jest to sztuka marna i badziewiasta, tandetna, podszyta gigantomanią płytka woda dla płytkich głąbów-głów. Ja zaś pożądam sztuki, która stanowi jej zaprzeczenie; pożądam sztuki zaprzeczającej mizerii i sam jestem jej przedstawicielem handlowym na Polskę północną. Będąc oczu pozbawionym - z powodu, jak się z pewnością domyślacie, belek nieustannie w nich lądujących - tym większą odczuwam satysfakcję z faktu, że widzę aż tak wyraźnie! Zupełnie niczym bohater romantycznej trylogii Matrix! Niby ślepy, a jednak w sposób widomy wciąż sprawny i gotowy do walki. I nie dość, że gotowy, to jeszcze, dzięki ślepocie, wychodzący z boju obronną ręką i nogą obronną także (przypis nr 1), nade wszystko zaś górujący nad swymi przeciwnikami w kategoriach duchowych (przypis 2).
            Jestem tu tylko o krok od poczynienia wyznania wiary, od podpisania się pod jakąś herezją płonącą jasnym płomieniem na stosach średniowiecza, w myśl której, aby doznać spełnienia i prawdziwie zjednoczyć się z Bogiem trzeba najpierw zanurzyć się w – lokalnie dostępnym na danym terenie i w danym czasie oczywiście - bagnach możliwie najsmrodliwszych. Jestem więc o krok od wyznania, ale oczywiście kroku tego nie uczynię! Uchylę się od tego kroku, a także wręcz-wnóż zdyskredytuję możliwość uczynienia tegoż, powodowany bowiem okrutną szczerością zdam pytanie: cóż to za odmęty i przepaście, cóż to za kuszenia i grozy czekają na mnie po drodze, żebym - dzięki w nich się nurzaniu – dostąpić mógł: a) poniżenia; b) połączenia z Bogiem - na miarę tych opisywanych przez mistrzów średniowiecznych?! Jakie to mi piekła przychodzi dzisiaj zwiedzać, żeby ekskursję całą mieć nadzieję skończyć w niebiesiech?! Moje szalone ogrodnictwo uprawiane okulistycznie na ludności okolicznej, moje farmerstwo detaliczne, moja sztuka - choć wysoka i przeze mnie samego jeszcze z lotu ptaka widziana - przecież nie otworzy, nie uchyli przede mną czyśćca wrót piekielnych. Te moje eksponaty może w kategoriach ikebany mogłyby zdobyć jakieś tam wyróżnienie, na jakimś tam festiwalu rzeczy dziwnych i okultystycznie śmiesznych, ale już gdy idzie o kwestie zasadnicze, eschatologiczne i – pomimo ofensywy kultury śmierci – wieczne-statecznie-ostateczne, no to przecież śmiech może ogarnąć, a i on zaledwie pusty niby ta przydrożna, kopnięta przez pijane dziecko purchawka.
            Gdybym dzisiaj, tak jak stoję, miał się z belkostwa-ślepoty mojej spowiadać przed jakimś ascetycznym i srogim kapłanem, to bym przecież słowa nie powiedział, to bym zamiast jednego zdania na temat wolał powiedzieć dwieście na usprawiedliwienie, jak uczniak bym klęczał i plótł, plótł, plótł. A eremita pewnie domyślałby się, że pod zalewem tych słów ukryte jest jakieś olbrzymie i wartościowe źródło zasilające ów strumień, domyślałby się jakiejś zbereźności dofinansowywanej przez masonów czy innych herosów herezji z zachodu (albo i ze wschodu, bo to przecież nie robi już różnicy) i by mnie cisnął: „Powiedz synu, co cię gryzie i w co cię gryzie i czy rzeczywiście sprawia to aż taką zakazaną rozkosz, jak powiadają?”. I on, kapłan-asceta spodziewać się będzie Bóg wie czego, a ja nie będę spodziewał się niczego dobrego, a ja klops!.. Mizeria przewinienia mego – choć w kategoriach sztuki ogrom! – może w dłuższej perspektywie czasowej przywieść mnie do jakichś upadków głębszych i bardziej generalnych, ale póki co, póty nic z tego, dupa blada! Zawiedzione nadzieje...
            Dostrzegam źdźbło w oczach bliźnich, sam oczu już nie posiadając, bo mi je belkami wyłupiło. I jedno do czego może bym mógł się przed eremitą przyznać, to to, że belek tych  wiele już było i o ile ilość nie przechodzi w jakość tak hop-siup!, to jednak niemniej, po przeprowadzeniu badań na terenie Polski północnej okazało się, że jest duże zapotrzebowanie na domki ekologiczne stawiane – jak raz! – z bali dokładnie takich, jakich u mnie moc jest na składach. Czyli, że z małej mej niemoralnostki i słabostki zamierzam uczynić profesję, w oparciu o którą wzbogacę się i popadnę w kapitalizm pławiący się i baraszkujący w zbytkach, trunkach i trumienkach. Trumienkach, w których - z ironicznym uśmiechem - składał będę pod ziemię kolejne obietnice poprawy. Do tego mógłbym się przyznać, ale to zaledwie plany i marzenia, a nie wolno przecież szastać marzeniami i o nich opowiadać, bo wtedy na pewno się nie spełnią... A więc sza!..
            Sza!..


przypis 1 - nominacje do nagrody „Obronnego Ciała” w trzech kategoriach: „Najlepsza Ręka”, „Najlepsza Noga” i „Najlepszy mózg na ścianie”;
przypis 2 - nominacje do nagrody „Obronnego Ducha” w trzech kategoriach: „Najlepszy Ojciec”, „Najlepszy Syn” i „Najlepszy Duch Drugoplanowy”.