środa, 15 października 2014

O "tych" spraw-ach...

Pod naporem siły tego materiału promocyjnego pękłem. Pękłem, jak gumka w kompot... Bo jak u Hiczkoka, zaczyna się od trzęsienia Ziemi, a potem jest jeszcze mocniej:

"Użytkowniku, marzysz o niezawodnych i długich erekcjach?". Osz kurna, jeszcze pytają?! - myślę sobie. Idzie jesień, długie wieczory, za oknem mrok, deszcz szemrze i nawala na przemian, no to jak tu nie marzyć o długich i niezawodnych erekcjach?!! W telewizji nic tylko powtórki i sukcesy polskiej reprezentacji (w każdym jednym sporcie narodowym), na czytaniu jakoś nie mogę się skupić, właściwie jedynym rozwiązaniem i antidotum jest posiedzieć sobie w fotelu z gorącą herbatą na stole i długą, niezawodną erekcją w fotelu sobie posiedzieć... A jak trzeba będzie - już zimą - na dwór wyjść, samochód odśnieżyć rano przed drogą, to też wiadomo, że z długotrwałą i niezawodną erekcją raźniej - tak sobie myślę, a tu kolejne pytanie:

"Chcesz uniknąć porażki w łóżku i sprawić, by Twoja partnerka jęczała z rozkoszy?". Matko Boska... Oczywiście, że chce uniknąć porażki i to nie tylko w łóżku! Stanowczo opowiadam się za uniknięciem przez siebie porażki: w łóżku, w autobusie, na dywanie, podczas wizyty u dentysty, na krześle, w trakcie prac polowych prowadzonych na działce moich rodziców, a zwłaszcza gdy - rzadko, ale się zdarza! - majstruję przy czymś pod napięciem - wysłuchaj nas Panie! A co do partnerki jęczącej z rozkoszy, to ok, niech jęczy z rozkoszy. Życie nie jest łatwe, a ostatnio nawet jakby trudniejsze, to niech partnera z rozkoszy pojęczy, należy się partnerce w życiu trochę szczęścia, a że przy tym będzie jęczeć, zniosę, dla dobra sprawy zniosę jęki, byle nie za głośno. Właściwie - co mi tam, rozwijam się w swoim dla świata dobrodziejstwie - niech sobie jęczą z rozkoszy wszystkie partnerki, a nie tylko moja, nie jestem samolubem skoncentrowanym na mojej partnerce, niech sobie rozkosznie innych partnerki też pojęczą, na zdrowie! A zatem:

"Jeśli odpowiedziałeś „tak”, to mam dla Ciebie dobrą wiadomość". Odpowiedziałem "tak" zatem jest Dobra Nowina.

"Odkryto naturalny i w 100% bezpieczny środek, który pozytywnie wpływa na problemy ze wzwodem. Będziesz w stanie uprawiać seks, jak nigdy wcześniej". Czyli, że istnieje prosty sposób, na rozwiązanie tylu problemów! I po zażyciu środka będę mógł zawsze, wszędzie, wszystko, jak inni stosujący go mężczyźni, prawdziwi Mężczyźni, którym po zastosowaniu "zdarzyło chwalić się m.in. potężnymi orgazmami - swoimi i partnerki"! Tak... Nie znam zbyt wielu Samców Alfa, ale wyobrażam sobie, że móc stanąć opartym o swoją furę, z flaszką browara w dłoni, szlugiem w kąciku ust i pochwalić się znajomym płci obojga orgazmem partnerki, to musi być coś! Kurna... Oczywiście, nie opowiada się nagminnie, ale każdemu zdarza się czasem czymś pochwalić, jeden zebranym grzybem w lesie, inny awansem w pracy, a ów trzeci właśnie potężnym orgazmem. I kto jest lepszy? Kto?

Ech...  Jak tu nie kupić preparatu, skoro i moja partnerka, tak samo jak ja, pragnie, by mój członek "był twardy jak długo to możliwe". Lekko przestraszony szepczę "I Ty Brutusie"?.. Ale cóż począć...

Nie wiem, jak inni adresaci materiału promocyjnego, ale ja swojej nadziei upatruję jeszcze w uwadze, która głosi, że: "Liczba opakowań dostępnych jest ograniczona, gdyż produkt cieszy się dużą popularnością". Może, kiedy ogarnie mnie mrok i zdecyduję się na zakup zachwalanego towaru, to liczba opakowań dostępnych się wyczerpie i pozostaną już tylko nieograniczone ilości opakowań niedostępnych. Na to liczę.

Kto im pisze te materiały promocyjne i do kogo one mają trafiać? Nie wiem i chyba nie chce się dowiedzieć.

czwartek, 18 września 2014

Jesienny „must have” – trencz…


A jaki jest mój jesienny musthef? – zapytałem sam siebie patrząc na reklamę trenczu. Sam nie wiem. Może po prostu zdrowo rosnąć, wysypiać się i nie załamywać? Może po prostu moim musthefem jest „końskie zdrowie” w ludzkim ciele, jeśli już nie końskie, to chociaż takie kucowate? Bardzo możliwe, że tak właśnie jest. Proste, ale nie do końca łatwe, bo przecież zdrowia nie kupisz, a jak nie masz pieniędzy, to już w ogóle, a nawet jak masz pieniądze, to nie wszystko się da wyleczyć, zaplombować, wyciąć i żeby po wycięciu nadal było, jak przed… Zatem: ze zdrowiem w pewnym wieku – a właśnie w takim jestem - różnie może być i nie na wszystko człowiek ma wpływ. Nawet człowiek wpływowy.

Zanim nadeszła ta jesień, myślałem, że moim musthefem będzie oglądanie MŚ w piłce siatkowej… Niestety… Okoliczności, Filantrop, TVP, nie dały mi tej radości w ramach standardowego poczucia, że jako Polak będę mógł pooglądać reprezentację Polski. Trzeba ekstra zapłacić, trzeba być uber Polakiem i wpłacić pieniądze. Szkoda. Transmisji słucham w radio. Może powinienem słuchać przy świeczce, może w trakcie dobrze byłoby robić na drutach i wskrzesić retro klimat, kiedy (podobno) nikt nie pędził, czas, kiedy jeszcze był czas, a nie ciągły jego brak? Z drugiej strony – dzisiaj mecz z reprezentacją Rosji, jak tu robić na drutach?.. Polscy kibice będą tam „gotować piekło” ruskim, będzie wojna, najbardziej zaangażowani, żeby nie pozostawić nikomu złudzeń i udowodnić swoje oddanie dla biało-czerwonych, zapadną na białaczkę, żeby ich krew też była w odpowiednich barwach, a ja tu z wełną, owinięty pledem, przy świeczuszce i okularach zsuniętych na czubek nosa…. Nie, to się chyba nie uda.

Ostatecznie nie wiem jaki jest mój jesienny musthef. Pławię się w niewiedzy i cieszę, że pogoda sprzyja. Nawet jeśli nie ma grzybów. Trudno. Będę chodził po lesie z pustym koszykiem i sama ta możliwość chodzenia właściwie mi wystarczy.

piątek, 29 sierpnia 2014

Trzydniówka zez sztuką

Co za tydzień!!! A przecież jeszcze się nie skończył, przecież jest dopiero piątek i kto wie, co przyniesie wieczór?!

Wtorek: Skajłej! Jeb, jeb, jeb! (W wersji dla delikatnych: plim, plim, plim i szuuuuu….). Boże narodzenie na Szerokiej w pełnej krasie, a nawet jeszcze więcej. Nie wszystko widzieliśmy, ale z tego co widzieliśmy, właśnie instalacja z ul. Szerokiej – przynajmniej na mnie – zrobiła największe wrażenie. Jak te lampki zaczęły migać, jak ta włoska piosenka zaczęła wyć z głośników, to muszę przyznać, że na chwilę znowu uwierzyłem w św. Mikołaja, jego magiczny zaprzęg i nie przeszkadzał mi nawet dziki tłum dookoła. Potem podeszliśmy jeszcze pod teatr i do parku gdzie artyści strzelili m.in. świetlistą ścieżkę, tak opisaną w programie festiwalu: „Droga proponuje ruch kontemplacyjny. Ta instalacja jest wizualnym odwróceniem pomiędzy tym, co artysta nazywa niedostępnym fenomenem kosmicznym a otaczającym środowiskiem naturalnym. Na 20-metrowym płótnie ultrafioletowe światła powiększają grę plam i abstrakcyjnych wzorów”. W realu było zaś tak, że kontemplację zastąpił zdrowy śmiech i szczerzenie się połowy spacerowiczów do lamp w celu obejrzenia uzębienia w blasku jej wysokości Fluorescencji. Świeciły też buty, sznurki od bluz, białka oczu – można zatem powiedzieć, że artystyczna wizja i założenie, rzeczywiście spotkały się z „odwróceniem” i wyszło raczej odwrotnie od zamierzeń.  Swoją drogą – nomen omen – ciekawe co to znaczy: „wizualne odwrócenie pomiędzy tym, co artysta nazywa niedostępnym fenomenem kosmicznym a otaczającym środowiskiem naturalnym”?

Środa: Kino w CSW. Kultura wysoka. W CSW nawet toaleta robi na mnie wrażenie instalacji artystycznej i czasem zastanawiam się, co by tam artystycznego ze sobą zrobić? Ostatecznie nic artystycznego tam nie robię, bo przecież nie jestem artystą i w moim wykonaniu nawet proza życia, to nie jest proza, tylko jakieśniewiadomoco, jakieś nic, jakieś życie po prostu i tyle. Ok. Poszliśmy do CSW na film. „Magia w blasku księżyca”. Woody Allen. Film nie bardzo mi się podobał. Jakbym oglądał dydaktyczny i schematyczny testament artystyczny Autora. Ogólnie: bania. Może jednak trzeba było w czasie seansu zostać w toalecie CSW i zmusić umęczony umysł – tak: umysł! umysł w toalecie - do czegoś artystycznego? Oczywiście: „mądry Polak po szkodzie”, „gdybym wiedział, że upadnę to bym usiadł”, itp.

Czwartek: Koncert M. Lubomskiego (z zespołem) i G. Turanua (z zespolikiem), który odbył się w ramach festiwalu LULU organizowanego przez Pana M. Lubomskiego właśnie. I tu od razu trzeba zauważyć, że z trzech dni koncertowych, na których wystąpili: Natalia Natu Przybysz i Tymon & The Transistors, Katarzyna Groniec i Gabriela Kulka oraz przywołani przez mnie już Panowie Mariusz i Grzegorz, to właśnie ich występ był najlepszy. Mariusz Lubomski, to wiadomo: teksty, ruch sceniczny, mimika i ogólnie śpiew charakterystyczny – jego występ był ok, śpiewał pierwszy i pierwszy śpiewać skończył, a po nim na scenie pojawił się Grzegorz Turnau z Robertem Kubiszynem oraz Cezarym Konradem. I powiem szczerze, że im dalej od tego koncertu, tym bardziej ten występ doceniam. Piosenki przearanżowane, bo skład okrojony, ale nie wszystkie, więc przy kilku z nich Pan Grzegorz ogłaszał „a tu jest solo skrzypiec” albo „tu był obój” i wyobraźnia była niezbędna. W kilku znowu utworach publiczność miała za zadanie gwizdać partie brakujących instrumentów, w jeszcze paru wykonawca murmurando sam dodawał brakujące dźwięki. Z zaskakujących wpadek i niedociągnięć muszę odnotować fakt dziur w pamięci i pomyłek w tekście, ale – właśnie! – ale tu jest to coś, tu zaczyna się to coś, co występ - wstępnie zapowiadający się jako klapa – zamieniło w jeden z tych niesztampowych, oryginalnych i niepowtarzalnych. Po pierwsze: kontakt Pana Grzegorza z publicznością rewelacyjny, aż do wykonania piosenki z podarowaną różą w zębach (no, przynajmniej połowy piosenki). Po drugie: (a może nie po drugie, tylko drugie po pierwsze) gra muzyków z zespołu Pana Grzegorza… Wrażliwy jestem strasznie na oszczędność i precyzję ruchu muzyków, a to, co prezentowali Panowie Robert i Cezary, to było po prostu mistrzostwo, zwłaszcza przyglądanie się grze na perkusji dawało mi poczucie, że patrzę na sztukę magiczną. Po trzecie: te piosenki jednak zostały zagrane i wykonane przynajmniej przyzwoicie, a w kilku przypadkach wersje oryginalne mogły się schować, w porównaniu z tymi zagranymi wczoraj – np. finałowy „Motorek”, czy „Bracka”. Ogólnie i podsumowująco: mimo wszystko, był to najlepszy koncert G. Turnaua, na jakim w życiu byłem.

Ok. To wszystko. Jestem niewyspany. Zmęczony i zagubiony, ale już za moment będzie sobota i wtedy odnajdę się gdzieś w okolicach przedpokoju, we własnym mieszkaniu. To jest dobre miejsce na ziemi i żeby się w nim znaleźć. Przynajmniej dla mnie dobre.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Zanik

Zanik pamięci, to jest problem, ale są też inne zaniki, wśród których zaniki dostaw - a już na pewno dostaw wody - mogą być szczególnie uciążliwe. Tak dla piszącego, jak i czytającego.


Z koniecznością i hydrofornią Pan nie wygrasz. A poniżej wspomnienie z wakacyjnej ubikacji. Dekoracja ważna rzecz.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Słomiany człowiek

Poszedłem dzisiaj na spacer do miasta. Sam nie wiem, kiedy ostatnio chodziłem samotnie-samodzielnie po toruńskiej Starówce? Kiedy siedziałem sam przy stoliku i powoli popijałem zimne piwo, napychałem się absolutnie niezdrową żywnością, racząc się przy tym absolutnie niezdrowym napojem. I kiedy, tak po prostu, zupełnie bez celu i zupełnie bez sensu, szwendałem się tymi jakże, kurwa ładnymi uliczkami, które po zmroku, oświetlone delikatnym światłem latarni, stają się  jeszcze ładniejsze niż za dnia.
Chodziłem nic nie mówiąc - bo i co i do kogo miałbym mówić? – i słuchałem jak inni mówią. Jak na dolnym pokładzie braki, na której piłem piwo, grupa włoskojęzyczna piała i zawodziła swoim śpiewnym językiem, jak dziewczyny z kosza obok – bo na górnym pokładzie barki stoją kosze, takie na wzór plażowych – obmawiały bliźnich (choć są „bardzo tolerancyjne, tylko wkurwia je głupota!”), jak ojciec opowiadał swojej, na oko sześcioletniej córce, w których to hotelach Torunia nocował i co to w ogóle znaczy „spichlerz”.
Prócz słuchania patrzyłem, jak budują konstrukcję na festiwal Skyway (chyba tak to się nazywa), który za moment ma się rozpocząć. Na dziewczyny w różowymi parasolami, jak bardzo są brzydkie i jak nagabywani przez nie faceci opędzają się od nich. Na wystawę księgarni, gdzie nadal stoi biografia Gabrieli Kownackiej. Na niebo, na którym dało się zobaczyć kilka gwiazd, choć z centrum miasta nie jest to łatwe.
Tak zbierałem sobie to miasto dzisiaj, jak kolekcjoner. Łącznie z obrazem menela, którego na ławce nadwiślanej niepokoił patrol policji. I za co, i o so chozii?.. - myślałem razem z menelem patrząc na brawurową interwencję mundurowych, z których jeden – będąc na służbie – dziarsko ćmił szluga ukrytego w dłoni. Jakby właśnie padał deszcz! A przecież nie padało. 
Nic, absolutnie nic się nie działo, na nic nie liczyłem, niczego się nie spodziewałem, w niczym nie pokładałem nadziei. I się spełniło, bezplan pełną gębą, wypoczyn bezkompromisowy. A teraz sen, oby bez snów. I to tyle. Kropka w morzu potrzeb.


piątek, 1 sierpnia 2014

Składam się z ciągłych retransmisji


Bo znowu jest sierpień, bo znowu mam w planach urlop, bo znowu pojedziemy nad morze. Już za moment. Póki co jednak: jestem bardziej na ziemi, niż w wodzie.

W kinie byłyśmy we trzy, taki babski wieczór. Film, jak dla mnie fajny - "Casanova po przejściach". Żadnego dramatu, prawie zero przemocy. Tylko żona mi się zestresowała, bo - jak na złość, taki niby sprytny! - telefon się jej zaciął i nie chciał się dać wyłączyć alarm. Panie z rzędu przed nami były niepocieszone. Wracaliśmy potem spacerem przez stygnące miasto, to był bardzo miły wieczór.

Polsat zakoduje Mistrzostwa naszych siatkarzy. Czyli nie będę patrzył. Nic to. Właściwie byłbym skłonny pozbyć się telewizora. Co oni mi w tej telewizji pokazują, co rzeczywiście powinienem zobaczyć, bez czego sobie nie poradzę? Papież nie żyje, M. Gesler żyje, na tragedie w stylu WTC, czy szczątki zestrzelonego samolotu właściwie i tak staram się nie patrzeć.

Dobiega końca nasze niemal dwutygodniowe słomiane rodzicielstwo. Dziecko - w trakcie rozmów telefonicznych - nie epatuje tęsknotą, właściwie z trudem znajduje czas na zamienienie kilku słów. Przeważnie gdzieś się spieszy, coś robi, ma napięty harmonogram.

Książkę udało mi się przeczytać! Jestem z siebie dumny, choć nie była to pozycja z gatunku ambitnych. Nic to, przyjdzie jeszcze czas na dzieła Lenina w przekładzie na chiński. Póki co czeka biografia Miłosza. U niego właśnie jest wojna, walka z okupantem i problemy bohatera z obywatelstwem, dlatego nie wiem, czy pojedzie z nami nad morze.

Jedziemy nad morze. Taki jest plan. Pogoda ma być. Czyli będzie pogodnie. Mam nadzieję na pierwszy do kilku lat urlop zupełnie wolny od pracy, choć są powody by w to nieco wątpić. Nadzieja wątpliwej jakości. Zobaczymy.

piątek, 18 lipca 2014

Armagedon w włos

Wiktor przedwczoraj (tonem martwego już sześciolatka):

- Tato... Muszę jutro pojechać na cmentarz, zamówić sobie miejsce...
- ?!
- Nie przeżyję wizyty u dentysty...

Przeżył. Bezboleśnie. I całe szczęście, bo nie zniósłbym pogrzebu własnego dziecka w taki upał i przed urlopem. Serio.

piątek, 11 lipca 2014

Najpierw powoli, później też powoli, jak żółw, o c i ę ż a l e

Lato płonie. Mistrzostwa całego świata "wchodzą w decydującą fazę". Syn kończy edukację w przedszkolu i od września szkoła życia. W sierpniu planowany jest urlop konieczny i karkołomny, jak nigdy dotąd. Słucham nowej płyty Rojka. Bardzo mi się podoba. Nawet ten fragment, w którym autor śpiewająco prosi: "Złap mnie za włosy, złap mnie i ciągnij"... Patrzę na zdjęcie Pana Artura z okładki płyty. Bo ja wiem? Od biedy da się zrealizować.

środa, 2 lipca 2014

Nie umarłem

Właściwie, nie ma się czym chwalić, ale: nie umarłem. Znaczy to tylko tyle, że umarcie jeszcze przede mną, czyli przyszłość jawi się tak zwanych "świetlanych barwach".

Kurtułazyjnie i kulturalnie pozdrawiam z tego miejsca wszystkich dwóch/dwoje czytelników bloga.

Ałtor.

czwartek, 27 lutego 2014

"Ni" z gruchy, 'Ni" z pietruchy - czyli: Filip z konopii, czy coś zupełnie z innej beczki?

Znajdowanie sensu, to proces mozolny - luźna uwaga odnosząca się do życia w ogóle, jak i do tytułu tego posta/postu, jak i do dalszej jego części.

Więc: znajdowanie sensu, to przerąbywanie sobie drogi w gąszczu pomieszania. Dzień po dniu z maczetą - bo jest to działanie siłowe, na wskroś przemocowe (w duchu A. Zybertowicza, ale nie tego znanego szerszej publiczności z prasy i TV, tylko jeszcze z okresu/zakresu pracy naukowej) i podporządkowujące otoczenie (patrz: "Biblia" - w sensie świętej księgi chrześcijan) - wychodzi człowiek i napieprza. Idzie, idzie, idzie i natrafia na pomysły innych ludzi, którzy także kombinują w różnych kwestiach, na przykład w obszarze definiowania urody. Ja wiem, że sprawa nie jest łatwa, że były "rubensowskie kształty", że kanony piękna się zmieniają i co za tym idzie zmieniają się definicje, odniesienia, epitety, ale...

Jest sobie pani modelka, tak opisana:

"25-latka ma małomiasteczkowe korzenie, które podkreśla z dumą. I wielkomiejską urodę, której także się nie wstydzi".

Na takiej bazie powstaje we mnie pytanie o urodę właściwą np. dla mieszkańców przedmieść, lasów, czy obszarów o zaludnieniu 1 człowiek na 10 000 kilometrów kwadratowych? Rodzi się też pokusa poszukania kogoś, kto ma odwrotnie od tej pani, to znaczy: nie wstydzi się wielkomiejskich korzeni i ma małomiasteczkową urodę, a nawet - w wersji hardcorowej! - korzenie jej można odnaleźć w skrajnie zurbanizowanej okolicy (jakaś aglomeracja, np. Trójmiasto, Kair, Meksyk), natomiast legitymuje się urodą na wskroś pustynną, kształtowaną jedynie przez wiatr, deszcz, czy inne czynniki erozyjne. Żadnego tam loreala, żadnej maseczki nawożącej cerę, żadnego słowa uwagi od współplemieńca, czy nawet porady z poradnika celebryty (patrz, np. K. Ibisz "Jak dobrze wyglądać po 40", albo K. Cichopek "Sexy mama. Bo jesteś kobietą"). Tak... Człowiek urodzony na rynku gwarnego miasta, następnie wyrzucony poza społeczność i rosnący gdzieś tam, poza kontrolą i konwenansem, w poprzek trendom. Człowiek o urodzie samotnej. Gdzie on jest? Kim on jest? I czy też nie wstydziłby się swojej urody, gdyby przyszło do zdjęć dla pisma reklamującego bieliznę?

Nie wiem i z tą niewiedzą pozostaję, ale od dzisiaj przejeżdżając przez dowolną okolicę inaczej będę patrzył na mijanych ludzi, bo będę szukał, a jeśli znajdę, to dam znać...