wtorek, 27 listopada 2012

Złote myśli, że jest ze złota

Staram się nie zajmować pracą. Nie to, żeby wcale, ale w ramach opowieści na tym blogu zdecydowanie się staram. Mam jednak temat, który wywodząc się ze środowiska pracowniczego wychodzi poza jego ramy. Chodzi o hasła, takie maksymy jakoś tam definiujące ideę konkretnego miejsca, np. coś na kształt napisów wiszących nad bramami Piekieł, że: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie” albo: „Praca czyni wolnym”. Te dwa przyszły mi do głowy, ale przykłady nie muszą być aż tak dramatyczne. Cały socjalizm realny pokryty był napisami typu: „Partia z Narodem! Naród z Partią!”, czy innymi w tym stylu.
Przechodząc zaś do rzeczy, chodzi o to, że pracując tu gdzie pracuję, razem z moim bezpośrednim przełożonym ułożyliśmy swego czasu krótką listę haseł, które powinny zawisnąć nad automatycznymi i bezszelestnie otwierającymi się drzwiami naszej szacownej instytucji. Sentencje są trzy.

„NIE MYLI SIĘ TYLKO TEN, KTO NIC NIE ROBI”
Hasło najczęściej wygłaszane w momencie, kiedy odkryty zostaje błąd. Ba! Wykrycie błędu, to jeszcze nie wszystko, błąd należy nie tylko wykryć, ale przede wszystkim udowodnić. Samo znalezienie błędu, to pikuś, faza wstępna. Potem należy przeprowadzić długi proces dowodowy, w ramach którego niezbicie wykaże się, że to właśnie osoba X pieprznęła się i zawaliła sprawę. Osoba X przyszpilona i zagnana w pułapkę bez wyjścia ratuję się wtedy brawurowym: „Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi”. Po wygłoszeniu tej sentencji – w zależności od cech charakterologicznych osoby X i jej pozycji w strukturze instytucji – następuje jeszcze: okolicznościowe się obrażenie (foch – w podtekście: nie proś mnie o nic więcej… nigdy!), rozbrzmiewa perlisty śmiech przygłupa lub też dokonuje się gładkie i cudowne przeniesienie odpowiedzialności za popełniony grzech na rozmówcę zgłaszającego błąd (najczęściej stosowane przez przełożonych… co dziwne – często spotyka się to z akceptacją osoby zgłaszającej błąd, dziwne, nie?). W tym ostatnim przypadku mamy jeszcze możliwość spotkania się z wymownym milczeniem, w wyniku którego zgłaszający błąd – tak czy inaczej – weźmie wszystko na siebie. Ok, tak wygląda pierwszy napis. Czcionka z mosiądzu. Każda litera osobno. Mocujemy. (Na marginesie zwracam jeszcze tylko uwagę na fakt, że sentencja ta jest z grupy tych akcentujących jasne strony świata, pozytywy, czyli szklanki do połowy pełne. I jako taka jest godna poparcia! Stanowczo jestem za szklankami do połowy pełnymi, bo drugą połowę zawsze przecież można uzupełnić sokiem! Ewentualnie popić czymś z innego pojemnika. Tak, szklanki do połowy pełne, to jest właśnie to, o co chodzi! Pełna szklanka byłaby nawet przesadą, ale do tego jeszcze dojdziemy. Ok. Zagalopowałem się, a nie w tym rzecz, żeby teraz galopować dygresyjnie).

„JAKOŚ TO BĘDZIE”
To krótkie hasło wyraża nadzieję. Bez ściemy mogę przyznać, że podpisuję się pod nim wszystkim, czym tylko dam radę utrzymać jakiekolwiek mazidło zostawiające ślady. Choćby było to obsceniczne, choćby wymagało roznegliżowania się do nagości kompromitującej i upaciania całego mnie we farbie, a następnie turlania się po materii w celu stawiania znaków, to nawet w ten sposób zaświadczam, że zgadzam się i popieram. Zauważyłem nawet, że – zupełnie mimo woli – siedząc w wannie (w kąpieli znaczy, znaczy znowu w nagości kompromitującej, hm…) palcem po wodzie piszę: „jakoś to będzie”… Ok, ale nie o mnie miało być.
„Jakoś to będzie” - rozbrzmiewa przede wszystkim z wyżyn i jest złotą myślą z zakresu szeroko pojętego zarządzania. Rozlewa się ciepłym morzem od kwestii związanych z planowaniem działań w przyszłości, przepływa w czas teraźniejszy związany z realizacją, a kończy na tym co było, czyli na sprawozdawczości. Można by w związku z powyższym rozwinąć omawianą sentencję do postaci: jakoś to będzie – jakoś (to) jest – jakoś (tak to) było. Jak zauważyłem na początku, sentencja kładzie duży nacisk na nadzieję, nieco tylko mąconą zaniżającym jakość „jakoś”… Z tym, że ładunek nadziei zawarty w wypowiedzi – do wychwycenia „lajf”, „na żywo” w trakcie wypowiedzi właśnie - przeważnie przełamuje słabość tego „jakoś” i domyślnie definiuje je, jako „coś dobrego”, „jakoś fajnie”, w wersji nieoficjalnej i niewypowiadanej „jakoś zajebiście”, po prostu „super”, a przy odrobinie samokrytycyzmu tylko: „akceptowalnie”.
Jakoś tak nigdy nie spotkałem się z wypowiedzią szefostwa, które planując coś i mówiąc „jakoś to będzie” w domyśle dawałoby do zrozumienia, że „raczej źle”, „do dupy”, „dramatycznie”, nie! JAKOŚ = OK. No i jest jeszcze „będzie”. Nie chce mi się bajdurzyć o byciu, o tym, że będzie, że co by się nie działo, to się będzie. Po prostu: będziemy, przetrwamy, damy radę! (Na marginesie: znowu mamy szklankę do połowy pełną, no… prawie do połowy, ale nie ma się co czepiać, jedna trzecia szklanki, to i tak jest dużo, a będzie lepiej!).

„KAŻDEMU ZDARZA SIĘ POMYLIĆ!”
W domyśle: „tobie też, ty skurwysynu!”. Ta druga część sentencji stanowi podstawę dla pierwszej i można porównać ją do niewidocznego, a przecież zasadniczego fragmentu góry lodowej. Całość hasła ma właśnie konstrukcję góry lodowej i im bardziej ugruntowane przekonanie, o tym, że „tobie też, ty skurwysynu”, tym bardziej da się wyeksponować to, że „każdemu zdarza się pomylić!”. Te zdania i słowa, które nie padają, ale przecież dostrzegalnie wiszą w powietrzu, bywają niekiedy ważniejsze od tego, co słychać. Tu mamy do czynienia z taką sytuacją. Wspólnota „pomylonych” zaprasza i właściwie nie sposób się nie zapisać, bo któż z nas jest bez grzechu? Kto pierwszy odważy się rzucić kamieniem? Ja nie. Nie w kierunku tych, którzy zdemaskowali mnie, jako osobę mylną i błądzącą. Mijam takie góry lodowe i wolę podziwiać przycupnięte na nich pingwiny cesarskie (Aptenodytes forsteri), niż wchodzić na ich kurs.
To hasło plasuje się w kategorii rdzennie polskich, skupiających się na ciemnym aspekcie życia, a nawet – co już nieco sugerowałem nawiązując do nawalania kamlotami – chrześcijańsko-dołujących, bo akcentujących powszechność grzechu, jego przypisanie do bytu, jako takiego… W tym przypadku im szklanka pełniejsza, tym bardziej pewne, że się z niej uleje… 

To by było na tyle. Na ten moment tyle powiesiłbym nad drzwiami. Jest jeszcze przyniesione przez Asię „PALEC MI SIĘ OMSKNĄŁ”, ale to już nie u nas, u nas coś takiego się nie zdarza. I nie zdarzy!

poniedziałek, 26 listopada 2012

Tajemnica zardzewiałego gwoździa



Trójmiasto. Co jakiś czas odwiedzamy znajomych w Trójmieście. Asia kocha Trójmiasto, a Wiktor kocha Trójmieścianki, bo tak się jakoś składa, że wszyscy  nasi tamtejsi znajomi (cztery rodziny) są szczęśliwymi posiadaczami dzieci płci żeńskiej właśnie. Odwiedzamy zatem, wizytujemy i jest miło, ale nie wiem, czy nadal tak będzie…
Przyszedłem dzisiaj do pracy i potrzebując czegoś z plecaka, sięgnąłem głębiej do kieszeni, sięgnąłem i znalazłem rzeczy, których się tam nie spodziewałem. O zgromadzenie tych przedmiotów w moim plecaku podejrzewam syna mego Wiktora, który – jak mniemam – złupił naszych znajomych z Trójmiasta… Takie są moje podejrzenia… Być może oskarżam nieco na oślep, być może moje problemy ze mną przerastają mnie i są o niebo poważniejsze, niż do tej pory sądziłem, a być może to moja żona skrywa przede mną jakąś mroczną tajemnicę? Wszystko jest możliwe, ale mimo „wszystko jest możliwe”, jakoś tak najbardziej po drodze mi z koncepcją Wiktora szalonego kolekcjonera. Synu – wybacz… 
 Poniżej zdjęcie 14 elementów tajemniczego skarbu z plecaka. (Ta biała kreska, to – tak myślę – koci wąs…).


środa, 14 listopada 2012

Zasłyszane

W Dzień Niepodległości poszedłem poczekać pod kościołem na Asię i Wiktora, którzy byli w środku i uczestniczyli we mszy. Oni na mszy, ja pod kościołem. Czekam sobie i słucham, co ludzie mówią, a że mówią ciekawe rzeczy, to się nie nudzę. Oprócz gadki na tematy dotyczące pogody, rejestracji związków homoseksualnych i tym podobnych banalnych kwestii, pojawia się też kwestia żydowska... Przytaczam:

"I co, chciałabyś, żeby było, jak przed wojną?! Tylu Żydów w Polsce... Wiesz wszyscy Żydzi, to bogacze... Oni mieli tu różne swoje instytucje! Żydowskie szkoły... żydowskie urzędy... żydowskie meczety!".

Pomyślałem sobie, że nie będę się wtrącał. Niech sobie Żydzi chodzą do meczetów, co mnie to w końcu obchodzi? Jestem za wolnością wyznania posunięta aż do granic absurdu.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Zalegam z notkami, może będę pisał co czwartą?




Szlachetne zdrowie psychiczne, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz… Czyli coś z kategorii: jakie to szczęście, że (choć lewe) mam dwie ręce! Na co dzień niedostrzegane, naturalne, normalne, a jednak…
Opowiadałem już kiedyś - nieco między wierszami - jak to mi było, kiedy było marnie. Kiedy nie byłem wstanie zliczyć do 15 i zakupy w sklepie spożywczym przekraczały moje możliwości, bo jak mi Pani wydawała resztę, to nie dawałem rady sprawdzić czy mi dobrze wydaje. Oczywiście, Panie w naszym Polo (uwaga - notka zawiera lokowanie produktu) są z gruntu uczciwe i rzetelne, więc mam pewność, że mnie nikt tam nie oszukał, ale nie było mi z tym łatwo. Nie było mi łatwo iść do sklepu - z dokładną listą zakupów! – i błąkać się pomiędzy regałami, jakbym brał udział w jakiejś ekstremalnej wycieczce, bez asekuracji szedł po linie, zupełnie nie potrafiąc chodzić na linie. Bo tak się wtedy czułem. Między owocami, a makaronami gubiłem się ze dwa razy, za dotarcie do półki z wodą przyznawałem sobie w duchu odznakę „Niezwyciężonego Surviwalowca Roku - NSR”, ale już za zakupy na stoisku wędliniarskim musiałem redukować jej rangę do „Prawie Niezwyciężonego Surviwalowca Roku - PNSR”. Każde wyjście z domu, to była ryzykowna eskapada – zaprawdę, powiadam wam, napady lęku są zjawiskiem z kategorii raczej tych nieprzyjemnych.

……………………….

Powyższy fragment notki napisałem jakieś dwa - a może nawet trzy! – tygodnie temu, potem zaś nadszedł koniec świata. Normalnie. Anioły ryknęły, zagrały na trąbach, dzikie zwierzęta lawiną ruszyły w stronę morza (nie wiem dlaczego w tym kierunku właśnie), a ja zawiesiłem się na kołku. A mówiąc prawdę, to nic się nie stało, po prostu nie byłem w stanie się zmobilizować. Czasem po prostu nic mi się nie chce, żyję niechcący. W międzyczasie ruszyła kolejna kampania w sprawie depresji: „Mężczyźni też płaczą”.


Było też Święto wszystkich, którzy wiedzą, co się święci - odwiedziłem cmentarze. Święto niepodległości – przespacerowałem z rodziną przez miasto. Weszliśmy z Asią w posiadanie kilku płyt, w tym: M. Peszek „Jezus Maria Peszek” i L. Cze „Soundtrack”. Jeżeli o mnie chodzi, to jest jakieś 100:3 dla Lao Che. Maria Peszek mnie nie kręci. Kilka tekstów ok, ale w porównaniu ze Spiętym nie ma szans.

W międzyczasie dowiedziałem się też, że jestem nikim… Zwykła rozmowa z Wiktorem i wszystko stało się jasne. Podczas kąpieli prowadzę z Młodym rozmowę. Ja – w roli jednego z wojowników Spindżitsu – zadaję dziecku pytanie:
- A  kim ty będziesz, jak już dorośniesz?
-  No nie wiem, może piłkarzem, może kosmonautą… - odpowiada Wiktor.
- A nie chciałbyś być, tym kim twój tata?
- Ale mój tata jest nikim.
Prawda was wyzwoli – myślę sobie i marzę do okupacji…

          Podczas minionych dni odnotowałem też przynajmniej jeden sukces. Udało mi się przebiec 20 kilometrów. Wiem, antylopy - nawet kiedy stoją! - robią to codziennie, ale jak dla mnie, to jest to wydarzenie epokowe. Tylko ja, pot, krew i łzy. Poobcierane stopy i inne obszary organizmu, wstrząs mózgu, strój sportowy uwalany błotem w sposób dotąd nie notowany, dwa rachunki sumienia (każdy z zupełnie innym wynikiem, a oba prawidłowe!), pozarywane kolana, pełne spektrum uczuć wobec siebie samego: od miłości, przez nienawiść, do akceptacji i obojętności i jeszcze kilka innych następujących po sobie w sekwencjach nieprzewidywalnych. Ok. Przebiegłem, pytanie brzmi: co dalej? Może jednak uda mi się kiedyś pokonać dystans 42 kilometrów z kawałkiem? Pożyjemy – zobaczymy.
            
              Listopad ciepły. Oby tak dalej.