poniedziałek, 12 listopada 2012

Zalegam z notkami, może będę pisał co czwartą?




Szlachetne zdrowie psychiczne, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz… Czyli coś z kategorii: jakie to szczęście, że (choć lewe) mam dwie ręce! Na co dzień niedostrzegane, naturalne, normalne, a jednak…
Opowiadałem już kiedyś - nieco między wierszami - jak to mi było, kiedy było marnie. Kiedy nie byłem wstanie zliczyć do 15 i zakupy w sklepie spożywczym przekraczały moje możliwości, bo jak mi Pani wydawała resztę, to nie dawałem rady sprawdzić czy mi dobrze wydaje. Oczywiście, Panie w naszym Polo (uwaga - notka zawiera lokowanie produktu) są z gruntu uczciwe i rzetelne, więc mam pewność, że mnie nikt tam nie oszukał, ale nie było mi z tym łatwo. Nie było mi łatwo iść do sklepu - z dokładną listą zakupów! – i błąkać się pomiędzy regałami, jakbym brał udział w jakiejś ekstremalnej wycieczce, bez asekuracji szedł po linie, zupełnie nie potrafiąc chodzić na linie. Bo tak się wtedy czułem. Między owocami, a makaronami gubiłem się ze dwa razy, za dotarcie do półki z wodą przyznawałem sobie w duchu odznakę „Niezwyciężonego Surviwalowca Roku - NSR”, ale już za zakupy na stoisku wędliniarskim musiałem redukować jej rangę do „Prawie Niezwyciężonego Surviwalowca Roku - PNSR”. Każde wyjście z domu, to była ryzykowna eskapada – zaprawdę, powiadam wam, napady lęku są zjawiskiem z kategorii raczej tych nieprzyjemnych.

……………………….

Powyższy fragment notki napisałem jakieś dwa - a może nawet trzy! – tygodnie temu, potem zaś nadszedł koniec świata. Normalnie. Anioły ryknęły, zagrały na trąbach, dzikie zwierzęta lawiną ruszyły w stronę morza (nie wiem dlaczego w tym kierunku właśnie), a ja zawiesiłem się na kołku. A mówiąc prawdę, to nic się nie stało, po prostu nie byłem w stanie się zmobilizować. Czasem po prostu nic mi się nie chce, żyję niechcący. W międzyczasie ruszyła kolejna kampania w sprawie depresji: „Mężczyźni też płaczą”.


Było też Święto wszystkich, którzy wiedzą, co się święci - odwiedziłem cmentarze. Święto niepodległości – przespacerowałem z rodziną przez miasto. Weszliśmy z Asią w posiadanie kilku płyt, w tym: M. Peszek „Jezus Maria Peszek” i L. Cze „Soundtrack”. Jeżeli o mnie chodzi, to jest jakieś 100:3 dla Lao Che. Maria Peszek mnie nie kręci. Kilka tekstów ok, ale w porównaniu ze Spiętym nie ma szans.

W międzyczasie dowiedziałem się też, że jestem nikim… Zwykła rozmowa z Wiktorem i wszystko stało się jasne. Podczas kąpieli prowadzę z Młodym rozmowę. Ja – w roli jednego z wojowników Spindżitsu – zadaję dziecku pytanie:
- A  kim ty będziesz, jak już dorośniesz?
-  No nie wiem, może piłkarzem, może kosmonautą… - odpowiada Wiktor.
- A nie chciałbyś być, tym kim twój tata?
- Ale mój tata jest nikim.
Prawda was wyzwoli – myślę sobie i marzę do okupacji…

          Podczas minionych dni odnotowałem też przynajmniej jeden sukces. Udało mi się przebiec 20 kilometrów. Wiem, antylopy - nawet kiedy stoją! - robią to codziennie, ale jak dla mnie, to jest to wydarzenie epokowe. Tylko ja, pot, krew i łzy. Poobcierane stopy i inne obszary organizmu, wstrząs mózgu, strój sportowy uwalany błotem w sposób dotąd nie notowany, dwa rachunki sumienia (każdy z zupełnie innym wynikiem, a oba prawidłowe!), pozarywane kolana, pełne spektrum uczuć wobec siebie samego: od miłości, przez nienawiść, do akceptacji i obojętności i jeszcze kilka innych następujących po sobie w sekwencjach nieprzewidywalnych. Ok. Przebiegłem, pytanie brzmi: co dalej? Może jednak uda mi się kiedyś pokonać dystans 42 kilometrów z kawałkiem? Pożyjemy – zobaczymy.
            
              Listopad ciepły. Oby tak dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz