piątek, 28 października 2011

Pejzaż beze mnie

                1 listopada, to nie jest dzień, w którym myślimy o sobie. Bo my przecież żyjemy. Są przypadki zapobiegliwości odnoszącej do tego, co będzie „po”, po tym czymś strasznym, kończącym, ostatecznym, ale nie każdy stawia sobie nagrobek już za życia i ryje na nim ile wie na swój temat: imię, nazwisko, data urodzenia. Więc takich ludzi jest niewielu. Dobrze, jeżeli ktoś – nim zniknie – zatroszczy się o tych pozostających, napisze list, kupi coś do jedzenia i zostawi w lodówce, jednak zdecydowana większość z nas nie ma do tego głowy. Tacy jesteśmy zaprzątnięci swoim schodzeniem, że rzadko myślimy o reszcie świata. Zdecydowana większość nie zastanawia się, jak to będzie już bez nas. A może warto? Warto? Hm… Czy warto myśleć o świeczce na własnym nagrobku? Czy warto wyobrażać sobie twarze tych, którzy przyjdą nas pożegnać albo przynajmniej wspomną siedząc wieczorem w domu? Tam, w domu. Oni tam, a my tu, czy może już na odwrót? Nie wiadomo, gdzie będzie wtedy „tam”, a gdzie „tu”… Pośmiertne poplątanie z pomieszaniem. Tak czy inaczej - jeszcze stojąc po tej właściwej stronie - częściej zastanawiamy się chyba nad tym, jak „tam” będzie z nami, niż „tu” bez nas, bo przecież „tu” bez nas nie będzie już niczego!
                Miłego świętowania i malowniczych spacerów po cmentarzach przy pięknej pogodzie życzę. Spacerujmy, póki możemy.

piątek, 14 października 2011

Dla fanów Gotye i Kimbry

Wiadomo, że sukces pociąga za sobą falę naśladowców. Jeden tylko przykład, bo to na gorąco.
 
 
Znaczy, że nie tylko smutna piosenka jest piękna, a właściwie, że smutna piosenka nie musi być smutna.

czwartek, 13 października 2011

Polska jesień w piosence

Pojawiła się we mnie jakiś czas temu pokusa podzielenia się tytułami piosenek polskich, które są smutne. Zacząłem szukać, przypominać sobie i znalazłem. Powiem szczerze, w pewnym momencie poszukiwania przerwałem, bo pewnie nigdy bym nie skończył. Dołujących numerów w naszym języku jest sporo (dopisałem tylko kilka szczególnie załamujących kolęd, a całą klasyczną i klasycznie dobijającą bożonarodzeniową oprawę muzyczną sobie odpuściłem), więc nie może być mowy o wyczerpaniu zapasów. Mnogość propozycji samego mnie przygniotła i doprowadziła do tego, że tylko kilka z nich podlinkuję, a resztę umieszczę tu, jako trujący obłok powstający po wybuchu bomby. Kolejność kawałków nie ma żadnego znaczenia.

„AVE” – Mirosław Czyżykiewicz..



Betlejem Polskie” - Anna Szałapak.


 
"Finlandia" - Świetliki i Linda (ni cholery nie mogę podłączyć oryginalnego klipu z Bogusławem Lindą...).


"Uciekaj moje serce” Stanisław Sojka z koncertu po śmierci Agnieszki Osieckiej.




"Spóźniony erotyk" - Michał Bajor.



"Na kulawej naszej barce" - Katarzyna Nosowska.



 No... Tak to mniej więcej wychodzi. I ja wiem, że nikt (niewielu znaczy ludzi) przyznaje się do samotnego picia alkoholu, ale...
Jakby komuś było mało, to poniżej trujący obłok.


„Mosty” Anita Lipnicka, „Przypływ, Odpływ, Oddech Czasu” i „Me jedyne niebo” Anna Maria Jopek, „Nie ma na co czekać” i „Zbieram siebie” Elżbieta Adamiak, „Fabryka klamek” i „Ostatnie słowa” i Dotąd doszliśmy” Grzegorz Turnau, „mru mru” Hey, „Kantyczka z lotu ptaka” Kaczmarski, Łapicki, Gintrowski, „W Kazimierzu Dolnym” Justyna Steczkowska, „Strzeż się tych miejsc” Klaus Mitfoch, „Na zachód!”, „Komu bije dzwon”, „Nie dorosłem do swych lat” Kult, „mpaKOmpaBIEmpaTA” i „Czarne kowboje” Lao Che, „Wiosna na pustyni” Lech Janerka, „Krakowski spleen” Maanam, „Twoja postać” i „Gdziekolwiek” Marek Grechuta, „Moje miasto” Maria Peszek, „Nie będzie mnie” Mariusz Lubomski,  „Pocztówka z lotniska” i „Wieża melancholii” Myslovitz, „Kraków” Grechuta i Myslovitz, „UniSexBlues”, „Karatetyka”, „Kto tam u Ciebie jest?”, Katarzyna Nosowska,” Jesień (przyszło mi zwariować)” i „Atrament” Pustki, „Jestem tylko przechodniem” Raz Dwa Trzy, „Smutne liście” Robert Gawliński, „Tak jak w kinie” Stanisław Sojka, „Morże” Spięty, „Czarny blues o czwartej nad ranem” SDM, „Got my shoes&my tattoo” Ścianka, „Olifant” i Świerszcze” i „Parasolki” Świetliki, „Incipit” Świetliki i Linda, „Mydło-powidło” Voo Voo i Grzegorz Turnau, „Czy mnie jeszcze pamiętasz” i „Wspomnienie” Czesław Niemen, „Kiedy mnie już nie będzie” Seweryn Krajewski,  „Psalm 75 (Pyszni się, pyszni)” Z Nieszporów Ludźmierskich Zbigniew Wodecki, „Naszej przestrzeni” Iwona Loranc, „Kay i Gerda” Robert Kasprzycki, „Magnolie” Barbara Stępniak-Wilk, „Inny świat” Antonina Krzysztoń, „Nastroje” Jarosław Wasik, „Ocean wspomnień” Papa Dance, „Naszych matek maleńkie mieszkanka” i „Bar Pod zdechłym psem” Michał Bajor, „Jakże blisko” i „Między nami” Wolna Grupa Bukowina, ale nie w ich wykonaniu (mam taką kasetę z wykonaniami nie pamiętam już kogo, a kaseta – starym, dobrym zwyczajem - jest kopiowana i bez podpisu), „Tyle chciałem CI dać” Universe i Beata Kozidrak, „Jezioro szczęścia” i „Dwa serca” Bajm, „I co z tego dziś masz” i „Wschód słońca nad stadniną” Ewa Bem, „Tomaszów” i „Grande Valse Brillante” i „Wiersze wojenne” Ewa Demarczyk, Wymyśliłem Ciebie” Andrzej Zaucha i Dżamble/Grzegorz Markowski i Mika Urbaniak, „C'est La Vie, Paryż Z Pocztówki” Andrzej Zaucha, „Już nie ma dzikich plaż” Irena Santor, „Jaka róża, taki cierń…” Edyta Gepert, „Wariatka tańczy” i „Są dwa światy” Maryla Rodowicz, „Piotr” Zbigniew Preisner, „Czas” Beata Rybotycka i Grzegorz Turnau, „Kolęda dla nieobecnychZbigniew Preisner i Beata Rybotycka.

piątek, 7 października 2011

Apokalipsa

Każdy świat ma dwa końce, przy czym ten pierwszy, zwyczajowo nazywamy początkiem. A wczoraj był taki moment, że myślałem, iż oto za moment (był taki moment, że myślałem przez moment, iż już za moment… no momentalnie mi wyszło) nadejdzie ten drugi koniec. Koniec właściwy. Koniec, the end, już po wszystkich napisach, bez muzyki i nawet bez tego końcowego napisu ogłaszającego „the end” właśnie. Taki koniec, po którym normalnie w kinie wstaje się i wychodzi, ale nie tym razem, bo tym razem koniec the end dosięgnął wszystko. Ok. Zawsze mam problem z definiowaniem rzeczywistości i prostym wyrażaniem o co mi chodzi. Tak czy inaczej wystąpiły wczoraj znaki, które – jak nic! – mogły zwiastować, no wiadomo co, nie będę się w nieskończoność powtarzał…
Zaczęło się już w nocy z przedwczoraj na wczoraj. Jeszcze przedwczoraj zakupiłem buty. Ładne, dość drogie buty – oczywiście ich „drogość”, to pojęcie względne, ale jak dla mnie to są one drogie. Więc zakupiłem je, ucieszyłem się zakupem, zmartwiłem się zakupem, zaakceptowałem zakup, wydał mi się on ekstrawagancją, na którą nie powinienem był sobie pozwalać w dobie recesji. Właśnie takie i inne jeszcze „okołozakupowe” zjawiska przetoczyły się przeze mnie, ale - tak czy inaczej - buty były moje i kiedy już położyłem się spać, to pomyślałem sobie, że takie fajne buty, dość drogie i – jak mam nadzieję – porządne, posłużą mi chyba długo, kto wiem, może na tyle długo, że założą mi je na nogi, kiedy będą mnie kładli do trumny. Wyraziłem nawet taką wolę, powiedziałem mianowicie na głos do A. (czasem mówię do A. nie na głos, ale wtedy po prostu nie chce być usłyszany, teraz chciałem), że chcę by te właśnie, nowo zakupione buty włożono mi na nogi, kiedy będą mnie kładli do trumny. A. zniosła to godnie i zasnęła, ale ja nie mogłem zasnąć. Myślałem dalej o butach. I kiedy tak patrzyłem na sufit, to nagle dotarło do mnie, że właściwie to bez sensu! Że moje życzenie zabierania ze sobą butów do trumny jest przejawem słabości kompletnej i przywiązania do materii, co, samo w sobie nie jest złe, ale mimo wszystko raczej nie powinno mieć miejsca. Jakże to bowiem dobre buty, nowe, nie noszone zabierać do piachu?! Przecież one mogą jeszcze komuś się przysłużyć, przydać, ktoś w nich może gdzieś pójść i nie zmarznąć i suchą stopą dotrzeć do pracy – bo ja wiem? – dziecko odebrać z przedszkola i nóg przy tym nie przemoczyć w tą jesień, która już, właśnie teraz zamienia się w wersję raczej smutną, dżdżystą i opadową!!! Więc po co – sam siebie zapytałem – po co, te dobre buty, gdybym tak jutro zmarł – myślane przedwczoraj odnosiło się do wczoraj! – po co je marnować?! Pod wpływem impulsu i empatycznego zbratania się ludnością łaknącą i potrzebującą mych butów, zmieniłem swą ostatnią wolę i uspokojony podjęciem dobrej decyzji zasnąłem. Pomyślałem, że o zmianie decyzji doniosę A. jutro rano. Do rana raczej nie umrę, a nawet gdybym konał, to szturchnę ją i może się obudzi, a wtedy ja – jak na filmach – dam radę wyszeptać jej do ucha, co zrobić z butami. O tak, już w nocy z przedwczoraj na wczoraj klimat końca był wyrazistszy niż za zwyczaj.
Tak wyglądało preludium. Nie będę się tu rozwijał w opisy super szczegółowe, pominę rzeczy zbędne i odniosę się tylko do meritum, czyli do znaków. Wiadomo bowiem, że koniec poprzedzony będzie znakami.
Znak pierwszy. Rano nie chciało mi się wstać… Wiem, że taki znak może być z łatwością zakwestionowany, bo codziennie nie chce mi się wstawać, ale jednak wczoraj nie chciało mi się bardziej. A im bardziej mi się nie chciało, tym bardziej mi się musiało chcieć… Wstałem więc i już samo to, ocknięcie się i pojawienie na powierzchni, ja uznaję za pierwszą oznakę końca! Żeby się skończyć, trzeba się zacząć – banał, wiem. Nie: „być albo nie być?”, tylko: „być, żeby nie być!”, oto jest kwestia prawidłowa, kwestia zasadnicza i trafiająca w sedno. Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk! Ja przyjąłem tę prawdę do mojego serca i oto podniosłem się rano, żeby upaść i rozsypać w proch, na amen, do szczętu, posypać się w nicość. Ok. Nie przekonanych nie przekonam, a tym, którzy wierzą więcej ran okazywać nie ma potrzeby.
Znak drugi. Na drugi znak musiałem czekać dość długo, ale był to znak klasyczny, wyjątkowo klarowny i z tradycjami. Był to bowiem spadający ptak. No, może nie do końca spadający, tylko poruszający się lotem koszącym, ale tak czy inaczej był to ptak z kłopotami, a wiadomo, jakie wzruszenie wywołuje w człowieku zakłopotane ptactwo. Spadające ptaki, spadające Anioły… Tak, to obraz wyjątkowo przeszywający i bolesny, obraz niemocy, zapowiedź czegoś groźnego, czegoś jeszcze gorszego… Siedziałem więc sobie w pracy i zupełnie nią pochłonięty wpatrywałem się w monitor komputera. Coś tam w Excelu  dłubałem, pisałem coś w Wordzie i nagle usłyszałem huk! Przeląkłem się, zupełnie nie wiedziałem co się dzieje, oczywiście odruchowo spojrzałem w stronę, z której doszedł mnie dźwięk, a że doszedł mnie od strony okna, obok którego siedzę, więc spojrzałem przez nie i zobaczyłem! Zobaczyłem gołębia, który mało elegancko i nieporadnie lądował na daszku osłaniającym wejście do instytucji, w której pracuję. Zobaczyłem też kilka drobnych piórek opadających właśnie na parapet za szybą mojego okna. Wniosek mógł być jeden. Gołąb walnął w okno… Potwierdziły to oględziny szyby, na której gołąb – najwyraźniej z piórami o tendencji do przetłuszczania się – pozostawił widoczny ślad. Koniec świata wydawał się być już tylko formalnością… Oczywiście, mogłem uznać, że miałem do czynienia z jakąś zwierzęcą, nieporadną formą ataku terrorystycznego, ale patrząc na ogłupiałego po uderzeniu ptaka, który nie próbował dostać się do pokoju przez otwartą część okna w celu wykończenia mnie w może mniej malowniczy, ale skuteczniejszy sposób, doszedłem do wniosku, że ptak ów nie realizuje planu wymyślonego przez współbraci, lecz jest on narzędziem w rękach kogoś innego, kogoś działającego na zdecydowanie większą skalę… A skala jego możliwości jest nieskończona, o czym miał mnie przekonać znak trzeci…
Znak trzeci. Pisałem powyżej, że w momencie uderzenia ptaka w szybę zajęty byłem pracą, między innymi pisałem coś w programie Word. Kiedy po ciosie zadanym mej duszy gołębiem ochłonąłem nieco – pomimo przekonania o nadciągającym końcu – podjąłem dalszy trud i sumiennie powróciłem do powierzonych mi zadań. Niestety okazało się, że apokalipsa, jak zupa pomidorowa, rozlała się też na świat cyfrowy. Oto bowiem kiedy zamierzałem postawić literę „ć”, to w jej miejsce pojawiał się tajemniczy znak apokaliptyczny, wieńczony krzyżem… Cokolwiek chciałem napisać, a w pisanym przez mnie słowie występowała litera „ć”, za każdym razem pojawiał się znak krzyża. „Śmier” krzyż… Krzyż „wok”, „sześ” krzyż, „cześ” krzyż, „sześ” krzyż… Nic nie dawało się z tym zrobić, nic! Zacząłem gorączkowo myśleć: krzyże, Word, otwarte groby, word, słowo, a słowo ciałem się stało, „word” tylko o jedno „l” różni się od „world”, świat, krzyże, i mieszkało między nami, powtórne przyjście, świat, krzyże, otwierające się groby, Boże, Bosch, nie, nie ta pralka!.. Nie ukrywam, były w tym myśleniu pewne błędy i luki, ale to z emocji. Komu z nas nie przydarzyło się na ważnym egzaminie - nawet kiedy byliśmy dobrze przygotowani - popełnienie prostego i głupiego błędu? A ja stałem przecież wobec straszliwej prawdy, objawiono mi, że oto czas się dopełnia, że już za chwileczkę, już za momencik, nic się tu dalej nie będzie kręcić!!! Rachunki nie popłacone, dziecko u babci i nie do końca zdrowe, Polska w budowie, Polacy zasługują na więcej, a tu koniec!!! Kurwa! - wyrwało mi się ze skołatanego mózgu. - Dobrze chociaż, że A. okna umyła! Będzie lepiej widać…
Znak czwarty. Mój japoński zegarek zwariował. Przestał pokazywać właściwy czas, choć co to znaczy „właściwy czas” wobec końca czasu?! Tym niemniej, w ludzkim odruchu, osaczony znakami chciałem upewnić się, która jest godzina, skoro przestrzeń zaczynała szwankować chciałem oprzeć się o czas, ale okazało się, że naczynia połączone są połączone… Zegarek wyposażony został w baterię zdolną działać lat 10, a termin ten miał minąć za lat co najmniej 5. Zegarek nie był przeze mnie eksploatowany w sposób ekstremalny, korzystałem z funkcji stopera, czasami – przy gotowaniu jajka na miękko – włączałem funkcję odliczania w dół, co kończyło się uruchomieniem alarmu, niekiedy zdarzało mi się używać światełka, ale to wszystko! Więc ten zegarek nie powinien słabnąć energetycznie, ani też po prostu się psuć! Ja wiem, że rzeczy czasem się psują, ale nie mój japoński, prawie nowy, szanowany przeze mnie zegarek! Ów bowiem, w sposób dla mnie oczywisty, tknięty został skrzydłem Anioła zagłady… Tak było…
Znaki pomniejsze. Były jeszcze znaki pomniejsze wskazujące na nadciągający koniec świata, takie jak: trzęsące się ręce, niewyraźne widzenie, czy też pomieszanie języków (to w kontaktach z przełożonymi, przy czym – demokratycznie – obie strony nie miały pojęcia, o co chodzi w wypowiedziach strony drugiej). Znaki pomniejsze budowały atmosferę grozy, jak te niedopowiedziane momenty w filmach, kiedy właściwie nic się nie stało, a jednak coś jest nie tak, coś niepokoi. Ta „niewypowiedzialność”, „nieuchwytność” jest bardzo męcząca.
A potem był wieczór. Koncert Spiętego i było bardzo fajnie i nic się nie stało. Jeszcze raz nie zdarzył się koniec świata.


czwartek, 6 października 2011

Haiku

W kąciku poetyckim chciałbym dzisiaj zadebiutować, jako subtelny twórca delikatnych i kruchych form - a może nawet foremek – ze wschodu. Napisałem wiersz (haiku) i - choć jak twierdził mój kolega z technikum, jest to zajęcie dla pedałów - mimo wszystko postanowiłem objawić mój talent światu. Oto utwór...


***
Nasi kibice
często słowa krzyczą, na:
„ha”* i „ku”.


           Wiersz kończy się tak nagle, jak nagle się zaczął, a może nawet jeszcze trochę naglej, ale taka uroda tego typu wierszy. W czytelniku pojawia się smutek i zaduma, ale też autorefleksja. Co zrobić, co zrobić?..

*Od jakiegoś czasu prowadzę w autorytetami spór o to, czy słowo na „ha” jest słowem na „ha” właśnie, czy może raczej na „ce-ha”. Moim zdaniem nacechowanie słowa na „ha” jego „ha-owatością” jest tak zauważalne i tak rzucające się w oczy, że żadne słowniki nie przekonają mnie i milionów użytkowników do jego „ce-haowatości”.

Iść czy nie iść, czy w ogóle zadawać to pytanie?

Idą wybory, ale ja chyba nie pójdę. Normalnie zawsze chodziłem, zawsze – z mniejszym, bądź większym obrzydzeniem – stawiałem krzyżyki, ptaszki, czy inne znaczki i wybierałem. Wbrew sobie, wbrew logice, z uwagi na „mniejsze zło”. W tym roku chyba nie dam rady. I to nie jest nawet jakieś specjalne zniechęcenie, bo ktoś zrobił coś szczególnie paskudnego i tym wywołał u mnie reakcję megaalergiczną. Nie. Po prostu mam dość. Zmęczenie materiału? Być może…
Czasem czuję się, jak bohater Marka Koterskiego, który mówi politykom, że już w nic nie wierzy. Pewnie większość ludzi ma takie odczucia, że nie ważne na kogo zagłosują, to i tak niewiele to zmieni. I nie chodzi mi teraz o to, żeby biadolić i narzekać na tzw. „klasę polityczną”. Chodzi mi o to, żeby zastanowić się, czy możliwe jest uprawianie polityki, które nie będzie – na dzień dobry – kojarzyło się z kompromitacją? Kazimierz Staszewski śpiewał: „polityka, to tarzanie się w błocie i każdy się musi ubrudzić”. Czy rzeczywiście tak jest? I dlaczego wykonywanie tej pracy, mającej przecież kolosalny wpływ na życie milionów ludzi w kraju, związane jest z tak negatywnym odbiorem? W potocznej ocenie politycy, to kłamcy, głupcy, karierowicze i inne takie stwory, którym zależy tylko na tym, żeby nachapać się kasy i wygodnie żyć na cudzy koszt. Czy jest to zwykły przejaw czegoś, co można by nazwać „naturą ludzką”, czy może po prostu system wymusza na ludziach zachowania, o których donoszą potem media i które utwierdzają tylko odbiorców w przekonaniu, że politycy to świnie (serdecznie przepraszam wszystkie świnie za porównanie).
Sprawa jest na pewno skomplikowana. Co do „natury ludzkiej”, to w ciemno można założyć, że jak w każdej grupie, tak i wśród polityków, zdarzą się pospolite świnie (jeszcze raz serdecznie przepraszam wszystkie świnie za porównanie). Tu sprawa jest oczywista, ale już patrząc na zjawisko „kompromisu” można dojść do wniosku, że nawet porządny człowiek musi czasem ów kompromis zawrzeć, co - jak wiadomo - może pachnieć zgnilizną. Pytanie tylko: czy rzeczywiście trzeba iść na kompromisy i dlaczego się na nie idzie? Od razu przypomina mi się koalicja PiS-LPR-Samoobrona… W moim odczuciu kompromis zawierany po to, żeby rzeczywiście coś zrobić, choć część z tego, co chciało się zrobić, jest ok, ale już ten mający na uwadze jedynie utrzymanie się u władzy, ten jest dyskwalifikujący. Pytanie tylko, jak odróżnić jeden od drugiego? Czyste typy rzadko występują w przyrodzie.
Mój kolega Herr M. Afrodyta strasznie się piekli, kiedy widzi tzw. „transfery polityczne”. Krzyczy, że trzeba być durniem, żeby wierzyć, że ludzie nie będą pamiętali, co się opowiadało siedząc w jednej partii na drugą, do której się potem przeszło! Patrz np. B. Arłukowicz. Tak czasem mój kolega wykrzykuje, ale… Właśnie, przecież każdy ma prawo zmienić zdanie, prawda? Może problem polega nie na tym, że się zmienia partię (domyślnie światopogląd, bo przecież każda partia, to inna wizja rzeczywistości), ale na tym, dlaczego się to robi i czy zmiana partii na pewno spowodowana jest zmianą poglądów? Czy nie jest to zmiana koniunkturalna? Za stanowisko, za samochód, za obietnicę małżeństwa z królewną? ;-) Dodatkowym problemem, który tak rzutuje na ostrość wypowiedzi mojego kolegi, jest wcześniejsza ostrość wypowiedzi polityków. Jeżeli bowiem najpierw chce się premiera stawiać przed Trybunałem Stanu i krzyczy się o zdradach czy innych straszliwych grzechach, a potem radośnie przyjmuje się u niego robotę, to coś tu zaczyna zgrzytać. Zatrudnienie się u Diabła (nawet świeckiego), to jednak zapisanie się do Zastępów Piekielnych. Śmierdzi zdradą. Ech… 
Jak tu iść na wybory? Nie chce mi się mnożyć przykładów, które i tak są znane, na niekompetencję czy też tzw. „arogancję” władzy, po prostu nie chce mi się brać w tym udziału. Oto prawdziwa zdobycz demokracji: brak przymusu. Wolność. Może z niej skorzystam. Jeszcze nie wiem, ale jest to bardzo prawdopodobne.