czwartek, 30 kwietnia 2015

Paweł statystyczny - próba definicji, hołd relatywny, zagrożenia i kierunki działań we współczesnej Europie



Dzień dobry. Wychynąwszy ostatnio na zewnątrz i rzuciwszy okiem na moje pole semantyczne, doszedłem do wniosku, że zmuszony jestem wprowadzić do moich rozważań o otaczającym mnie świecie, nowe pojęcie, a mianowicie: „Paweł statystyczny” – w skrócie „Ps”.

Kiedyś w przeszłości - zamierzchłej tak dalece, że niemal nie istniejącej* - Paweł był spójny. Był to bowiem po prostu grubawy wróg niszczący moje zabawki. Przekładając to na język zrozumiały dla całego narodu polskiego: był to hitlerowiec mówiący po rosyjsku z wyraźnie żydowskim akcentem, który poniżał, gwałcił, knuł, palił i pozostawał bezkarny. Paweł - jeździec apokalipsy okresu dziecięcego, pierwszy zwiastun entropii i zapowiedź gorzkiej prawdy, że świat nie jest idealny. Jednocześnie też dowód na nieistnienie Boga, a przynajmniej jego daleko idącą - w tym nieistnieniu - tolerancję dla pleniącego się zła. Od tamtej więc pory „Paweł” nie brzmiało dla mnie dobrze. Na dźwięk tego imienia rozglądałem się nerwowo i starałem się ukryć dobytek oraz, taki czy ów, fakt wstydliwy… Tak było.

Na szczęście z wiekiem - przynajmniej niektóre - rany i traumy goją się i możemy próbować żyć dalej w miarę normalnie. Po pewnym czasie mogłem - na pewnych warunkach oczywiście - przebywać w jednym (oczywiście w miarę dużym) pomieszczeniu z osobami o imieniu Paweł (oczywiście tylko w sytuacji, gdy nie wiedziałem, że tak właśnie mają na imię), czy też brać udział w mszach świętych w kościołach pod wezwaniem wiadomego świętego, z którego to udogodnienia nie korzystałem jednak zbyt obficie, ale – jakby co! - mogłem iść i płonąć ogniem wiary choćby w nawie głównej domu bożego tego! Wraz z upływającym czasem otwierały się przede mną kolejne możliwości! Kiedy więc, po 14 latach od ostatniego spotkania z kuzynem, dokuczliwe tiki ustąpiły definitywnie i z żalem przestano leczyć mnie elektrowstrząsami, a na pierwszoplanowego bohatera koszmarów sennych awansowała pani od matematyki, mogłem odetchnąć. Rozpoczęło się pasmo nieustających sukcesów w życiu osobistym moim i moich osobistych bliskich, odniosłem pełne zwycięstwo! - i to w okresie, kiedy terapie nie były jeszcze tak popularne i aplikowane tak powszechnie, jak ma to miejsce dzisiaj. Można powiedzieć, że byłem selfmejdmenem w branży radzenia sobie z PTSD. Tuż przed trzydziestką w kategorii „pogromca fobii” osiągnąłem erę Wieku Złotego: kwitłem, owocowałem i rozsiewałem rozkoszny zapach sukcesu. Myślałby kto, że stan ten będzie trwał wiecznie…

Ten przydługi rys historyczny ma celu nakreślenie tła, na tle którego miało miejsce konstruowanie się „Pawła statystycznego”. Kiedy bowiem byłem już wolny i oczyszczony z lęku i uprzedzeń, „Paweł” pojawił się na moim horyzoncie raz jeszcze. Nie będę tego procesu opisywał dokładnie - bo przecież odszedłbym w ten sposób od „Pawła statystycznego” na rzecz „Pawłów konkretnych” - zauważę tylko, że tym razem „Paweł” zakradł się pod mą strzechę drogą delikatnych i mglistych zjawień, rzekłbym - wsączył się i wniknął w mój świat niezauważalnie, jak kleszcz podczas wiosennego spaceru po łące… Zbyt krótka skarpeta, czy wręcz wstydliwie do-od sandałów skarpeta odrzucona i stało się… Na ten moment jestem „Pawłem statystycznym” panierowany, mój świat „Pawłem statystycznym” stoi, „Paweł statystyczny” jest obecny, odczuwalny i dolegliwy. Podaję zatem kilka cech charakterystycznych dla „Pawła statystycznego” w celu skonsultowania wrażeń z tabunami odbiorców (to się nazywa „konsultacje społeczne”) i przesłania umocnionej już definicji wprost na stronę Wikipedii. Zatem:

·        Wegetarianizm – Ps jest wegetarianinem. Nie je zwierząt. Żadnych. Nawet - dla ułatwienia – martwych i poddanych obróbce termicznej.
·        Nieakceptowanie myśliwych - nie wiem czy wynika to z faktu bycia wegetarianinem, ale Ps stanowczo i jednolicie nie akceptuje strzelania do zwierzą, duszenia zwierząt, gazowania zwierząt, czyli zabijania ich w jakiejkolwiek formie, nawet jeśli miałoby to zbawić ludzką duszę. Brakowi akceptacji dla myśliwych Ps daje wyraz w słowach stanowczych.
·        Używanie słów stanowczych – Ps nie tylko w odniesieniu do myśliwych używa słów stanowczych (tzw. „mowa nienawiści”), budując przy tym zdania w poprawnej polszczyźnie.
·        Nienawiść – Ps nienawidzi ludzi. Nie wszystkich, ale zdecydowanej większości - w tym zwłaszcza myśliwych - zdecydowanie tak. Nienawiść ta jest szczera, żarliwa, bezkompromisowa i serdeczna. Przy czym w swojej nienawiści Ps nie zacina się i nie zamyka na innych, zapisy do grupy są otwarte i każdy może się w niej znaleźć. Tak właściwie, to „z urzędu” zapisani są wszyscy, ale mogą próbować powalczyć o ewentualne wykreślenie z rejestru. Naiwni…
·        Inteligencja – Ps jest niewątpliwie i rozlegle inteligentny. Nie we wszystkich kategoriach – z jakże wielu** - osiągnąłby maksa na skalach, ale statystycznie byłby dużo powyżej średniej.
·        Syn – tak. Średnio sztuk jeden.
·        Stosunek do Kościoła Katolickiego – oziębłość, Ps deklaruje i wyraża niechęć do tej instytucji. On im co zrobił, oni jemu? Sprawa nie jest rozstrzygnięta, sąd się jeszcze nie wypowiedział, ale jakby co, to pieniążki z odszkodowania się nie zmarnują.
·        Tolerancja – zdecydowanie tak! Przy czym mamy w tym przypadku do czynienia z „tak” w swej uszlachetnionej - więc wzbogaconej – formie: „takale”. Można tu znaleźć analogię z np. uranem (chodzi o taki pierwiastek „U”, nie o planetę). Sam uran jest ok., ale uran wzbogacony… Wzbogacenie daje szansę na to, żeby zrobić więcej, lepiej, mocniej, wzbogacenie pozwala zaszaleć nawet z tolerancją – wiadomo: kto ma bombę atomową, może być bardziej tolerancyjny. Tak, może, ale… Ja osobiście doceniam tolerancję Ps i jestem za nią wdzięczny, bo wiem, że bez niej byłoby… inaczej.

Tak więc, reasumując: nic dodać, nic ująć. Ewentualne uwagi dot. „Pawła statystycznego” proszę przesyłać na posterestante lub też zostawiać pod kamieniem. Dowolnym. Co do zasad praktycznego postępowania z „Pawłem statystycznym”, to nie ma reguł: jedni mówią – „karmić”, drudzy wręcz przeciwnie – „poić”, ale oczywiście ilu praktyków tyle teorii. Ja ze swej strony nie tępię, doceniam, w pewnych obszarach popieram, w kilku innych zamykam oczy i jakby co, to nic nie wiedziałem i nie biorę odpowiedzialności. To tyle. Dziękuję za uwagę.

W związku z dbałością o „dobra osobiste” i ich świętą nienaruszalność, imiona, nazwiska, a nawet inicjały połowy bohaterów (dla zwiększenia tajności i bezpieczeństwa nie wiadomo której połowy) zostały zmienione, a wszelkie prawdopodobieństwa do Pawłów są przypadkowe i niezamierzone, w rzeczywistości chodziło o Jędrzejów. Badanie, dające asumpt do powstania niniejszej analizy i definicji esencjalnej, przeprowadzone zostało na grupie reprezentatywnej dwóch milionów czterystu tysięcy i jednego Polaka.

* było to przecież ponad 30 lat temu! Jak ten czas pędzi… Jezus w moim wieku już od ponad 7 lat żył wiecznie i kierował z zaświatów jedną z największych instytucji tego świata! Ech…

** Rodzaje inteligencji według Howarda Gardnera: inteligencja językowa, inteligencja logiczna lub matematyczna, inteligencja wizualno-przestrzenna, inteligencja muzyczna, inteligencja interpersonalna (społeczna),  inteligencja intrapersonalna (refleksyjna), inteligencja ruchowa, inteligencja przyrodnicza… Każden jeden znajdzie coś dla siebie! Nie pchać się!

Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga! Uwaga!

ZOOstaniej chwili: jak donoszą agencje jeden z zawodników FC Barcelona: „ograł obrońcę na zamach, po czym oddał celny strzał po krótkim rogu”. W kuluarach coraz głośniej mówi się o powołaniu komisji śledczej, Antoni Macierewicz nie potwierdza, nie potwierdza…

wtorek, 28 kwietnia 2015

Jeszcze tylko garść konkretów o biegu – czyli miażdżąca pięść faktów



Dobiegłem do końca. Dystans: 10 kilometrów. Osiągnąłem czas: 49 minut i 3 sekundy, co dało tempo 4:54 min/kilometr. Średnia prędkość: 12,2 km/h.

Wyprzedzili mnie m.in. mieszkańcy Bytowa, Olsztyna, Gdańska, Grudziądza i – o upadku! – Bydgoszczy… Nie wiem, czy wśród moich pogromców nie znaleźli się nawet Firlusianie… Wiem, że zostałem pokonany m.in. przez Pana Seguchi Toshikazu z Japonii, sam jednakże sklasyfikowany zostałem tuż przez Panem Yasudą Shimpei, również z Kraju Kwitnącej Wiśni, choć czasy mieliśmy identyczne, może więc o miejscu zdecydowały uprzedzenia rasowe i - tym razem - „ściany pomogły gospodarzowi”? Jakby nie było bieg ukończyłem na 645 miejscu, wyprzedziłem nieco ponad tysiąc zawodników i w swojej kategorii wiekowej zająłem 132 miejsce. Biega z nędzą…

Tyle sport, co zaś do kwestii apanaży, to bieg się opłacał, bo oprócz jedzenia, o którym już wspomniałem, dostałem jeszcze: medal pamiątkowy, koszulkę pamiątkową, batoniki, żel do jedzenia podczas biegu (tu podziękowania dla Asi, która uświadomiła mi, że to pokarm, gdy gotowy już byłem pójść z tym pod prysznic…), wielki kubek, kupon rabatowy do sklepu sportowego, garść innych ulotek, no i numer startowy z porządnego, wodoodpornego materiału. Taką planszą z numerem startowym można się wachlować w upalne dni, a podczas deszczu osłonić nią głowę, poza tym jest na niej trochę do czytania i kilka kolorowych logo, jednym słowem: gustowny drobiazg do postawienia na regale, bądź zabrania ze sobą w podróż. Aha! W trakcie samego dreptania oferowano mi jeszcze picie i kawałek pomarańczy, ale - w wielkopańskim geście i żeby nie wyjść na przesadnie łapczywego - nie skorzystałem.

Ok. Przy następnych startach konkurencja niechybnie zostanie zmiażdżona, zdeptana i poniżona do trzeciego pokolenia wstecz! Jak głosi hasło ze spotu radiowego promującego jednego z kandydatów na stanowisko Prezydenta RP: „Przywódca nie może być pierdołom!”. Zatem ja też nim nie będę i zwyciężę, bo – przekuwszy porażkę w sukces – kim jestem? Jestem Zwycięzcą!!!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

A ze mną takie numery - czyli jak biegłem



Jak powszechnie wiadomo (trojgu czytelnikom niniejszego bloga/blogu) od pewnego czasu biegam. Biegam w znaczeniu: uprawiam formę aktywnego wypoczynku, choć z wypoczynkiem nie ma to nic wspólnego, a właściwie wszelkiemu wypoczynkowi przeczy w sposób doskonały. Delikatnie zatem modyfikując powyższą definicję: biegam – uprawniam formę aktywnego samoudręczenia. Dlaczego? Po co? - pytania fundamentalne i fundamentalnie retoryczne. Wiele razy zastanawiałem się nad nimi i nawet próbowałem dawać odpowiedzi, ale ich treść – z różnych powodów, w większości natury osobistej – obrażała mnie i prowadziła do raczej wstydliwych odkryć i wniosków, z konsekwencją głoszącą absolutną konieczność zaprzestania wszelkiego biegu włącznie! Po wsze czasy! Nawet pod pozorem, że to niby tylko do autobusu! Jakże tu bowiem pozorować „bieg do autobusu” w stroju do biegania, przez godzinę, po stadionie, dookoła, trzy razy w tygodniu, a może i po lesie w niedzielę rano? Nie da się! Nie da się nikogo oszukać i nie da się udzielić zadowalającej odpowiedzi na zadane powyżej pytania, nie idźmy zatem tą drogą! Nie mogąc dociec sensu własnego wyczynu należy przyjąć, że w każdym człowieku jest obszar dla niego samego zakryty i póki nie kończy się to trupem w ciemnej ulicy, zgłoszeniem na ochotnika do Waffen-SS, nocnym wyżeraniem z lodówki wieńczonym puszczaniem pawi do kibla, czy inną tragedią, to niech tak zostanie. Ciemny obszar w nas, to także my! Zatem: zawieszam konieczność udzielania odpowiedzi i akceptuję w sobie i tę/tą ułomność. Amen. Nie takich niedociągnięć jestem w końcu konglomeratem.

Biegam zatem i jako biegacz właśnie, namawiany co jakiś czas - wręcz podżegany! - przez ludzi różnego stanu, płci i pokroju, postanowiłem wystartować w biegu oficjalnym. Takim gdzie jest start, inni biegacze, zainteresowanie mediów, nagrody, kubeczki z wodą do picia na trasie i oczywiście META. Wahałem się długo, bo przecież w mojej minimalistycznej wizji biegania, do biegania właśnie potrzebny jestem tylko ja i powierzchnia, po której dam radę biec, ale jednak uległem. Nie wiem nawet: sam sobie, namowom, czy może wobec dziejowej konieczności, ale uległem. Ponownie ciemność skryła kulisy zapadania decyzji. Objaw niepoczytalności? Trudno! Nie czas już na dywagacje, jest komenda: biegnę!

I tu „ostry start! Bo skoro biegnę, to wiadomo po co! Tu już nie ma hamletyzowania i wahań,  bo po co bierze się udział w zawodach, w których czas jest mierzony, w których dzikie tłumy wiwatują przy drodze, a nagroda po prostu tylko czeka by ją wziąć? Oczywiście, że po chwałę i tę nagrodę właśnie, a ci, co twierdzą inaczej, że liczy się „sport i dobra zabawa”, że liczy się „udział”, że robią to dla „atmosfery” i tym podobne „wyroby czekoladopodobne”, to są krętacze, partacze i ludzie kulawi od startu do mety! I nie chcę tu nikomu ubliżyć, ale taka jest prawda! I prawie nie będę rozwijał tego wątku, bo jest to tak proste, jak budowa cepa: bierzesz udział w zawodach, to miej odwagę przyznać, że bierzesz udział w zawodach, a nie w pochodzie pierwszomajowym! Nawet startując z bolesną świadomością, że jesteś tylko tłem dla najlepszych (do zaakceptowania), a może nawet tłem dla tych średnich (tu już jest trudniej o zachowanie twarzy, bo bycie tłem dla średnich, to jednak obciach), bądź też po prostu mięsem armatnim (zrezygnuj ze startu, poćwicz, przygotuj się jakoś na przyszły rok lub też zareaguj stanowczo: kup sobie kebaba i chorągiewkę i idź na trasę pokibicować) – zatem w każdej z sugerowanych wersji, w których nie kończysz zawodów na obiektywnym pudle i przegrywasz, to przegrywasz, bo startujesz w zawodach i należy ten fakt przyjąć –niezależnie od pierwszorzędowych czy innych cech płciowych - po męsku.

Ok., ja podjąłem wyzwanie i już w okolicach świąt rozpocząłem budowanie mej amatorskiej formy. Od razu zwracam uwagę na słowo: „amatorskiej” i od razu zaznaczam, że reprezentuję szlachetną odmianę amatorstwa pełnego, czyli żadnych tam zawiłych i sensownych planów treningowych, które gwarantują efekt w postaci osiągnięcia zakładanego rezultatu, żadnych poważnych odżywek, a ze strojów - oprócz butów w cenie nieco ponad 200 zł (z tego co wiem, to i tak raczej obciach w zawodowym peletonie) - wdzianka z Lidla. Absolutne zero skarpet kompensacyjnych i w ich miejsce (ledwie udające sportowe) skarpety z froty... E, nie, moment!.. Jest jeden element, którym ocieram się o nieamatorską półkę wyższą (z tych półek niższych-średnich oczywiście, a nie tych rzeczywiście wyższych), a jest nim zegarek! Tu fakt, w sezonie obchodów jednej z tzw. poważnych rocznic życiowych, otrzymałem - nie ukrywam, że po jasnych sygnałach z mojej strony - upragniony zegarek dla biegacza. Tu jest mój słaby punkt, ale prócz tego: amator. Konkludując i wzmacniając wypowiedź: amator, ale – tu kolejne: uwaga! - nie dyletant! Dyletantyzmowi stanowczo zaprzeczam, dlatego biegam po amatorsku, ale regularnie, po amatorsku, ale nawet w deszczu i przy zimnym wietrze i wreszcie: po amatorsku, ale nawet, jak nie bardzo chce mi się wyjść, a co dopiero biegać! Na marginesie: to jest moja ulubiona fraza: „idę biegać”, która w drugą stronę właściwie nie funkcjonuje, w każdym razie ja nie słyszałem o kimś, kto „biegałby chodzić”. Wracając do meritum: Tak! - jestem regularnym amatorem z dość drogim zegarkiem, choć czymże jest koszt mojego chronometru przy słynnych ministerialnych czasomierzach?! Niczym. Idźmy, biegnijmy więc dalej.

W okolicach świąt rozpocząłem budowę formy. Założenie było proste: treningowo przebiec określony dystans, w jakichś tam – mniej-więcej niezbyt obciachowych – czasach. I koniec. Koniec planu. Potem miałem już tylko odpoczywać, tzn. odpuścić sobie wszelkie formy ruchu gwałtownego na cztery dni przed startem w biegu oficjalnym, i wziąć w nim udział, żeby:
a - zbliżyć się do własnych najlepszych na dystansie wyników (plan minimum, w pełni osiągalny, bo oparty o mglistość sformułowania „zbliżyć się”);
b – pobiec nieco szybciej i pobić swój rekord życiowy (marzenie senne, prawie nie uświadamiane, ale realne, jak to w marzeniu sennym);
c – oczywiście zwyciężyć z najlepszym czasem i w świetnym stylu, bez widocznych oznak zmęczenia, z łagodnym uśmiechem pogardy, niby to błąkającym się na ustach, ale przecież wcale nie zabłąkanym, bo godzinami ćwiczonym przed lustrem, którym to mógłbym łaskawie obdarzać pozostałych zawodników (plan skrajnie realistyczny, przy założeniu istnienia światów równoległych, czyli w pełni naukowo dający się udowodnić i osiągnąć).

Takie były plany, ale niestety zostały one obrócone w niwecz przez podstępną chorobę… Kto mnie zachorował, z czyjego polecenia i na czy rozkaz skrytobójczo na mnie kaszlnięto? – mogę się tylko domyślać. Niestety dla mnie zamach się powiódł i zachorowałem. Jak większość spotykających mnie niedyspozycji, była to choroba niezbyt groźna, ale przecież bardzo poważna. Nie naraziła mnie na utratę życia w sposób bezpośredni, ale już jej możliwe do przewidzenia konsekwencje były w stanie powalić mnie na długie miesiące i zniszczyć moją – równie możliwą – karierę. Ostatecznie śmierci się wywinąłem (raz jeszcze!), ale dwa tygodnie przed startem musiałem spisać na straty… Niestety… Pojawiła się nawet myśl, że może nie warto biec, ale pieniądze na „pakiet startowy” zostały wpłacone, ubranie biegowe uprasowane czekało na wieszaku i wreszcie: ludzie! Przecież spragniona mego widoku ludzkość czekała! Nie mogłem zawieść. Tym bardziej, że otrzymałem od organizatorów sms o treści (czytane niskim głosem): „Witaj Arkadiusz, tutaj Run Torun. Twój numer startowy to 1379. Zapraszamy do biura zawodów w CH Plaza. Do zobaczenia!”. Wzmogłem więc swoje amatorstwo i podjąłem ostateczną decyzję po raz ostatni: nie poddam się, biegnę!


Nie ukrywam, że przesłany do mnie smsem numer nadał nowy impet mojemu popędowi, by zwyciężać i raz jeszcze rozpalił przygasające już we mnie nadzieje. Aż trzy liczby z czterech, to liczby pierwsze! I w tym właśnie roku urodził się mój duchowy patron: Henryk III Chorowity – król Kastylii i Leonu! Już po wstępnej obróbce wynikało niezbicie, że wróżby numerologiczne są jednoznacznie pozytywne:

1 – wiadomo: zapowiedź zwycięstwa bezwzględnego! Wszak „jedynka wyborcza”, to ci, co bez pardonu biorą miejsca w Sejmie i Senacie, czy innych takich instytucjach. Biorą te miejsca na pęczki i całymi garściami, dla siebie, dla rodziny i znajomych, oni swoje zwycięstwo rozkrzewiają i pomnażają! Oni też noszą zaszczytne miano „lokomotyw”, bo to dzięki nim kręci się świat i filmy i im właśnie składa się hołdy, pokłony, dary, intratne propozycje. Jasne? Jasne i wyraźne.
3 – wiadomo: liczba/cyfra BOGA. Nic dodać, nic ująć, równo: trzy! Zatem biec będę pod auspicjami i w imię Boga, pod jego opieką i ku jego chwale: Chwała Wiekuista Dla Pana! A przy okazji chwała dla emanacji jego, bo oto nadciągam ja: pomazaniec/popapraniec jego! Rozwińcie proporce! Czas start!
7 – wiadomo: liczba/cyfra wieszcząca i dająca szczęście, czyli że będę dymał pod szczęśliwą gwiazdą i – choćby nic na to nie wskazywało! - w czepku urodzony. Sprzyja mi zatem Bóg na spółkę z przesądem ludowym czyli zabobonem. Mając poparcie Kierownictwa, jak i ciemnych Mas muszę wygrać w cuglach!
9 – no tu to już absolutnie wiadomo: emanacja ful wypas na maksa, bo to trzy razy liczba/cyfra Boga, czyli kumulacja metafizycznego poparcia, gdyż mamy do czynienia z trzema wielkimi religiami, które – jak widać wyraźnie – stoją za mną murem i nie dadzą mi zasłabnąć, czy choćby zachwiać się w mym rajdzie! Eklektyzm, synkretyzm! – powie może ktoś „intelektualnie silny”, bo znający trudne słowa, ale niech sobie mówi, Bogowie odpowiedzą mu w swoim języku i zapamięta ów tą/tę odpowiedź na wieki wieków płonąc w lodowatym piekle. Amen. Co zaś do „9”, to cienia wątpliwości nie pozostawił też jeden ze słowników Władysława Kopalińskiego, który orzekł na moją korzyść:

„DZIEWIĘĆ liczba uważana za mistyczną od czasów najdawniejszych. Wg pitagorejczyków człowiek jest pełnym akordem 8 nut, do których dochodzi jeszcze bóstwo jako dziewiąta”.

Cóż dodać? Ja – pełny akord, popędzę, polecę, ledwie tylko muskając ziemię stopą mą rączą! Mi dziewiątka leży – w znaczeniu: mi styka – wybitnie. Jak miałem 9 lat zacząłem mówić. W dzienniku szkolnym figurowałem całe życie właśnie pod numerem „9”. Urodziłem się w dziewiątym miesiącu roku, po dziewięciu miesiącach prenatalnej kąpieli w wodach płodowych. Mnie dziewiątka opisuje i identyfikuje w sposób pełny i skończony. Mój PESEL winien składać się z cyfry „9” i to powinno wystarczyć!

Dobra… Wróżba i przyszłość były pewne: zwyciężę! Gdybyśmy mieli 1410 rok, to – przy okazji, wręcz na marginesie biegu z moim udziałem - Grunwald wyglądałby inaczej, a Matejko potem nie musiałby malować bez sensu aż tylu ludzi, zwierząt i ekwipunku. Powstałoby nowatorskie dzieło pn. „Bitwa pod Grunwaldem – portret postaci, z kurzem w planie drugim i uciekającymi niedobitkami armii w tle”. No, ale było trochę później, a ja, tak czy inaczej, czułem że wygram.


Aż nadszedł dzień startu i właściwie nie ma już o czym gadać/pisać… Dziki tłum ludzi, prawie dwa tysiące osób! Patrzyłem na buty zawodników i wydawało mi się, że część z nich dosłownie pięć minut temu została zdjęta z pułki (butów, nie zawodników, choć w kilku przypadkach mogło jednak być odwrotnie), ale może po prostu ludzie tak dbają? Nie wiem. Start z Motoareny. Wypuszczali nas w grupach związanych z „rekordami życiowymi”, co wstępnie uzmysłowiło mi, że nie będzie lekko... Gumka maszyny startowej unosiła się i tłum ruszał. W końcu ruszyłem i ja. Najpierw było Bydgoskie Przedmieście i tu jeszcze dawało się oddychać, im jednak dalej w las, tym – paradoksalnie - mniej tlenu. Hasło biegu brzmiało: „Zwiedzaj ze zdrowiem!”, ale Stare Miasto z perłami architektury osiągnęliśmy po 5 kilometrach joggingu, co oznaczało, że właściwie na nic już nie było sił, a na rozglądanie się zwłaszcza, bo kostka brukowa, to nie jest najbezpieczniejsza i najzdrowsza nawierzchnia dla zdrożonych nóg. Z tego fragmentu trasy pamiętam właściwie tylko psa, trzymanego na smyczy, ale niezbyt zaborczo, przez sędziwą już autochtonkę, o urodzie wątpliwej i zniszczonej przez alkohol, wiatr i nostalgię. Rzeczony pies (rasa: pitler) - na wyraźną komendę swej właścicielki - o mały włos nie ugryzł w nogę zawodnika „mknącego” przede mną. Widok człowieka odskakującego w sposób dynamiczny i przez to - na tym etapie biegu - absolutnie nienaturalny, spowodował że pani autochtonka wydała z siebie „kurwośmiech” i próbowała swym pupilem upolował również mnie, ale tu się stara prukwa przeliczyła! Nie udało mi się co prawda pupila kopnąć, ale udało mi się zyskać szacunek i poważanie wspóbiegaczy. Pani zaś zareagowała „kurwośmiechem” z nieco tylko większym nasyceniem „kurew”, poza tym jednak jej nastawienie do świata nadal było wyraźnie życzliwe.

My zaś mknęliśmy dalej. Wydawało się, że ten bieg nie ma końca. Że to nie jest 10 kilometrów, tylko 10 tysięcy kilometrów, a organizatorzy tylko przez nieuwagę, nie napisali o tym na swojej stronie internetowej, a zamieszczoną tam mapkę zwyczajnie sfałszowali. Mijaliśmy więc wsi i miasteczka, mijaliśmy pola ukwiecone i pustynie płaskie i sypkie piaskiem, noce i dnie następowały po sobie, jak gdyby nigdy nic, a włosy rosły, a liście opadały, a dzieci się rodziły, starcy zamierali, my zaś biegliśmy… I gdzieś tak w okolicach 10 kilometra dotarło do mnie, że to jednak ten sam dzień, który był dzisiaj rano i tylko mąci mi się w głowie… Oczywiście, że przesadzam, ale pewne zawahania formy cielesnej i umysłowej owszem miały miejsce.


Reasumując i zmierzając do kresu tej notatki-relacji: dobiegłem do końca, wpadłem na metę i nie przewróciłem się na twarz. Widząc tłumy finiszujące przede mną przeczuwałem już, że tym razem nie wygrałem i to nie wygrałem zarówno w kategoriach bezwzględnie obiektywnych, jak i tych relatywistycznie dających się naginać do naszych potrzeb. Banalna prawda brzmiała: byli tacy, co byli szybsi, dużo szybsi i było ich wielu… Zatem porażka i klapa, kolejny dowód na to, że życie nie ma sensu… Niejeden doświadczywszy takiego ciosu załamałby się, precz odrzucił zasadność startów, czy wręcz życia, ale nie ja. Ja podniosłem się, otrzepałem z pyłu i doszedłem do wniosku, że mam oto do czynienia z jeszcze jednym spiskiem mającym na celu upokorzenie mnie i starcie w proch, a w konsekwencji całkowite wymazanie z map Europy i świata! I właśnie to dało mi siłę! Zatem: trzeba będzie coś sobie i temu parszywemu światu w kolejnym starcie udowodnić i nie jest w związku z tym wykluczone, iż już niedługo znowu spotkamy się na trasie!

No. I potem dali mi butelkę wody (butelkę małą  i wody niegazowanej, czyli takiej której nie pijam, co, nie wiedzieli?..), bułkę do jedzenia (z serem...) i ciastka od Sowy (dziecko mi zabrało), za co serdecznie chciałbym organizatorom podziękować. To była bardzo udana niedziela i miły – choć ukartowany - bieg.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Zakochać się wiosną



Wiosna przyszła. Kwiecie porasta wszystko. Nie ma dla kwiecia, mchu i porostu powierzchni nie do porośnięcia. Już nie tylko zapasy jedzenia pokryte pleśnią nie spożywczą, już nie tylko skwery, trawniki i wypielęgnowane ogrody działkowe. Wszędzie hipertrofia zielonego! Zielone - nawet z korzeniami i wcale nie zielone - górą! Jestem za i przykładam do tego, z całego serca, obie ręce. No, to akurat Asia przyłożyła-nakleiła, ale co tam, się podszyję!


A jak wiosna to wiadomo:

„Już wiosna podrosła i bzami tchnie
Kaziu, Kaziu, Kaziu zakochaj się”

Ale, oczywiście, się zakochania się życzy nie tylko Panu Kazimierzowi, ale populacji całej! Niech populacja dozna uczucia i niech się w uczuciu – w przypadku już doznania – umocni i rozkrzewi, niech zakwitnie. Dopuszczalne i pożądane są obie wersje zapadania, tzn. rewolucyjna: od niczego sobie pierwszego wejrzenia do wszystkiego aż po grób, bądź też ewolucyjna: od niezbyt estetycznych, bladych larw, aż do kolorowych motyli w brzuchu! Wiosna to zawsze początek, nawet jeżeli mamy do czynienia tylko z nowym (549) etapem tego samego. Kiedy Bóg powołał świat do istnienia, to uczynił to właśnie na wiosnę, a już z całą pewnością na terenach rdzennie polskich wiosna panowała wtedy niepodzielnie - od nienaruszalnej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, aż gdzieś w po okolice Morza Czarnego - bo przecież wiadomo, że Pan krainę naszą umiłował szczególnie i wykazał to – z pewnością! – już u zarania dziejów! Amen. I kraj nasz - ze stolicą na czele, co chyba oczywiste - podjął hasło i dalej takoż nawołuje:


A że producenci wędlin nie chcą pozostać w tyle, to również proponują:


I teraz tylko od nas zależy wybór. Oczywiście, ci co gardzą mięsnym jeżem – na własną prośbę! – nie mogą odpowiedzieć na każde zaproszenie, ale przecież nie wynika to z wadliwości zaproszenia, tylko z ich zamknięcia się na świat. Trudno, muszą ponieść konsekwencje swojego wyboru. Choć właściwie dostępna jest dla nich platoniczna wersja tej miłości, w sensie ścisłym: bez konsumpcji. Kto wie, może nawet byłoby to uczucie wznioślejsze? Już widzę, jak kolega Paweł wyznaje światu: „Cześć, mam trzydzieści siedem lat, od dwudziestu czterech jestem wegetarianinem, a od dziewięciu kocham salami…”. Prawda, że to mogłoby zabrzmieć mocno? To byłby związek trudny, ale niekoniecznie od razu skazany na porażkę. Kto wie, kto wie?..

Ok., nie zaglądając innym do talerza, czy łóżka, ja w każdym razie będę się jeszcze zastanawiał i konsultował z fachowcami tzn. z psychologami, którzy - z tego co zauważyłem w sieci - w sporej grupie radzą jednak przede wszystkim zakochać się w sobie, a dopiero potem szukać obiektów i – jak trafnie zdefiniował to kiedyś kabaret Potem - „wywlekać uczucia na miasto”.

Ale salami kusi… Samo wyznanie: „Kocham salami” już brzmi mocno! No bo dla wtajemniczonych sprawa jest jasna i prosta, ot zakochany we wędlinie, ale już ci nie wprowadzeni w temat? Że jak „salami”? Że w grupach po 25, 67, 98 osób? Ech… A jak jeszcze pomyślę, że w wzajemnością?! Że salami mogła/mogloby kochać mnie?! Dreszcze…

piątek, 10 kwietnia 2015

Kwiecień plecień, nie przeplata, co leciało, już nie lata…



Pięć lat później jest piątek, czyli dzień wcześniej niż pięć lat temu. Można zaryzykować tezę, że jeszcze nic się nie stało, że jeszcze da się coś zrobić i zapobiec złu. Tak, gdyby czas biegł po okręgu, może coś by z tego wyszło, ale nie tym razem, nie w tym roku…

Właściwie, to brakuje mi słów kluczy, bo to że: „tragedia”, „zamach”, „mgła”, „obłęd”, „hańba”, „kompromitacja”, „błąd”, „ruscy” itd., to niczego mi nie otwiera, a w wyczarowywanej tymi słowami irytacji, raczej zaciska pięści i ogranicza pole widzenia. I brakuje mi nie tylko „słów kluczy”, ale nie przychodzi mi do głowy żadne słowo, które sięgałoby do istoty tego, co stało się 10 kwietnia 2010 roku. A może nie może być mowy o jednym takim słowie? Przecież, jako gatunek pośledniego sortu, nie mamy mocy, żeby tak jednym słowem i już: namalowane, gotowe! Stoi, leży, jeszcze dymi, z tą nieszczęsną brzozą w tle i rozsypującą się ramówką telewizyjną. A może w ogóle nie może być mowy?.. Ciszej nad tą traumą? Każdy sobie traumę skrobie? Na palcach, dookoła obejść, bojawiemjak?
 
No nie wiem, ale jednak – pomimo wrodzonej niechęci do mowy ludzkiej – staję po stronie umiarkowanego dawania głosu w sprawie i oszczędnego zabierania głosu w dyskusji na temat. Meritum pozostanie - na wieki wieków amen - niezmienne: samolot spadł na ziemię, płyny ustrojowe się rozlały, ciała zostały mocno uszkodzone, a dusze – jeśli takowe gdzieś tam były – poleciały dalej. Koniec. W tym obszarze nic dodać, nic ująć, bo to, że ktoś ukradł potem telefon, czy inną machlojkę zrobił, to jest - w odniesieniu do kwestii zasadniczej - wybryk bulwersujący, ale jednak tylko szczeniacki i gówniarski. Można o tym porozmawiać, ale nie ma sensu poświęcać temu wiele czasu, bo – jak w tym przypadku widać wyraźnie – czas jest cenny i nigdy nie wiemy ile go nam jeszcze pozostało. Więc może po prostu, w hołdzie tym, co zginęli, spróbujmy dzisiaj nie trwonić go na pierdoły i owszem, mówmy, ale raczej z sensem i raczej na temat i w związku, z tym, co boli, mówmy może nawet naiwnie i „ku pokrzepieniu serc”, ale nie po to, żeby gmatwać. Bo Śmierć jest prosta. Trudna, bolesna, w tym przypadku niemiłosiernie zaskakująca, ale jednak prosta i szczera, czarna na białym koniu. Szach, mat, Śmierć.