wtorek, 28 czerwca 2011

Podróże kulturalne i po ziemi też

Po kolei. Poprzednio napisałem, że nic się nie dzieje, no i zdania nie zmieniam, choć w międzyczasie wydarzyło się sporo. W ciągu ostatniego tygodnia przemieszczaliśmy się z A. i Wiktorem w przestrzeni, jak prawdziwi podróżnicy. Odwiedziliśmy mieszkańców Trójmiasta oraz zwiedziliśmy Galerię Bałtycką (to taki sklep), w drodze powrotnej do Torunia porzuciliśmy dziecko u  babci i - korzystając z okazji - mogliśmy spotkać się ze znajomymi, poszliśmy do kina i prawie się wyspaliśmy. Kulturalnie rozerwani i w pełni zrelaksowani odebraliśmy dziecko od babci i dalej już razem pojechaliśmy odwiedzić rodzinę w Olsztynie, gdzie znowu opiekę nad dzieckiem przekazaliśmy na chwilę osobom trzecim, aby w tym czasie pójść do kina. W okolicach Olsztyna zastrajkował nam samochód i tylko dzięki szczęściu i uprzejmości zupełnie obcych ludzi udało się nam wyjść z kłopotu, za co serdecznie chciałbym raz jeszcze podziękować osobom zainteresowanym. Tyle tytułem wstępu. Teraz nieco szczegółów.
Trójmiasto. A. najchętniej przeprowadziłaby się do Trójmiasta. Pięć lat studiów, grono znajomych, poczucie „bycia u siebie”, jak śpiewa Em: „tu wszystko się kończy i zaczyna, Gdańsk, Sopot, Gdynia”. Ja nie jestem aż takim miłośnikiem Trójmiasta, ale muszę przyznać, że mnie też się tam podoba. Jest różnorodnie – przecież to trzy w jednym! Jest morze. Jest – w porównaniu z grodem Kopernika – mnóstwo imprez, na których chciałoby się być, a nawet jakby się nie chciało – jak mnie się często nie chce – to i tak zostałoby się kulturalnie zmuszonym do uczestnictwa i byłoby się człowiekiem – choćby i niechcący – ukulturalnionym i uspołecznionym. Jest Sopot. Trójmiasto ma wiele plusów, a to, że ulice są rozkopane, to nie ma znaczenia, teraz ulice wszędzie są rozkopane. Nie ma w Polsce teraz ani jednej ulicy, która nie byłaby rozkopana, w każdym mieście, w każdej gminie kopią. Kraj się dźwiga, to kraj musi się rozkopać.
Ok. Pojechaliśmy tam nie po to, żeby obserwować zryw modernizacyjny, ale po to, żeby spotkać się z ludźmi, których nie widzieliśmy od bardzo, bardzo dawna. No i się spotkaliśmy. Wszyscy przez nas odwiedzani są szczęśliwymi posiadaczami potomstwa i wszyscy mają po jednej sztuce dziecka płci żeńskiej. Wynika z tego, że:
·         po pierwsze: Wiktor ma się z kim bawić, a my możemy spokojnie oddać się rozmowie;
·         po drugie: jeżeli Wiktor nie zrealizuje zaplanowanej dla niego ścieżki kariery (docelowo ma zostać papieżem i zasiąść na Sedes Apostolica w Rzymie), to będzie miał w Trójmieście kilka koleżanek, z którymi będzie mógł zadzierzgnąć więź przyjaźni.
Odwiedziliśmy 3 domostwa. Poszliśmy na spacer nad morze, na „nudną plażę”, w deszczu i przez las. Mieliśmy szansę zaobserwować, jak z kartonowego pudełka można próbować zrobić akwarium i jak wygląda akcja masowego kąpania zabawek. Dowiedzieliśmy się, jak we Wrzeszczu taksówkarze radzą sobie z zakazami skrętu w lewo, a w Galerii Bałtyckiej, że buty które chciałem  kupić są w Polsce po prostu niedostępne. Mogliśmy wreszcie zapoznać się z niesamowitą grą w małpki i koncertową płytą Damiena Rice’a. Miały oczywiście miejsce „nocne Polaków rozmowy”, spożywanie alkoholu i nagłe zamyślenia. Była to bardzo udana wizytacja rdzennie polskiego trójmiasta hanzeatyckiego, z jego rdzennie polskimi mieszkańcami.
Potem Wiktor po raz pierwszy został słomianym sierotą i został u babci na całe trzy dni! Nie powiem, obawiałem się jak to będzie, ale okazało się, że dziecko nie tęskni to tyranii rodzicielskiej miłości i do żłobka też nie. U babci bije źródło niekończących się przyjemności. Myślałem, że po pierwszej euforii potomek zatęskni, ale nie zatęsknił, no i dobrze! Mieliśmy czas na spotkanie towarzyskie i wyjście do kina.
Poniedziałek to nie jest najlepszy dzień na długie siedzenie w podziemiach knajpy, ale bardzo ucieszyliśmy się, że w końcu udało się nam z A. spotkać z kilkoma osobami dawno nie widzianymi, a następnego dnia poszliśmy z A. do kina… Film polski. Nie pamiętam teraz, w której gazecie napisali, że to dobry film, a w której, że wręcz przeciwnie - Wyborcza i Rzeczypospolita różnią się często nie tylko w ocenie zagadnień ze świata polityki – ale im dalej od projekcji, tym bardziej film wydaje mi się kiepski. Niektórzy bronią filmu dobrą grą aktorską, dobrymi zdjęciami, dobrą muzyką czy innymi dobrami, jakie zawiera, jasne, można i tak, film jest materią złożoną i skomplikowaną. Ostatecznie jednak wypada uznać, że wobec absurdów rzeczywistości przedstawionej (wina scenarzysty i reżysera) - przejawiających się między innymi w sposobie pokazywania prowadzenia śledztwa (np. odsłuchiwanie ważnego nagrania stanowiącego dowód w sprawie o zabójstwo w restauracji pełnej ludzi lub też pozostawienie człowieka przyznającego się do zabójstwa samotnie, co ten wykorzystuje by popełnić samobójstwo), czy nachalnie wstawionej scenie łóżkowej – film się nie broni. Osobiście filmy z zagadką, filmy zagmatwane cenię za logiczną spójność i prawdziwość rozwiązania, po obejrzeniu dzieła zagadkowego jestem nawet w stanie zaaplikować sobie drugi seans tylko w celu sprawdzenia, czy wszystko się zgadza? W przypadku omawianego utworu zagadka kryminalna zostaje rozwiązana, ale jej rozwiązanie samo stanowi zagadkę i pozostawia w odbiorcy niedosyt. Tyle o średnio udanym filmie polskim.
Wstał kolejny dzień i – po dniu twórczo spędzonym w pracy - średnio udanymi polskimi drogami ruszyliśmy po odbiór naszego dziecka, które – jak dowiedzieliśmy się w międzyczasie – zapadło na zapalenie oskrzeli, ale i tak bawiło się dobrze, było tłumnie odwiedzane, samo odwiedzało i stanowiło lokalną atrakcję turystyczną. Dzieciaka w domu nie zastaliśmy, bo właśnie był z babcią na urodzinach… Imprezowicz. Poszliśmy jego tropem, złożyliśmy życzenia, zjedliśmy po kawałku tortu, napiliśmy się wódki, pogwarzyliśmy, po czym udaliśmy się na spoczynek, by następnego dnia ruszyć do Olsztyna. Życie to podróż!
W Olsztynie wizytowaliśmy siostrę A. i jej męża, którzy niedawno weszli w posiadanie własnego mieszkania. Mieszkanie piękne, po kapitalnym remoncie, w starym budownictwie, ale wszystko nowe: od podłóg, poprzez ściany, drzwi, okna aż do sufitów. Sam Olsztyn też ładny, przynajmniej w zakresie przez nas doświadczonym. Wiktorowi podobał się plac zabaw i opady deszczu, po których powstały kałuże, jak raz nadające się do brodzenia. Nam zaś podobała się możliwość kolejnego wyjścia do kina, ale o kinie i o tym co widzieliśmy napiszę może już w innej notce, bo – jak powszechnie wiadomo – długości tekstów nie powinny być przesadzone.
Przerywając relację w tym momencie powiem tylko, że – tu znowu porównanie z Toruniem – cena biletu do kina studyjnego z lekka nas zaskoczyła. 18 zł. Kino „Awangarda”, z którego awangardowatości nie pozostało nic, ceni się bardzo, ale – tu uwaga! – nie odstrasza to amatorów oglądania filmów w niewygodnych fotelach, z dźwiękiem bardzo nie dolby surand i ekranem zawieszonym tak wysoko, że mięśnie karku zostają mocno zaangażowane w proces odbioru dzieła. Na sali było chyba ze trzydzieści osób. W upadłym jakiś czas temu toruńskim Naszym Kinie nie widziałem chyba takich „tłumów”, a projekcja polskiego filmu, o którym wspominałem powyżej, zgromadziła na sali multipleksu – wliczając w to A. i mnie – pięć osób.
Podsumowując. Odbył się wielki rajd po Polsce północno-wschodniej, z którego wróciliśmy wypoczęci, uśmiechnięci i zadowoleni, a że po mnie nie zawsze to widać, to wyłącznie moja wina.

piątek, 17 czerwca 2011

Nie dzieje się nic

To już czerwiec. Ależ ten czas leci i w locie tym nie przeszkodzi mu najgęstsza choćby mgła, najgrubsza brzoza, największy absurd „transferu politycznego”, no po prostu nic. Dzisiaj zatem notka w kategorii: „zbiorczo, że czas płynie ale i tak nic się nie dzieje”. Zatem…

Byliśmy nad morzem. Już dawno… To było w przeszłym życiu, dwa tygodnie temu - ba! - ponad dwa tygodnie. Nadmorski piasek nadal w niewielkich ilościach sypie się z mojego plecaka, w którym noszę milion niepotrzebnych rzeczy i kanapki, ale wspomnienia obumarły…
Pojechaliśmy w miejsce znane sobie z zeszłorocznego wypadu. Pomimo nie do końca miłych wspomnień, postanowiliśmy nie eksperymentować i wybraliśmy znane zło. Zaopatrzeni w zakupioną - właśnie na okoliczność zeszłorocznego pobytu – maszynę dogrzewającą, przybyliśmy do Jastrzębiej Góry. Pensjonat stał pusty. Przywitała nas właścicielka, pokazała pokój, zostawiła klucze i odjechała. Zostawiła nas samych w całym wielkim domu. Nie ukrywam, że pobiegłem do kilku pokoi sprawdzić, czy pojawiły się nowe prace. Trzeba bowiem wiedzieć, że właścicielka jest równocześnie malarką i własnymi płótnami (pomalowanymi!) dekoruje pensjonat. Co do jakości tych prac zdania są podzielone, ale ja osobiście doceniam ludzi z pasją, nawet jeżeli nie wszystko się im udaje, a nawet jeżeli udaje się im niewiele. O ile ich działalność nie zakłóca mego życia, to niech sobie malują, tworzą pieśni, produkują krzesła, co komu się podoba! Taki jestem miły i demokratycznie pluralistyczny. Oczywiście, publikowanie tworów własnej działalności, zawsze wiąże się z możliwością oceny i – jak rozumiem – wszyscy twórcy mają tego świadomość i domyślnie zgadzają się na recenzje nie tylko pochlebne. Tak to widzę, ale nowych prac na ścianach nie dostrzegłem. Dopiero później, w sali kominkowej, która służy też za pracownię artystki, miałem szansę ucieszyć oko nowościami. Powiem krótko: tematyka marynistyczna została wyparta i na jej miejscu pojawił się papież.
Czyli tak: papież rozpostarł się w sali kominkowej, a my na plażę. No i plaża, no i morze, no i wiatr, który w Jastrzębiej Górze jest chyba zjawiskiem normalnym i do którego pewnie można się przyzwyczaić. I była jeszcze ta pani w sklepie (obrażona na mnie niemiłosiernie), był Bubas w fokarium, zachód słońca malowniczy i landszaftowo fotogeniczny i było przyglądanie się rodzicom, którzy ciągnęli po piachu wózki z dziećmi, zupełnie tak samo, jak ja przeszłego roku. A w tym sezonie – luz! Wiktor samobieżnie, po piachu, po chodniku, pod górę, ech!!! Aż miło było patrzeć. Oczywiście zdarzały się chwile, kiedy potomek wymagał wsparcia, ale generalnie dawał radę. No i tak było nad morzem. Dość leniwie, bez pośpiechu, bez deszczu prawie i – powiedzmy – ciepło, no… akceptowalnie nie zimno. Pewne jest to, że wysypaliśmy się i wypoczęliśmy z A. od pracy.

Czas płynie lecz pamiętaj, na prawdę nie dzieje się nic!!! Czyli Grzegorz Turnau, czyli jego najnowsza - już nie nowa - płyta. Podoba mi się bardziej niż poprzednia, a numer 6, tytułowa „Fabryka klamek”, podoba mi się bardzo. W dziedzinie „kultura i sztuka” dodam jeszcze, że po przeczytaniu „Rozmów z Jerzym Nowosielskim” postanowiłem przeczytać biografię artysty i jestem w trakcie. Chodził za mną ten Nowosielski od pół roku, a może i dłużej. No i przyszedł. I jest. Pisanie recenzji nie jest moją mocną stroną – co nią jest?! – dlatego nie będę próbował.

I co dalej? Jest czerwiec. Krótkie noce, długie - do wczoraj ciepłe – dnie i masakrująca myśl o czającej się tuż, tuż zimie… Masakra… Myśl potrafi spieprzyć - porządnemu i w sumie normalnemu człowiekowi - nie tylko dzień czy wieczór, ale całe życie! Jedna, ale za to uporczywa myśl… Może, ale nie musi! – myślę sobie i daje odpór. Daję odpór i kończę to dłubanie, bo dawanie odporu pochłonie mnie teraz bez reszty. Będę patrzył na poruszające się na wietrze zielone liście drzew, które jeszcze nie wiedzą, że spadną w błoto i zgniją, na dywan trawy, która uschnie i sczeźnie, na kwiat róży, której krwistoczerwone płatki - na spółę z moczem psów i kotów - użyźnią glebę na klombie, na faceta hałaśliwie remontującego chodnik kostką „polbruk”, który to chodnik trwał będzie po kres świata, na przekór zimie! Tylko w chodniku moja nadzieja! Tylko w porządnej infrastrukturze, która trwalsza jest niż zielona masa, przemijająca postać tego świata, na którym przecież nie dzieje się nic.