środa, 31 sierpnia 2011

Reklamacja dźwignią handlu?

Prosta sprawa, na pierwszy rzut oka – banalnie prosta. Dorobienie klucza do zamka. Ok, nie jest to klucz standardowy, ale nie jest to też klucz, który sam sobie zmajstrowałem, jakiś prototyp nieznany światu, unikatowy i nie do podrobienia, więc wydawało się, że nie powinno być kłopotów…
Historia zaczęła się 31 lipca tego roku. Pojechaliśmy z A. i Wiktorem do galerii handlowej na zakupy i przy okazji postanowiliśmy klucz dorobić. Pan Kluczodorabiacz wziął klucz do ręki, popatrzył i mówi – na dzień dobry! – że taki model trudno się dorabia… Zastanowiło mnie to, ale widzę facet pobrudzony jak klasyczny fachowiec, ogłasza mi uczciwe, że klucz jest z gatunku „trudnych”, no to mówię, „ufam panu, rób pan swoje”. Wziąwszy pod uwagę fakt, że koszt dorobienia jednego egzemplarza wynosi 39,00 zł., zredukowałem tylko zamówienie z trzech potrzebnych sztuk do jednej. Na próbę.
Kluczodorabiacz klucz dorobił. Przyglądaliśmy się temu dorobionemu z nieufnością, ale zapłaciliśmy i zabraliśmy do domu. Traktowaliśmy go, jakby już był członkiem rodziny naszych kluczy. No… I kiedy nadszedł czas próby, to oczywiście – kurwa! – okazało się, że klucz nie działa, a niedziałanie jego jest zasadnicze, polega mianowicie na tym, że w ogóle nie pasuje do zamka, nie wchodzi, nie wślizguje się weń! Ale mnie szlag trafił!
Godzina była coś około dwudziestej, a może i chwila później, niedziela, ostatni dzień urlopu, w poniedziałek miałem iść do pracy, A. miała iść do pracy, Wiktor miał iść do żłobka, trzeba było wstać rano, generalnie: koniec świata i jeszcze kilka mniejszych kataklizmów na dokładkę, a tu klucz nie pasuje i trzeba jechać z powrotem, żeby pan oddał pieniądze. Nie ukrywam, ciśnienie mi skoczyło, bo jakoś tak czułem, że mogą być kłopoty. Nic to. Pojechaliśmy. Nie ukrywam. Były kłopoty.
Podeszliśmy do punktu niemal dorabiania kluczy i mówimy, właściwie, ja mówię, że nie działa i że jest nam przykro i że prosiły o zwrot pieniędzy. A pan na to, że nie może oddać nam pieniędzy… Ja na to, że ja kto „nie może”? Klucz nie działa, zapłaciliśmy za dorobienie klucza, który będzie działał, niedziałający klucz – nawet pomimo swej urody – nie jest nam potrzebny. A pan na to, że sory, nie może oddać kasy… Wtedy rozwinąłem się strasznie w mojej rozmowie z Kluczodorabiaczem, rozwinąłem się, jak husaria pod Wiedniem i wiecie co usłyszałem? Usłyszałem, że mamy do czynienia z „trudnym kluczem” i że trzeba nad nim „popracować”… I że jak się nad nim popracuje, to na pewno wszystko będzie dobrze… Jak „popracować”, co – kurwa! - „popracować”?! Człowieku, ten klucz nie wchodzi do zamka, co pan zamierza z nim zrobić?! Walcem chce go pan przejechać, położyć na szynach i poczekać na pociąg?! Można przyjąć, że trochę się darłem, tak, jest to możliwe. Ostatecznie jednak, po pewnej chwili,  ochłonąłem i – po informacji zwrotnej od A., że faktycznie nieco się zagalopowałem – przeprosiłem pana Kluczodorabiacza, po czym zgodziłem się na „popracowanie” nad kluczem. Co mi tam? – ochłonięty pomyślałem nieco trzeźwiej. - Świat jest dziwny, niech pan ma szansę dorzucić swoją cegiełkę absurdu do tego stosu. Ustaliliśmy tylko, że w razie gdyby po „pracy” z kluczem, ten nadal nie działał, to po prostu będzie złożona reklamacja i sprawę się załatwi. Polubownie i w miłej atmosferze.
W drodze do domu zastanawialiśmy się z A. o co chodzi z tą reklamacją? Sprawa wydawała się oczywista: dorobiony klucz nie działa i kropka. To nie jest but, który można naprawić, a teoria „popracowania” nad kluczem, popierana doświadczeniem, jakie posiadał w tym zakresie Kluczodorabiacz nie budziła w nas już zaufania. Mit jego fachowości prysł. Dobra, zgodziliśmy się, pan „popracował” i ponownie nadszedł czas próby. Szliśmy po schodach do góry i właściwie oboje wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie. Oczywiście nic z tego nie było. Klucz po prostu nie miał prawa wejść do tego zamka. Ok. Przyjęliśmy to, jako coś oczywistego.
W poniedziałek, po odebraniu Wiktora pojechaliśmy reklamować klucz. O ile my nie dziwiliśmy się faktowi, że klucz nie działa, o tyle fachowiec był tym bardzo zaskoczony. Zaskoczony i zniesmaczony. Czekałem tylko, kiedy zacznie znowu mówić o „trudnym kluczu”, czekałem, kiedy zacznie cmokać i z niedowierzaniem kręcić głową, mamrotać o „wyjątkowym przypadku”, o „kluczu przebiegłym, złośliwym i szczwanym”, czekałem, na kolejne dowody obłędu tlącego się w tym człowieku, o który powoli zacząłem go podejrzewać, ale nie… Pan Kluczodorabiacz – pomimo wyraźnego zawodu, jaki sprawił mu klucz na spółkę z nami, bo to przecież nam nie udało się go włożyć do zamka! – bez oporu przystąpił do wypisywania absurdalnej reklamacji, która – w moim odczuciu – nie miała prawa skończyć się inaczej, niż tylko oddaniem nam pieniędzy. Powstał papier, podałem numer telefonu. Czas ruszył.
Bez wdawania się w szczegóły powiem tyle, że na telefon w terminie, w którym reklamacja powinna być załatwiona, nie doczekaliśmy się. Więc 23.08.2011 r. pojechaliśmy dowiedzieć się, o co chodzi? No… Pana nie było, był za to inny pan, który na widok naszej reklamacji bezradnie rozłożył ręce. On nic nie wie, on nie może pomóc, on przeprasza, ale kolegi nie ma. Próbowałem jakoś walczyć, że to nie jest prywatna sprawa między mną a panem Kluczodorabiaczem, tylko, że to firma itd., itp., ale bez skutku, zwłaszcza, że podszedł kolejny klient, który chciał dorobić klucz. No i dorobił i po 30 sekundach wrócił, z informacją, że „jego kobiecie wydaje się, że ten dorobiony klucz jest inny od tego, który był brany za wzór”… Pomyślałem, że ta firma zatrudnia speców nad specami!
Panowie rozpoczęli jakąś dyskusje, ale nie zagłębiałem się w nią, bo oto nadszedł mój wykonawca wyrobu kluczopodobnego, który na nasz widok nie bardzo się ucieszył. Ja przywykłem, że na mój widok ludzie się nie cieszą, ale A. i Wiktorowi mogło być przykro. Pan zaczął paplać coś nieskładnie, że on zapomniał o tej sprawie, że niestety nie udało się załatwić niczego i że najlepiej, jakbym pojawił się jutro, do godziny chyba szesnastej, że on przy mnie zadzwoni do biura i sprawa zostanie załatwiona… Jesu… Zwiędłem, ale postanowiłem się nie denerwować i nie tracić czasu na jałowe dyskusje z osobą, która – jednak i najwyraźniej – boryka się z uzewnętrzniającymi się problemami wewnętrznymi. Wiecie: on ma problem, ale to staje się też moim problemem...
Pomimo szczerych chęci nie mogłem następnego dnia pojawić się w galerii do godziny szesnastej. Dni mijały, nadszedł piątek i udało się. Zajechaliśmy na parking, A. z Witorem zostali w samochodzie, a ja pobiegłem szybko załatwić sprawę, niestety, „mojego” człowieka nie było tego dnia w pracy, ale uzyskałem informacje, że w niedzielę i we wtorek będzie cały dzień. Niedzielę odpuściłem sobie od razu, ponieważ w niedzielę biuro nie pracowało, a jak pamiętałem, telefon do biura był niezbędny do tego, by moja sprawa mogła być załatwiona. W grę wchodził zatem wtorek… Worek miał być dniem, w którym wszystko się wyjaśni!
Dobra, zbliżamy się do końca. Nadszedł wtorek. Znowu parking, znowu my, byłaś też dziewczyno ty!.. Najbardziej podobają mi się sytuacje, które już kiedyś przeżyłem… Więc lecę do sklepu. Wlatuję, patrzę. Zamknięte. Kartka: „Wracam za pięć minut”. Czekam. Mija pięć minut i nic. Ja się nie czepiam, czekam dalej. W końcu pojawia się mój Kluczodorabiacz i kiedy mnie widzi, to przez jego twarz przebiega grymas obrzydzenia. Nie żartuję! Pewnie, gdyby miał szansę, to uciekłby i gdzieś się schował, ale nie miał wyjścia. Zaczaiłem się na niego i wpadł w moje sidła! Zawsze byłem złośliwy! Złośliwy konsument! Koniec! Dopadłem fachowca i ten w końcu wypłacił mi moje 39,00 zł! Sukces! Przy okazji zauważę, że nigdzie nie dzwonił… Do żadnego biura, przyjaciela, matki. Po prostu wystukał coś na kasie, wyjął pieniądze i oddał. Pytanie: czy nie mógł tego zrobić od razu?
Reasumując: jeśli ktokolwiek z licznego grona czytelników tego bloga miałby kiedyś ochotę dorobić klucz w Galerii Copernicus w Toruniu (jest tam chyba tylko jeden tego typu punkt powiedzmy usługowy), to szczerze i stanowczo odradzam. Chyba, że ktoś lubi ryzyko, bo przecież nie jest powiedziane, że panu Kluczodorabiaczowi nie udaje się dorobić wszystkich kluczy, tak zapewne nie jest. Pewne jest tylko to, że obsługa klienta nie jest jego najmocniejszą stroną.

piątek, 26 sierpnia 2011

Dzień dobry

„Dzień dobry” – to taki dowcip. Wiadomo, że trzeba być wesołym i dowcipnym, więc staram się bardzo. Prawie tak bardzo, jak sąsiad, który – w związku z moim oporem i brakiem chęci do sprzątania pod wiatą parkingową, przyznaję! – zaparkował mi ostatnio wielką kupę liści tuż za samochodem. Witamy w świecie sześciolatków, ale co tam… W liściach można się turlać, więc nie narzekam.
Poza opadającym listowiem, niewiele wskazuje na to, że właśnie kona nasze lato. Pogoda piękna, nawet pomimo opadów i burz, jest ciepło, o wiele cieplej niż było w lipcu. Jeżeli tylko będzie taka możliwość, to - powiedzieliśmy sobie z A. -  już nigdy nie weźmiemy urlopu w lipcu. Lipiec, to miesiąc przeklęty. W lipcu wybuchła wojna z Niemcami, lipcem zaczynają się wakacje (straszny czas dla nie nauczycieli i nie uczniów, dla wszystkich uczciwych ludzi!), lipiec wreszcie, to początek drugiej połowy roku, czyli – nie ukrywajmy tego! – końca roku, a co za tym idzie: mroków jesieni siejącej deprechę, aseptycznej - kurwa - bieli śniegów, zamieniających się już tylko w błoto pośniegowe… Lipiec, to masakra i widzi to każdy, nie każdy tylko ma odwagę powiedzieć to głośno, a ja mam!
Ok. Chciałem tu zamieścić kilka zdjęć.


Po pierwsze: sierpień jest ok, a na zdjęciu widać to wyraźnie.


Po drugie: dbałość o środowisko naturalne jest bardzo ważna i nie wolno tak postępować, żeby kanalizację zapychać. Czymkolwiek!


Po trzecie: dobra nazwa, to połowa sukcesu, a w kilku przypadkach cały sukces w nazwie się kumuluje i z nazwy wynika.


Po czwarte: wszystko jasne. I koniec.

piątek, 12 sierpnia 2011

Urlop, ale nie od wszystkiego

Dzień dobry. Wakacje, to nie jest dla mnie dobry czas na pisanie. Raz, że urlop nie sprzyja stawianiu liter, dwa, że w pracy szaleństwo i przez to nie w głowie mi pisanie. We wakacje nie pisane mi pisanie. Tym niemniej jednak coś napiszę. Na prze kur!..
O urlopie już prawie zapomniałem, na szczęście od poniedziałku mam jeszcze tydzień kolejnej przerwy w pracy i - bardzo się z tego ciesząc - liczę na lepszą pogodę. Tydzień pływania po jeziorze i tylko dwa dni słoneczne – przy czym „słoneczne” nie znaczy to, co powinno znaczyć! – to jest cios dla człowieka łaknącego leniwego wypoczynku. Ciąganie mokrych szotów, fałów, czy gaszenie wilgotnego od mżawki foka, to nie są moje ulubione zajęcia. (Ok. Foka nie gasiłem, bo teraz sprawę załatwia się sztywnym sztagiem, no ale możliwość taka istniała!). A żeby kwestia mego wypoczynku była jeszcze bardziej problematyczna, to dodam, że pierwszy tydzień urlopu, który miałem spędzić z A. i Wiktorem nad morzem, w gospodarstwie agroturystycznym, musiałem przeznaczyć na podróż w zupełnie innym kierunku i w zupełnie innym celu. No babcia mi umarła. Umarła sobie w sezonie urlopowym i w momencie zupełnie do tego nieodpowiednim! Oczywiście, po głębszej analizie wychodzi mi, że przeważnie umiera się nie wtedy, kiedy się powinno i kiedy pasowałoby to wszystkim (wiadomo, że nigdy wszystkim się  nie dogodzi), ale w urlop?! W mój urlop?! Ech…
No to wyjazd na lubelszczyznę, koleją… Znaczy koleją tylko do Warszawy, ale to też jest przeżycie. Startowałem z moją rodzicielką z Malborka o 17.38. Pociąg się nazywał „Słoneczny” i kiedy zobaczyłem go wjeżdżającego na stację, zadrżałem ze strachu, bo „Słoneczny” okazał się być pociągiem piętrowym!.. Kilka lat jazdy na trasie Malbork – Toruń pociągami piętrowymi doświadczyło mnie srodze. Wspomnienia były urocze, ale mało wygodne i teraz przestraszyłem się, że ponad pięć godzin w piętrusie może być ciężkie. Na szczęście okazało, że ten piętrus jest wygodny i – uwaga! – klimatyzowany! Klimatyzowany czy nie, to z całą pewnością nie jest to pociąg szybki. Zresztą w Polsce nawet pociąg „pospieszny” czy „expressowy” jest takim tylko z nazwy. Tu link zawierający dane na temat prędkości polskich pociągów: http://infokolej.pl/viewtopic.php?t=12640. Po 3 godzinach jazdy „Słonecznym”, atmosfera była już niemal rodzinna, wiadomo - dzielenie wspólnego nieszczęścia zbliża. Zapowiadane na kolejnych stacjach okresy postoju budziły wybuchy radosnego śmiechu pasażerów, a ogłoszony przez kierownika konkurs „Kartka ze słonecznej podróży” spotkał się z falą głośno wyrażonego wzruszenia. O konkursie można przeczytać tutaj: http://www.mazowieckie.com.pl/site.php5/article/4/1712.html.
Najfajniej było w Nasielsku (chyba to był Nasielsk), kiedy okazało się, że będziemy stać coś około pół godziny. Wysiadło z pół pociągu, peron zaroił się od palaczy - moda na nie palenie, to kit! – a kilkanaście osób udało się „do miasta” na poszukiwanie sklepu z piwem. Sklep był chyba nie daleko i kiedy już ruszyliśmy dalej, atmosfera w „Słonecznym” udomowiła się jeszcze bardziej, jednocześnie – nie wiem czy na parterze, czy może na piętrze pociągu? – powstała teoria, która szybko rozeszła się po całym składzie. Teoria głosiła, że takie postoje mają na celu ekonomiczne podreperowanie miejscowości, w których „Słoneczny” przystaje. Powstanie teorii ściśle wiązało się z ceną piwa, którą współpasażerowie ocenili, jako stanowczo zawyżoną wobec tych obserwowanych w innych sklepach miast i wsi naszego kraju. Nie wiem czy teorię wygenerowały niziny czy może piętro pociągu, ale jedno jest pewne: została ona zaakceptowana przez wszystkich. Mam wrażenie, że gdyby nasz postój potrwał nieco dłużej, to na peronie w Nasielsku pojawiłaby się cygańska kapela, może odbyłoby się kilka uroczystości rodzinnych, a z czasem być może wyrosłaby tam solidna infrastruktura służąca podróżnym i ludności miejscowej. Może nie byłby to od razu stadion na ełro 2012, ale jakiś basen, sauna, czy chociaż orlik? Rozegranie w czasie postoju krótkiego meczu, to może być pomysł promujący podróże kolejami po Polsce. Pamiętam, jak w Malborku pojawił się swego czasu Orient Express… Pasażerowie mieli czas na spacer po mieście i zwiedzanie zamku, może to jest właściwy kierunek rozwoju polskich kolei? Powolna, romantyczna podróż, przetykana starannie zaplanowanymi atrakcjami… 
Dobra, jakoś tam dobrnęliśmy do Warszawy, gdzie odebrał nas kuzyn. Przenocowaliśmy u niego w podwarszawskim, pięknym domku i rano ruszyliśmy dalej. Polonezem! Podróż w pięć osób Polonezem przez kraj, to jest coś! I nam się to coś udało, dojechaliśmy cało i zdrowo i czas było zająć się pogrzebem. Pogrzeb się udał, choć – wbrew lokalnej i bardzo silnej tradycji, a także wbrew podjętej już inicjatywie wioski – nie doszło do czuwania przy zwłokach w domu babci nieboszczki. (Rekord czuwania, o jakim słyszałem, to trzy dni. Rodzina zamówiła dmuchawy zimnego powietrza, stosowano też chłodzenie lodem…). Udało się też, po kilku zawiłościach formalno-prawnych, zdobyć akt zgonu i głuchy ksiądz na zastępstwie (proboszcz na urlopie), któremu w trakcie mszy świętej padła nie święta bateria w aparacie słuchowym, doprowadził całą uroczystość i rodzinę na cmentarz, gdzie babcię pogrzebano. Amen. Co do zawiłości formalno-prawnych, to zauważę tylko, że wożenie trumny do lekarza rodzinnego - który raz w życiu widział nieboszczkę na oczy! - i prezentowanie mu jej leżącej - aby mógł stwierdzić, że no, rzeczywiście, nie jest ci ona żywą – przez większość rodziny zostało odebrane, jako niepoważne i nie licujące w powagą chwili. Babcia spóźniła się przez to do kościoła, a przecież całe życie była osobą nie spóźniającą się! Zwłaszcza do kościoła…


Babcia urodziła się i umarła w tej samej wsi. Umarła w swojej chałupie, w kuchni. Żyła 97 lat. Tak napisali na tabliczce. Słuszny wiek. 



Po pogrzebie spotkanie z rodziną i sąsiadami. Nastój raczej wesoły. Trochę wspomnień. Pogoda piękna i choć z cmentarza wialiśmy na widok czarnej chmury idącej prosto na nas – ksiądz zapytał nawet, czy śpiewamy pełną wersję jakiejś tam modlitwy, czy odmawiamy szortform? - to pogrzmiało i spadły zaledwie dwie krople, w tym jedna na mnie, a druga nie mam pojęcia gdzie. Było leniwie ciepło. W pokoju, gdzie siedzieliśmy za stołem, pootwieraliśmy okna i drzwi. Powoli zapadał zmierzch. Największym wzięciem cieszył się krupnik, którego nie trzeba było popijać. Taki dobry był… Wujek zarządził zbiorowe zdjęcie wszystkich zgromadzonych. Na pamiątkę. Potem będziemy się temu zdjęciu przyglądać i wspominać tych, którzy na nim jeszcze są - prawie na zawsze będą - a tu ich już na zawsze nie ma. Normalne koleje losu rodzin i zdjęć rodzinnych.
Ok. Tak to wyglądało. Mniej-więcej oczywiście. Następnego dnia wracaliśmy do Warszawy Polonezem, a z Warszawy dalej już pociągiem. W pociągu był tłok i całą trasę stałem na korytarzu, wyglądając przez otwarte okno. A potem pojechaliśmy na łódki i padał deszcz. W trakcie naszego pływania po wodzie umarł – na 99% śmiercią samobójczą – Andrzej Lepper i chciałem nawet na ten temat coś napisać, ale nie napiszę. 
A teraz idę znowu na urlop i oby było lepiej.


wtorek, 2 sierpnia 2011

Po urlopie... Ech...


No i po urlopie...
Nie ma czasu. Na pisanie, na myślenie, na patrzenie przez okno. Poniżej wspomnienie wakacji.


Wygląda na to, że słońca było mało i tak właśnie było. Mało. Deszcz w kilku odmianach. Jezioro - samo w sobie mokre - mokło jeszcze bardziej. My na jeziorze też nasiąkaliśmy.