piątek, 12 sierpnia 2011

Urlop, ale nie od wszystkiego

Dzień dobry. Wakacje, to nie jest dla mnie dobry czas na pisanie. Raz, że urlop nie sprzyja stawianiu liter, dwa, że w pracy szaleństwo i przez to nie w głowie mi pisanie. We wakacje nie pisane mi pisanie. Tym niemniej jednak coś napiszę. Na prze kur!..
O urlopie już prawie zapomniałem, na szczęście od poniedziałku mam jeszcze tydzień kolejnej przerwy w pracy i - bardzo się z tego ciesząc - liczę na lepszą pogodę. Tydzień pływania po jeziorze i tylko dwa dni słoneczne – przy czym „słoneczne” nie znaczy to, co powinno znaczyć! – to jest cios dla człowieka łaknącego leniwego wypoczynku. Ciąganie mokrych szotów, fałów, czy gaszenie wilgotnego od mżawki foka, to nie są moje ulubione zajęcia. (Ok. Foka nie gasiłem, bo teraz sprawę załatwia się sztywnym sztagiem, no ale możliwość taka istniała!). A żeby kwestia mego wypoczynku była jeszcze bardziej problematyczna, to dodam, że pierwszy tydzień urlopu, który miałem spędzić z A. i Wiktorem nad morzem, w gospodarstwie agroturystycznym, musiałem przeznaczyć na podróż w zupełnie innym kierunku i w zupełnie innym celu. No babcia mi umarła. Umarła sobie w sezonie urlopowym i w momencie zupełnie do tego nieodpowiednim! Oczywiście, po głębszej analizie wychodzi mi, że przeważnie umiera się nie wtedy, kiedy się powinno i kiedy pasowałoby to wszystkim (wiadomo, że nigdy wszystkim się  nie dogodzi), ale w urlop?! W mój urlop?! Ech…
No to wyjazd na lubelszczyznę, koleją… Znaczy koleją tylko do Warszawy, ale to też jest przeżycie. Startowałem z moją rodzicielką z Malborka o 17.38. Pociąg się nazywał „Słoneczny” i kiedy zobaczyłem go wjeżdżającego na stację, zadrżałem ze strachu, bo „Słoneczny” okazał się być pociągiem piętrowym!.. Kilka lat jazdy na trasie Malbork – Toruń pociągami piętrowymi doświadczyło mnie srodze. Wspomnienia były urocze, ale mało wygodne i teraz przestraszyłem się, że ponad pięć godzin w piętrusie może być ciężkie. Na szczęście okazało, że ten piętrus jest wygodny i – uwaga! – klimatyzowany! Klimatyzowany czy nie, to z całą pewnością nie jest to pociąg szybki. Zresztą w Polsce nawet pociąg „pospieszny” czy „expressowy” jest takim tylko z nazwy. Tu link zawierający dane na temat prędkości polskich pociągów: http://infokolej.pl/viewtopic.php?t=12640. Po 3 godzinach jazdy „Słonecznym”, atmosfera była już niemal rodzinna, wiadomo - dzielenie wspólnego nieszczęścia zbliża. Zapowiadane na kolejnych stacjach okresy postoju budziły wybuchy radosnego śmiechu pasażerów, a ogłoszony przez kierownika konkurs „Kartka ze słonecznej podróży” spotkał się z falą głośno wyrażonego wzruszenia. O konkursie można przeczytać tutaj: http://www.mazowieckie.com.pl/site.php5/article/4/1712.html.
Najfajniej było w Nasielsku (chyba to był Nasielsk), kiedy okazało się, że będziemy stać coś około pół godziny. Wysiadło z pół pociągu, peron zaroił się od palaczy - moda na nie palenie, to kit! – a kilkanaście osób udało się „do miasta” na poszukiwanie sklepu z piwem. Sklep był chyba nie daleko i kiedy już ruszyliśmy dalej, atmosfera w „Słonecznym” udomowiła się jeszcze bardziej, jednocześnie – nie wiem czy na parterze, czy może na piętrze pociągu? – powstała teoria, która szybko rozeszła się po całym składzie. Teoria głosiła, że takie postoje mają na celu ekonomiczne podreperowanie miejscowości, w których „Słoneczny” przystaje. Powstanie teorii ściśle wiązało się z ceną piwa, którą współpasażerowie ocenili, jako stanowczo zawyżoną wobec tych obserwowanych w innych sklepach miast i wsi naszego kraju. Nie wiem czy teorię wygenerowały niziny czy może piętro pociągu, ale jedno jest pewne: została ona zaakceptowana przez wszystkich. Mam wrażenie, że gdyby nasz postój potrwał nieco dłużej, to na peronie w Nasielsku pojawiłaby się cygańska kapela, może odbyłoby się kilka uroczystości rodzinnych, a z czasem być może wyrosłaby tam solidna infrastruktura służąca podróżnym i ludności miejscowej. Może nie byłby to od razu stadion na ełro 2012, ale jakiś basen, sauna, czy chociaż orlik? Rozegranie w czasie postoju krótkiego meczu, to może być pomysł promujący podróże kolejami po Polsce. Pamiętam, jak w Malborku pojawił się swego czasu Orient Express… Pasażerowie mieli czas na spacer po mieście i zwiedzanie zamku, może to jest właściwy kierunek rozwoju polskich kolei? Powolna, romantyczna podróż, przetykana starannie zaplanowanymi atrakcjami… 
Dobra, jakoś tam dobrnęliśmy do Warszawy, gdzie odebrał nas kuzyn. Przenocowaliśmy u niego w podwarszawskim, pięknym domku i rano ruszyliśmy dalej. Polonezem! Podróż w pięć osób Polonezem przez kraj, to jest coś! I nam się to coś udało, dojechaliśmy cało i zdrowo i czas było zająć się pogrzebem. Pogrzeb się udał, choć – wbrew lokalnej i bardzo silnej tradycji, a także wbrew podjętej już inicjatywie wioski – nie doszło do czuwania przy zwłokach w domu babci nieboszczki. (Rekord czuwania, o jakim słyszałem, to trzy dni. Rodzina zamówiła dmuchawy zimnego powietrza, stosowano też chłodzenie lodem…). Udało się też, po kilku zawiłościach formalno-prawnych, zdobyć akt zgonu i głuchy ksiądz na zastępstwie (proboszcz na urlopie), któremu w trakcie mszy świętej padła nie święta bateria w aparacie słuchowym, doprowadził całą uroczystość i rodzinę na cmentarz, gdzie babcię pogrzebano. Amen. Co do zawiłości formalno-prawnych, to zauważę tylko, że wożenie trumny do lekarza rodzinnego - który raz w życiu widział nieboszczkę na oczy! - i prezentowanie mu jej leżącej - aby mógł stwierdzić, że no, rzeczywiście, nie jest ci ona żywą – przez większość rodziny zostało odebrane, jako niepoważne i nie licujące w powagą chwili. Babcia spóźniła się przez to do kościoła, a przecież całe życie była osobą nie spóźniającą się! Zwłaszcza do kościoła…


Babcia urodziła się i umarła w tej samej wsi. Umarła w swojej chałupie, w kuchni. Żyła 97 lat. Tak napisali na tabliczce. Słuszny wiek. 



Po pogrzebie spotkanie z rodziną i sąsiadami. Nastój raczej wesoły. Trochę wspomnień. Pogoda piękna i choć z cmentarza wialiśmy na widok czarnej chmury idącej prosto na nas – ksiądz zapytał nawet, czy śpiewamy pełną wersję jakiejś tam modlitwy, czy odmawiamy szortform? - to pogrzmiało i spadły zaledwie dwie krople, w tym jedna na mnie, a druga nie mam pojęcia gdzie. Było leniwie ciepło. W pokoju, gdzie siedzieliśmy za stołem, pootwieraliśmy okna i drzwi. Powoli zapadał zmierzch. Największym wzięciem cieszył się krupnik, którego nie trzeba było popijać. Taki dobry był… Wujek zarządził zbiorowe zdjęcie wszystkich zgromadzonych. Na pamiątkę. Potem będziemy się temu zdjęciu przyglądać i wspominać tych, którzy na nim jeszcze są - prawie na zawsze będą - a tu ich już na zawsze nie ma. Normalne koleje losu rodzin i zdjęć rodzinnych.
Ok. Tak to wyglądało. Mniej-więcej oczywiście. Następnego dnia wracaliśmy do Warszawy Polonezem, a z Warszawy dalej już pociągiem. W pociągu był tłok i całą trasę stałem na korytarzu, wyglądając przez otwarte okno. A potem pojechaliśmy na łódki i padał deszcz. W trakcie naszego pływania po wodzie umarł – na 99% śmiercią samobójczą – Andrzej Lepper i chciałem nawet na ten temat coś napisać, ale nie napiszę. 
A teraz idę znowu na urlop i oby było lepiej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz