środa, 29 grudnia 2010

O, Boże Narodzenie

Było Boże Narodzenie, znaczy święto w rocznicę zjawiska, które - jak powszechnie wiadomo - nie miało miejsca, nie tylko w sugerowanym terminie, ale tak po prostu, w ogóle. Było, minęło, ale pewnie jeszcze się kilka razy zdarzy. Determinacja w narodzie jest wielka, by święta się odbywały, no to będą się odbywały.
My z rodziną też obchodziliśmy i obeszliśmy się z nimi chyba dobrze. Obchody miały styl klasyczny, znaczy: kolacja Wigilijna miała miejsce, prezenty pod tradycyjnie pogańskim drzewkiem zaległy, opłatek został połamany i pożarty, życzenia - nawet te najprostsze - złożone. Ok.
W celu celebrowania pojechaliśmy w strony rodzinne. Podróż samochodem w ten zimowy czas, to jest zjawisko z zakresu opowieści przygodowych, ale jak raz obyło się bez dramatów. Największy kłopot sprawiały wycieraczki... Ech... Mimo wszystko nie doszło do kolejnej tragedii na drodze. Kierownictwo nad pojazdem objęła A., która powozić - w przeciwieństwie do mnie - potrafi pewnie i spokojnie. No to pojechaliśmy i było ok. Pod koniec jazdy Wiktor zaczął się nudzić i trzeba było uciec się do zabaw interaktywnych, a dających się realizować w sytuacji, kiedy całe towarzystwo jest przepisowo przypięte pasami i nie ma możliwości tańczyć, podskakiwać, po prostu ganiać się po polu. Pozostał zatem dźwięk, konkretnie zgadywanka spod znaku teleturnieju "jaka do melodia". Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko sytuację, w której ja generuję dźwięki i proszę uczestnika o podanie - choć w przybliżeniu - tytułu nawiązującego do melodii - w moim wykonaniu - choć nieco nawiązującej do czegoś, co ktoś, gdzieś, kiedyś wykonał profesjonalnie, udatnie, ładnie. Zaczynamy zawsze od klasyki, czyli piosenek z bajek. Noddy jest prosty, Pszczółka Maja też, mój ulubiony Sam Sam - jako dzieło klasyczne w każdej warstwie - również nie nastręcza większych kłopotów. No, ale potem przychodzi czas na inne kawałki i jak na przykład zagwizdać piosenkę o zwierzątkach, w wykonaniu grupy wszechczasów, czyli Beatlesów? Coś tam rzęziłem, imitowałem perkusję i kawałek wstępu na gitarze i... i Wiktor zgadł! Szacun i rispekt. Podobne kłopoty mam z "Bajo fol de san", ale jakoś, po kilku próbach obaj dajemy sobie z tym radę. Oczywiście, na czas zabawy wyłączamy radio i przez jakiś czas nie słyszymy o niebezpieczeństwach na drodze. Jedziemy sobie pewnie i spokojnie.
Takoż dojechaliśmy. I nawet udało się nam bez kłopotu znaleźć miejsce do zaparkowania. Co więcej?..
Ten świąteczny czas mnie osobiście kojarzy się z możliwością odespania, poruszania się nieco wolniej, odsapnięcia od reżimu narzucanego przez zegarki wszelkiej maści. Przecież nawet termin wyznaczany przez Pierwszą Gwiazdkę jest umowny i pozwala się miłościwie naginać, przesuwać, uwzględniać konieczność pojawienia się przy stole wszystkich, którzy mają się pojawić. Wiec niby jest luz, ale trzeba zauważyć, że w tym roku to Wiktor nieco popędzał...
Prezenty czekały pod drzewkiem, a dziecko miało zapowiedziane, że otwieranie podarków odbędzie się dopiero po zjedzeniu kolacji Wigilijnej. Więc:
- Zaczynajmy kolację Wigilijną!
- Zaczynajmy kolację Wigilijną!
- Zaczynajmy kolację Wigilijną!
- Po trzykroć synu mój zaklinam cię, czekać nam trzeba, celebrować nam trzeba, nie ulegać komercjalizacji nam trzeba i nie oddawać w tym momencie pokłonu Złotemu Cielakowi, jeno zanurzyć się w kontemplacji, współuczestniczyć w cudzie narodzenia, tego, który obmyje nas po całości z grzechu, grozy, zmory i tym podobnych zjawisk niesympatycznych, cuchnących, ciemnych, mgliście zagmatwanych, cieknących nieszczelnościami, no po prostu kloacznych, bezecnych, tfu!
No... i cud się wydarzył, bo oto - kiedy już zaczęliśmy jeść - byliśmy wszyscy świadkami najszybszego w powojennej historii Polski pochłonięcia bożonarodzeniowego paluszka rybnego, a potem to już tylko podarki, podarki, podarki. Oczywiście moja relacja nie jest w 100% tożsama z rzeczywistością, ale z tego to chyba każdy rozsądny czytacz zdaje sobie sprawę. (Ty też. Przy czym "Ty" piszę tylko dlatego wielką literą, bo to początek tego powiedzmy „zdania”).
A oto skrócona i niepełna lista prezentów: dostaliśmy z A. łącznie 4 książki (z czego 4 interesujące), dostaliśmy garść kosmetyków, torebkę do noszenia na ramieniu, płytę zespołu Coma (właściwie dwupłytowy album), szale, czapkę i jeszcze kilka innych rzeczy. Wiktor zaś obsypany został taborem kolejowym (w dwóch wersjach), zajezdnią dla lokomotyw, zestawem „mały lekarz” (jestem po pierwszych badaniach i zastrzykach…), samochodem zdalnie sterowanym (udało mi się go nie popsuć podczas naprawiania usterki fabrycznej, wiecie, wszystko jest teraz robione w Chinach… nie to, żebym miał coś do Chin, spoko kraj, duży i ma perspektywy, ogólnie ok, ale samochód był wadliwy…), klockami, książkami i sam już nie pamiętam czym. Tak było. Teraz zaś wszystkie te zabawki przyjechały do naszej kwatery głównej.
Oczywiście w święta odbyły się też peregrynacje „po rodzinie”. Oczywiście wszędzie byliśmy namawiani do spożywania darów bożych. Oczywiście, nie wszystkiego udało się dzięki Bogu spróbować. I takie były święta. Tu uwaga ogólna: święta nawet dla niedowiarków mogą być pretekstem do przeżycia czegoś miłego.
Psss. Pytanie mam: czy wieszanie lampek na choince postrzegane powinno być jako forma działalności artystycznej?

środa, 22 grudnia 2010

Boże Narodzenie - życzenia

Chciałem niniejszym złożyć Ci Czytelniku i Tobie Czytelniczko serdeczne życzenia z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Jak powszechnie wiadomo Boga nie ma, Bóg nie istnieje, ale życzenia możemy sobie z tej okazji poskładać. (I niech mi zaślepieni fanatycy nie wyjeżdżają z krzyżami, z krzykami, że jest, że istnieje, bo dla Boga wszechmogącego nie istnieć, to betka, to pryszcz jest po prostu, łatwizna i banalnie proste zadanie).
Więc, z okazji narodzenia nieistniejącego Boga chciałbym życzyć wszystkim poprawy nastrojów, sukcesów we wszystkich dziedzinach działalności zawodowej i w tzw. życiu osobistym (co to jest "życie osobiste"?) oraz żeby Wam uśmiech nie schodził z twarzy, żeby nic nie mąciło jasnych myśli i innych czystych rzeczy, zjawisk, przedmiotów we Waszym otoczeniu i we Was samych. No po prostu: wszystkiego najlepszego.

Niniejsze życzenia stanowią zapowiedź, że na tym blogu będzie się, co jakiś czas, pojawiała notka. Nie wiem, czy to, co tu będę publikował, będzie miało charakter zaprezentowany w notkach opisujących tydzień mój życiowy. Raczej nie, ale niczego nie mogę gwarantować.

Oprócz życzeń z okazji Świąt, chciałbym też złożyć życzenia z okazji Nowego Roku. Wiadomo, że czekanie na koniec świata ma się zakończyć sukcesem w okolicach 2012. Oznacza to, że rok przyszły będzie ostatnim pełnym rokiem w naszym ludzkim, tu na ziemi przodków realizowanym życiu. Nie wiem, jak to wpłynie na Wasze postępowanie, ale może warto sobie odpuścić, obniżyć standardy moralne, po prostu zaszaleć. No! Czekam na zdjęcia.

czwartek, 16 grudnia 2010

Naciśnięty się ugłem

Korzystając z faktu, że mam kontakt z niewątpliwym talentem, niewątpliwym taktem i niewątpliwą postawą niewątpliwie godną niewątpliwego propagowania, to ja pozwolę sobie - bez zgody autora - z jego komentarza uczynić ekstra notkę mego bloga. Dzięki tej notce dowiadujemy się wielu ważnych rzeczy m.in. na temat motywacji monmara, do tworzenia swego bloga (adres, którego przez roztargnienie komentującego zabrakło: http://klasykaokiemlaika.blogspot.com).
Dziękujemy Ci monmaru! Bez tej wiedzy nie było nam lekko, a teraz już jest nam lekko. Różnica jest istotna. (Komentarz "przeklejam" z zachowaniem oryginalnej składni - i innych wynalazków w dziedzinie piśmienniczej - autorstwa monmara).
Oto, to! Czyli komentarz, który stał się notką! (Religie i przyroda ożywiona znają takie mechanizmy przepoczwarzania się). Miłej lektury.
Monmar napisał:




Cieszy mnie to, że autor postu wyraźnie zapowiedział, że kończy z karierą blogiera po opisaniu 7 dni swojego życia.
Generalnie są to poranki życia, chociaż i wieczory się zdarzają.

Ojjj tak, tak dziecko absorbuje. A małe dziecko zwłaszcza.
A pamiętam autora bloga, jaki był oburzony, gdy ktoś mu powiedział po narodzinach dziecka. „No to teraz się skończy” (było, to stwierdzenie jednocześnie złośliwe i współczujące). I trzeba przyznać, że się skończyło.
Jasne. Życie snuje się dalej, ale z iluś tam elementów tego życia należało zrezygnować. I (z mojego doświadczenia bardzo niedoskonałego) nie mam dobrych wieści – będzie się rezygnowało jeszcze długo długo.

Tyle tytułem wstępu (nie jest tajemnicą, że przeczytałem kilka kolejnych postów) i teraz czas na odniesienie się do „wtorku”.

Ja pisanie bloga nie określiłbym nazwa ”masakra”. Ale też nie narzuciłem sobie tempa zamieszczania informacji. W związku z tym moja frustracja nie jest tak duża jak omawianego autora. Ja piszę bo chcę, a on bo chce i się w jakiś sposób zobowiązał. Z drugiej strony głównie pisze o swoim „pierworodnym”, co z pewnością rekompensuje mu niedogodności.

Byłbym niesprawiedliwy gdybym nie zauważył epizodów z życia „prywatnego” (czyt. pozarodzinnego) i zawodowego. Bo czymże jest opis bezpośredniego przełożonego, tego gościa od czapy instytucjonalnej????, jak nie opisem zawodowych perypetii blogiera? Generalnie gość może i jest od czapy ale … jaką ostatnio inicjatywę przełożony autorowi bloga zdławił. W tym wypadku liczyłbym na rozwinięcie tematu, gdyż wiele osób chciałoby usłyszeć o merytorycznej (czyli związanej z pracą) kreatywności pracownika. O AUTORZE !!! nie bój się powiedzieć, jakiż to boski zamysł w tobie siedzi. Czuję, że cała reszta o kierowniku, to prawda, szczera prawda i … prawda. I tej prawdy on nie uniknie i chyba nawet nie unika :).

Życie prywatne ograniczone do spożywania napojów wysoko procentowych w pubach z podejrzanym elementem w niektórych kręgach nazywane jest chorobą alkoholową, a bliski związek z psem – hmmmm – to kynologia. No i po życiu prywatnym :)

Ponieważ blog powstawał długo (chociaż to krótka historia), to i ja długo będę komentował. Chyba iż autor skróci wszystkim męki i skasuje blog zaraz po przedarciu się jego treści do publicznej świadomości. Ale to się jeszcze okaże. Na razie podejmuje próbę :)))))

wtorek, 14 grudnia 2010

Niedziela

W niedzielę, to tylko Bóg mógł sobie odpocząć, ludzkość w niedziele zapieprza, znaczy my (część ludzkości) w niedzielę zapieprzaliśmy. Trzeba było posprzątać mieszkanie, zrobić zakupy, ogarnąć się jakoś. Wieczorem poszedłem na dworzec kolejowy odebrać moją matkę, która przybyła by zająć się chorym wnukiem. Nic szczególnego, żadnych przygód, ekstremalnych wzruszeń, doświadczeń z pogranicza mistyki. Śnieg, zima, konsekwentne trwanie. Myśli... Zawsze coś tam sobie człowiek myśli, ale po co?; o czym?; na cholerę? Tego nie wiadomo, skoro zaś "nie wiadomo", to ogłaszanie swej niewiedzy nie wydaje się być sensowne. Nie ogłaszam zatem ;-). Mam tu zapisane karteluszki, notatki, ale przecież nie sięgnę po nie, podrę je raczej i wrzucę do kosza na śmieci. I spokój. Luz.
Niniejszym kończę moją działalność blogerską. Za jakiś czas skasuję zapewne wszystkie powieszone przez siebie notki. Znikną przykładnie, pociągając za sobą w otchłań niebytu liczne komentarze, za które serdecznie dziękuję. Jak powiedział szalony wykładowca na szalonym szkoleniu: "Tylko zmiana jest pewna". ;-)
Miłego dnia życzę.
ps. Nie jest wykluczone, że jeszcze kiedyś przyjdzie mi do głowy założyć bloga, ale wtedy postaram się jednak opanować.

Sobota

Sobota, to jest dzień wolny. ;-) Nie robi mi różnicy, co robiłem w sobotę. Na pewno wstałem, na pewno bawiłem się z Wiktorem i ogólnie go "obsługiwałem", na pewno wykonałem drobne prace naprawcze, których w mieszkaniu zawsze jest moc, po czym doczekałem powrotu A. ze studiów, porozmawiałem z nią i poszedłem spać. Przeżyłem sobotę. To najważniejsze. ;-) Jeszcze jeden godnie przeżyty dzień.

piątek, 10 grudnia 2010

Piątek

Koniec tygodnia… Ja wiem, że koniec tygodnia jest kiedy indziej – nie wiem kiedy, ale wiem, że kiedy indziej – ale jednak dla robola piątek, to piątek!
Właściwie, to nie mam czasu. Właściwie, to na nic, co nie jest tym, czym powinienem się zająć, nie mam czasu, zajmuję się więc tylko sprawami niezbędnymi. Czy pisanie bloga niniejszego jest dla mnie niezbędnę?..
Ok. 4.27 A. wstaje. Jedzie dzisiaj na studia do wielkiego miasta, a ja z Wiktorem zostajemy sami w domu i zagrodzie. Jest bardzo rano, rano do tego stopnia, że to właściwie jest noc. A. porusza się po mieszkaniu, ale ja śpię. Wiktor też śpi. Większość kwalifikowalna mruczy przez sen.
Czas jednak wstać. Wstajemy. Najpierw ja (ok. 5.27), potem Mały (ok. 6.01). Dzień, jak co dzień. Działamy sprawnie. Mycie, ubieranie, jedzenie, wsiadanie, jechanie, instalowanie się w instytucjach – Wiktor w Żłobeczku, ja w pracusi. Planowane spotkanie – już po wykonaniu zadań bojowych - ma nam wypaść ok. 15.00, czy też chwilę później. Dzieje się jednak inaczej, bo ok. 13.31 dzwoni do mnie A…
Dzwoni do mnie A., z informacją, że kontaktowano się z nią i któreś z nas – z przyczyn oczywistych chodzi o mnie – proszone jest, w trybie pilnym, o pojawienie się w Żłobku, bo z dzieckiem nie jest dobrze. Konkretnie: obudził się z płaczem i nie są w stanie go uspokoić. Płacze, krzyczy, narzeka na ból ucha… Ech…
Ok. Przyjmuję zgłoszenie i dzwonię w kilka miejsc. Próbuję ustalić, do jakiego lekarza w takiej sytuacji powinienem się udać. Przychodnia, do której Wiktor jest zapisany odsyła mnie na pogotowie, ale dopiero po 18.00… Mało zachwycająca perspektywa.
Obok mojej pracy jest szpital dziecięcy i przychodnia przyszpitalna. Idę tam. Pada pomysł, żeby iść z dzieckiem na izbę przyjęć. No tak, brak mi kilku - nieroztropnie nie noszonych ze sobą na stałe - dokumentów, ale są szanse, że mnie tam przyjmą.
Jadę po Małego do Żłobka. Wiadomo, że po drodze się denerwuję, wiadomo że słucham radia i kombinuję, co dalej? Dojeżdżam i wchodzę. Nasłuchuję, czy będzie słychać krzyk, ale nie… Spokój i cisza. Podchodzę do drzwi sali, na której urzęduje towarzystwo starszaków i na chwilę staję, słucham jeszcze raz. Nic. Cisza. Jest albo dobrze, albo niedobrze. Pukam i zaglądam do środka. Po drugiej stronie sali siedzi grupa i szamie obiad. Ciocia kiwa na mnie, żebym poczekał. Wycofuję się, dostrzegam łepetynę Wiktora. Siedzi na krzesełku tyłem do mnie i najwyraźniej pożera zupę. Czuję ulgę.
Po chwili przychodzi Ciocia i opowiada o całym zajściu. Właściwie wszystko zgadza się z tym, co przez telefon opowiadała mi A. Ciocia mówi, że teraz jest ok, lepiej żebym Małego zabrał i pojechał do medyków. W sumie nie ma o czym rozmawiać. Ciocia wraca na salę, a ja czekam aż towarzystwo wszamie obiad.
Po chwili wychodzi Wiktor. Uśmiechnięty, ale z kinolem trochę obklejonym, bo jak płakał, to mu gilony leciały z nosa. Patrzę na zegarek. 14.17. Gadamy. Pytam, co tam z jego uchem, czy boli? On, że teraz to nie, ale bolało. No to ja, że trzeba będzie pojechać do lekarza. Wiktor oponuje. Dochodzi do wniosku, że właściwie lubi, jak go ucho boli.
Ubieramy się i wychodzimy do samochodu. W samochodzie telefoniczna relacja, którą składam A. i  jedziemy do szpitala. Przez całą drogę Wiktor usiłuje mnie przekonać, że jeżeli chodzi o ból ucha, to on da sobie z nim radę. Nie słucham.
Ok. 14.31 parkujemy pod szpitalem. Wysiadamy i o dziwo dziecko idzie na własnych nogach. W rejestracji pielęgniarka słucha mnie z zawodowym spokojem. Prosi o książeczkę zdrowia i dokument potwierdzający ubezpieczenie dziecka. Mówię, że nie przewidziałem dzisiaj konieczności wizyty u lekarza. Pani nie jest zadowolona, ale postanawia zadzwonić do lekarza i zapytać, czy wobec takich przeszkód formalnych, ten przyjmie dziecko. Lekarz się zgadza. Postanawiam dać na mszę za tego miłego człowieka.
Pani każe mi podpisać papierek: jeżeli okaże się, iż syn mój nie jest ubezpieczony, to ja zapłacę za wszystko, co nas tu spotka. A bo ja wiem, co nas tu spotka? No, nie wiem, ale podpisuję. Przychodzi inna pani pielęgniarka, idziemy za nią do gabinetu, w którym Wiktor jest mierzony i ważony. Pani pielęgniarka to fachowa siła. Momentalnie nawiązuje kontakt z Wiktorem i bez problemów robi wszystko, co trzeba. Przy okazji Młody gada i opowiada i wcale się nie boi.
Teraz zaczyna się faza czekania. Medycyna i czekanie. Czekamy, czekamy, czekamy. Pan doktór ma do nas przyjść ze szpitalnego oddziału, teraz pewnie jest zajęty. Nie czekamy sami. Na krzesełku obok rodzina w składzie matka, ojciec, dziecko i babcia, też czekają. Dziecko wygląda słabo, praktycznie leży na rękach matki, nie odzywa się.
Z Wiktorem nie jest źle. Gada. Wchodzi mi na kolana, schodzi. Bezustannie tłumaczy, że wizyta u lekarza nie ma sensu. Co jakiś czas ciągnie mnie za rękę i mówi, że skoro lekarz nie przychodzi, to powinniśmy sobie pójść. Walczę, tłumaczę, perswaduję. I tak mija nam, mniej więcej, godzina czasu.
W poczekalni nie dzieje się wiele, ale jednak. Przyjeżdża pan z maszyną do mycia podłogi. Młody boi się, że maszyna przejedzie mu po nogach i wspina się na mnie. Potem zgłasza mi, że chce mu się pić, idziemy do automatu i – przy pomocy przechodzącej pacjentki – kupujemy sok pomarańczowy. Przywożą rodzinę po wypadku. Nic strasznego. Przejechana pani zgłasza ból kręgosłupa, a jej córka, to w ogóle jest w dobrym stanie. Słyszę, jak przejechana pani relacjonuje lekarzowi: przechodziłyśmy przez ulicę i nie wiem, jak to się stało, że nagle znalazłyśmy się pod samochodem, ja do połowy, ale córka, to cała wylądowała pod nim… Lekarz każe powypadkowcom wsiąść na wózki i zabierają ich na badania. Przychodzi nasz lekarz i do gabinetu wchodzi czekająca obok matka z dzieckiem. Ojciec w międzyczasie musiał pojechać do pracy. Więc państwo wchodzą, my czekamy. Czekamy. Czuję, że za moment nadejdzie kres tego czekania i przyjdzie nasza kolej na kontakt z Bogiem Medycyny i właśnie wtedy Wiktor zgłasza, że on musi do toalety…
Nie ma wyjścia, idziemy do toalety. Dziecko ubrane jest we wersji zimowej, tzn. obfituje w sporą ilość warstw odzienia. Rozdziewam go i załatwiam. Odziewam i wychodzimy i okazuje się, że w międzyczasie faktycznie nadeszła nasza kolej. „Na szczęście” oprócz praktyk magiczno-szamańskich, zamawiania choroby i innych działań diagnostyczno-terapeutycznych, lekarz  ma jeszcze do wypełnienia papiery. Nie zdążył zatem zbiec z gabinetu i nie dość, że nie zbiegł, to jeszcze poprosił nas, żebyśmy poczekali. Ok. Poczekaliśmy jeszcze trochę…
Doczekaliśmy się. Trochę się bałem tej wizyty, ale poszło lepiej niż się spodziewałem. W kontakcie z dzieckiem zostałem fachowo zmarginalizowany przez medyka i z chęcią zgodziłem się na taki stan rzeczy. Pan doktór bez problemów dogadał się z Wiktorem, nie byłem im do niczego potrzebny. Badanie przebiegło bez jednego wystrzału. Zaglądanie do uszu, do nosa, do gardła. Diagnoza. Ostre zapalenie ucha środkowego. Kuracja: antybiotyk i krople do ucha. Wszytko jest jasne.
Siedzimy w gabinecie i czekamy, aż pan doktór wypisze papiery. Zafascynowany Wiktor zajmuje się fotelem laryngologicznym, ja wielkodusznie pozwalam mu się z nim poszarpać, ale tylko do momentu, w którym mebel – pomimo masywnego wyglądu – nie przesuwa się nieco po podłodze… Silny dzieciak - myślę sobie i odciągam go od drogiego sprzętu. I żeby nikt nie miał złudzeń, że wszystko dzieje się w ciszy! Przecież w międzyczasie kwitnie rozmowa Wiktora i lekarza - oni są już kumplami!  Żeby jednak nie przesłodzić, to dodajmy, że pomimo dużego stopnia zażyłości, na prośbę o wykonanie wiersza tudzież pieśni, Wiktor reaguje parsknięciem i odmową. Czyli norma. Trudna, szorstka, męska przyjaźń…
Ok. Czujemy się ozdrowieni samym kontaktem z panem doktorem, dziękujemy, wychodzimy z gabinetu i zaczynamy się ubierać. Orientuję się, że zaginęła mi część garderoby Wiktora, konkretnie jego bluza. Po krótkim zastanowieniu dochodzę do wniosku, że zapomniałem zabrać jej z ubikacji. Idę. Sprawdzam. Jest. Ok. Pytam Młodego, czy podobała mu się wizyta i dlaczego się właściwie bał? Wiktor odpowiada, że było fajnie, a bał się tego, że u lekarza będzie czekał na niego jakiś potwór. Wspominając moje osobiste kontakty z różnymi lekarzami myślę sobie, że w sumie jego obawy nie były w pełni nieuzasadnione. Kończę ubieranie i wychodzimy. Jest ok. 16.47.
Obok szpitala jest apteka. Idziemy tam wykupić leki zapisane na recepcie. Farmaceutka obdarowuje Wiktora naklejką „dzielny pacjent” i papierowymi okularami, które on natychmiast chce, żeby mu założyć. Zakładam. Nie podobają mu się. Fakt, średnie są. Kupujemy leki, mówimy „do widzenia” i wychodzimy.
Samochód. Droga. Parkowanie. Jesteśmy w domu. Jest ok. 17.27. Mamy dla siebie cały wieczór.
Jestem głodny, jem obiad. Bawimy się w różne zabawy. Mały powinien być głodny, daję mu kolację i dalej wiadomo. Oglądanie bajki przed snem. Mycie, nowy lek, stary lek, kładzenie się spać, zasypianie. Dzisiaj ekspresowe zasypianie. Dziecko jest zmęczone po całym dniu pełnym wrażeń. Ja też jestem zmęczony. Ok. 20.31, nawet bez czytania bajki, Wiktor zasypia. Dostał przeciwbólowo nurofen, więc jest szansa, że spokojnie prześpi całą noc. On i ja.
Dobra. Mam czas, mam czas, hura, mam czas! Czas wolny. Właściwie nic nie muszę robić. Jakieś tam drobiazgi, jak – ostateczne i wykonywane w trakcie snu - wysadzenie dziecka na ubikację, własnoręczne się umycie siebie – znaczy organizmu zamieszkiwanego przeze mnie – czy oczyszczenie kilku naczynek zgromadzonych w zlewie. Banały, drobiazgi, nic nie znaczące pierdołki. Wykonuję zatem program obowiązkowy wieczoru i mam jeszcze bardzo dużo czasu, który spędzam w sposób sobie tylko wiadomy. 
Ok. 23.31 składam głowę na poduszce. No… Na nic nie mam czasu. Słucham  Archive – “Again” (long version). Zasypiam.

wtorek, 7 grudnia 2010

Czwartek

Wychodzę z łazienki. Jest czwartek, ok. 00.13. Czas na sen! Ta… Sen… O śnie, to mogę pomarzyć, bo Wiktor zaczyna jęczeć, robi tak: łeee, łiii, pju, pju… Jeszcze przez sen, jeszcze z zamkniętymi oczyma, ale czegóż to Wiktor nie potrafi zrobić z zamkniętymi oczyma i przez sen? Wszystko, wszystko potrafi. No to idę do niego do pokoju. A. jutro (jutro? już dzisiaj…) wstaje rano, bo idzie do pracy, ja zaś udaję się na szkolenie, na godziny późniejsze – w domyśle: są szanse na dłuższy sen - wchodzę zatem do pokoju Wiktora pełen dobrych chęci, choć przecież pod wpływem środka psychoaktywnego i zmęczony. Jeszcze całkiem niedawno byłem na sali, na której kilku kolesi zajmowało się wytwarzaniem decybeli, fani skakali, wyśpiewywali itd., a teraz jestem w zupełnie innym miejscu, z zupełnie innymi zadaniami do wykonania. Teraz ważne jest, że dziecko coś boli i to boli chyba całkiem mocno…
Ok. Siadam na podłodze obok łóżka. Młody kręci się i jęczy, głaszczę go po twarzy i próbuję uspokoić. Bez efektu. Próbuje go dobudzić, bo wiem, że w malignie sennej nie ma mowy o ustaleniu czegokolwiek - jest tylko ból. No to budzę. Musze budzić delikatnie, przecież nie zacznę nim trząść, bo to raczej pogorszy sprawę. Gadam, głaszczę, włączam trochę jaśniejsze światło. Powoli, powoli, jeszcze bardziej powoli Wiktor otwiera oczy, ale przecież to jeszcze nic nie znaczy. Trzeba nawiązać kontakt słowny. Chwile to zajmuje. W międzyczasie siadam na łóżku obok Małego i biorę go na kolana. Przytula się i płacze. Zgłasza ból ucha… No super…
Musi go boleć ostro, bo pomimo wybudzenia płacze prawdziwymi łzami. A. nie ma szansy na sen. Trzeba podać nurofen. Ta… „Podać nurofen” to łatwo powiedzieć, ale trudniej wykonać. Jak ktoś widział filmy, w których próbuje się egzorcyzmować nawiedzonego, to może sobie to, mniej więcej, wyobrazić. Zasadniczo Wiktor wie, że chcemy jego dobra i że właściwie, to on połykał ten lek wiele razy i że mu smakuje, że to nie jest niesmaczne, jak taki np. Baktrim (błe!..). Ok, w teorii to wszystko jest prawda, ale w tym wypadku daleko pada praktyka od teorii. A. przybywa z pomocą i wspólnym wysiłkiem, przy proteście zdolnym poruszyć masy ludzi, udaje się nam wprowadzić substancję do organizmu.
Gdyby relacja z tego „podania leku” znalazła się na jutubie, to po pierwsze: zostalibyśmy oskarżeni o próbę zabójstwa z użyciem niebezpiecznego narzędzia; po drugie: na całej planecie zawiązałyby się ze trzy tysiące organizacji zbierających pieniądze, dla biednego dziecka maltretowanego przez rodziców (w tym jeden pijany, widziała Pani, pijany, zataczał się, bełkotał, urwał temu dzieckowi głowę i dopiero po chwili nasadził nazad na szyję!, tak pani, to nie rodzice som, to potwory som…); a po trzecie: z pewnością znaleźliby się chętni do zaadoptowania gnojka po przejściach i z taką przeszłością, bo przecież jemu wszędzie - absolutnie wszędzie! - będzie lepiej, niż tam, gdzie jest teraz. Tak!..
Niestety, zauważyłem to jakiś czas temu (oczywiście biorąc poprawkę na proporcje), że los rodzica często przypomina los strażnika więziennego, który musi zabraniać… Niestety… Taka dola. Przy tym, nie ukrywajmy, że strażnicy mają znacznie łatwiej, bo mają psy, broń, całą infrastrukturę. Mogą w ramach obowiązków wykręcać ręce i szydzić, no po prostu robić sobie z podopiecznego jaja, właściwie będąc w swym działaniu bezkarnymi. Z dzieckiem sprawa ma się inaczej. Niestety dziecko kiedyś urośnie i dorośnie. Nabierze masy mięśniowej, sprytu, wzrośnie jego przewaga w zakresie posługiwania się nowoczesnymi technologiami cyfrowymi, tak, nie można o tym zapominać nawet przez chwilę. Występuje zatem realne zagrożenie odpłacenia „pięknym za nadobne”, „trącenia w potylicę (bądź też twarzową część czaszki) czym się za młodu nasiąknęło” i tym podobne doświadczenie efektów źle poprowadzonego procesu poskramiania. No i podaj w takich warunkach lekarstwo, które przecież trzeba podać… No podaj… Podaliśmy…
Jest noc. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Środek farmakologiczny zaczyna działać. Wiktor traci przytomność. A. traci przytomność. Ja traci przytomność. Jest coś ok. 1.03. Śpimy. Za oknem pada śnieg. Niby normalka, w końcu jest zima, ale czy on rzeczywiście musi padać? Czy nie ma krajów, w których nie pada? Dlaczego pada na nas, na naszą biedną, doświadczaną tak okrutnie - przez Boga i historię - Ojczyznę? Oficjalnie śpię, ale przecież się martwię, przecież kiedyś muszę się martwić, no to martwię się we śnie. Czy ja wspominałem, że jestem zmęczony?..
5.16 A. wstaje. Wiem o tym z relacji naocznych świadków, bo mnie jeszcze nie ma po zewnętrznej stronie oczu. Jestem w środku głowy. Kimam. Coś, jak przez mgłę, dobija się do mnie ok. 6.01, że Wiktor się budzi i zaczyna się poranny rozruch dziecka. Ja nie wiem, jak on to robi, ale po zawalonej nocy potrafi obudzić się rześki, w dobrym nastroju i uśmiechnięty… Ja się budzę raczej wkurwiony i na „nie”, a Młody wręcz przeciwnie. Ok. Ja jeszcze leżę, jeszcze się nie ruszam. Dzisiaj idę na szkolenie. Ech… Jak ja nie lubię szkoleń, a już szkoleń, na których spodziewam się złych wiadomości, to nie lubię najbardziej na świecie. Ale muszę iść, nie mogłem się z tego wypisać. Muszę iść, ale jeszcze leże, jeszcze chwilę poleżę… Nie, nie poleżę…
No, nie poleżę. Śnieg spadł i śnieg leży. Leżenie śniegu wyklucza moje leżenie. I nie dość na tak prostej zależności, bo tu chodzi o to, że kiedy ja powstanę, to po to, by (przynajmniej w mikroskali!) leżeniu śniegu położyć kres! Powstanę pompatycznie, by zadać cios śmiertelny temu śniegu, by poderwać go z podłoża i precz odrzucić! Tak! Pomyślałem, że skoro A. musi dzisiaj – ponownie w cyklu znanym z dnia „Wtorek” – odbyć długą podróż do pracy i w dodatku wydłużoną jeszcze o czas niezbędny na zainstalowanie Wiktora w Żłobku, to ja powinienem choć trochę dopomóc, wstać i odśnieżyć samochód. Odkopać przejazd, czyli usunąć to, co usypał przed kołami przednimi naszego wozu pług. 
Ok. Jest ok. 6.31. Wstaję. Sprawnie przyoblekam się w odzienie wierzchnie. Patrzę na termometr. Dorzucam jeszcze trochę ubrań, bo jest coś ok. – 13 stopni Celsjusza, i wychodzę w przestrzeń. A przestrzeń jako się rzekło jest mroźna. Mroźna i biała. Włączam silnik w samochodzie - na szczęście zapala bez najmniejszych kłopotów – i zabieram się za odśnieżanie. Mamy nową, ledwie co wczoraj zakupioną, poręczną szuflę, więc idzie mi całkiem sprawnie. Po za tym nie napadało jakoś niesamowicie dużo tego śniegu. Po 10 minutach da się wyjechać, a w samochodzie jest ciepło. Wchodzę do środka i czekam.
Oto chwila na przemyślenie swego położenia we wszechświecie, zrobienie rachunku sumienia i poczynienie jakichś ambitnych planów. Włączam radio i słucham. Położenie we wszechświecie: no koments. Rachunek sumienia: mam czyściutkie sumienie. Plany: planuję śniadanie i kombinuję, czy jak wrócę na górę (znaczy do mieszkania), to jeszcze kłaść się do łóżka, czy może porobić coś innego? Aktualnie jest ok. 6.47, szkolenie zaczyna się ok. 9.01 (wiadomo, że zacznie się z poślizgiem, mój zapis po prostu uwzględnia realia, nie ma sensu niczego się w tym doszukiwać). Droga na szkolenie (idę na nogach, leży sporo nieodgarniętego śniegu) zajmie mi mniej więcej 13 minut, czyli muszę wyjść ok. 8.41, przy czym „wyjść” oznacza przekręcenie klucza w drzwiach, przekręcenie od zewnątrz, znaczy, że - uwzględniając warstwy ubrań - ok. 8.33 powinienem zacząć się ubierać… Licząc zatem z dużymi zaokrągleniami, mam ok. 1,5 godziny. W tym czasie powinienem: formalnie i oficjalnie wstać, dokonać porannej toalety, przygotować i spożyć posiłek, ogarnąć nieco otoczenie, co się oznacza przynajmniej posłać łóżka. Hm…
A. i Wiktor schodzą do samochodu. Pakują się do pojazdu i ruszają w siną dal, dla niepoznaki tylko pokrytą białym puchem. Brum, brum… Do zobaczenia po południu. Pojechali, ja zaś wracam do domu, właściwie, to do mieszkania, ale zdarza się, że owo mieszkanie określane jest mianem domu. Mieszkanie brzmi mniej po domowemu, a to jest dom. Ok. Wracam do nas, na te trzy pokoje, nasz kawałek podłogi. I co dalej? Plany i obliczenia sprzed chwili domagają się podjęcia strategicznych i kluczowych decyzji i ja – w pełni odpowiedzialnie! – nie waham się ich podjąć! Decyduję, że „porobię coś innego”, co oznacza, że nie kładę się spać, a zanurzam się w oceanie czynności cośinnościowych, po czym – nagle i po diable! jak gdyby nigdy nic - ponownie pojawiam się na powierzchni oceanu codzienności i po prostu jem śniadanie. Mniam, mniam, sobie żuję, gryzę, połykam.
Dobra. Wszystko idzie w miarę sprawnie. Nadchodzi czas, wychodzę i ja. Na szkolenie. Brnę przez śniegi, dobrnywam do celu, po drodze dokonując zakupu koka koli, bo po wczorajszym koncercie ewidentnie brak w moim organizmie mikroelementów i trzeba je szybko uzupełnić. Uzupełniam zatem. Coś często ostatnio używam koka koli…
Na sali puchy. Śnieg zasypał drogi i goście zaproszeni z odległych stron nie dotrą. Z zaplanowanych 30 czy 40 osób pojawia się chyba z 6. Potem w trakcie, dojedzie jeszcze kilka sztuk, ale jest raczej kameralnie, grupa nie przekracza stanu 11 obecnych, w tym przynajmniej 1 nieprzytomny. Pan zaczyna. No…
No i się zaczyna. Pan jest niebezpiecznie zabawnym i elokwentnym wykładowcą SGH. Przynajmniej 25 % rzucanych terminów podawana jest w oryginale, czyli w mowie prawdziwego człowieka, co oznacza ni mniej, ni więcej tylko język angielski. Barbarzyńcy mają kłopot ze śledzeniem wywodu, ale Pan nawołuje do zaufania mu, wtrącając raz po raz „trast mi”. No to „trastujemy”, jak umiemy, ale powoli dociera do nas sens krągłych zdań. Nie jest dobrze. Pojawiają się pierwsze pytania o konkrety i – co gorsza – padają pierwsze na te pytania odpowiedzi. Moment, w którym praktyk spotyka teoretyka i to teoretyka operującego na wysokim poziomie ogólności, to jest ta chwila, w której, przy odrobinie szczęścia i refleksu, można by przeprowadzić – wyczekiwaną przez stada fizyków - zimną fuzję. Energii jest sporo! Dochodzi do zawoalowanego ubliżania sobie. Pan czyni to w sposób (ha, ha, ha!) uroczy i finezyjny, sala daje wyraz swej frustracji w słowach prostszych, ale przecież nie prostackich! Na szczęście nadchodzi przerwa. Wszyscy miło się do siebie nawzajem uśmiechają i rozpoczynają się rozmowy nieoficjalne.
Nie biorę udziału. Próbuję ogarnąć myśli i otrząsnąć się z wizji rosnącej w mojej głowie. Hm… Jeśli ja dobrze rozumiem, to co powiedział Pan Wykładowca SGH, to w przyszłym roku coś takiego, jak realizacja projektu z funduszy UE – przynajmniej w moim wykonaniu – staje pod poważnym znakiem zapytania. Ja się zgadzam, że człowiek może dużo, ja się nawet z Panem Wykładowca zgadzam, że nie należy reagować nihilistycznym odrzuceniem wszystkiego, co nowe i przychodzi z niebiesiech naszych ministerstw, ja się z tym zgadzam, ale zgadzam się też z podejściem zdrowo rozsądkowym, które mówi, że na 5 minut przed terminem złożenia wniosku, nie powinno się zmieniać wszystkich obowiązujących dotąd zasad i proponować nowych, które – na pierwszy na nie rzutu oka – wydają się być przywiezione z innego świata, w którym nie obowiązuje m.in. grawitacja… Tak. Takie mam malownicze odczucia.
Po przerwie decyduję się zadać kilka pytań. Powraca stare przysłowie, w myśl którego nie ma głupich pytań, są tylko głupi pytający, ale ja nie daję za wygraną, brnę w swej głupocie dalej – wszak czytywało się kiedyś utwory zaangażowane i zna się kilka takich koncepcji, które głoszą, że… Mniejsza z tym. Ja pytam, Pan odpowiada. Znowu robi się nerwowo. No bo co to kur wa są za odpowiedzi?!! Dowcipniś się trafił z doktoratem, normalnie postanawiam się nie denerwować i właściwie prawie mi się udaję. Doczekuję do obiadu.
Jemy przy jednym stole. Gadka o niczym. Próby nieudanych żartów. Co mnie to kurwa obchodzi, że jedna pani drugiej pani? Zjadam, dziękuję, wstaję i wychodzę. Czekają mnie jeszcze ponad 3 godziny siedzenia na sali z kolesiem, który napierdala do nas mesedż z jakiegoś odległego układu planetarnego. Wiem, że przybywa do nas w pokoju i chce naszego dobra, że ma dla nas zajebiście dobrą nowinę i nie dość, że ją ma, to jeszcze przekaże nam ją w formie żartobliwej, niemal kabaretowej. Ok. To jego praca. Ktoś mu wynajął spodek latający, pokazał drogę, uczulił na niebezpieczeństwa związane z czarną dziurą znajdującą się nieopodal trasy wiodącej do naszej, zamieszkałej przez nas czarnej dziury, ja to wszystko łykam, przeżuwam i wypuszczam z siebie. Niech się międzycywilizacyjny transfer wiedzy rozwija, niech marsjańskie dzieci chodzą do szkół z naszymi dziećmi! Ba! Niech naszym dzieciom wyrastają – na podobieństwo marsjańskich! - dodatkowe odnóża, a ich dzieci doświadczają problemów z robieniem kupy, przynależnych naszemu potomstwu, ale dlaczego w imię rozwoju cywilizacyjnego, ja mam tracić cały dzień?! Wiem. Marudzę. Każda zmiana kosztuje. Nawóz historii… Ok.
Wychodzę na zewnątrz. Zimno jest. Gość co odśnieża małym traktorkiem, właściwie mógłby nie przestawać. Opad trwa i co on odśnieży, to za moment znowu jest zaśnieżone. Syzyf kurwa na traktorku. Hm… Może on ma gorzej niż ja?.. Nie, nie ma. Muszę wracać na salę.
Wróciłem i nie to, żebym zasnął, ale nie będę tu opisywał kolejnych scen batalistycznych i innych złotych, wyrwanych z kontekstu, myśli głoszących, że „na bazie funkcji będziemy estymować”, czy też – nota bene – bardzo ciekawych zagadnień, z zakresu zarządzania ryzykiem. Nie będę o tym pisał, bo mi mdło, jak o tym myślę, a mam taką konstrukcję, że kiedy piszę, to przy okazji myślę. Wiem, do dupy konstrukcja…
15.37. Ankietę końcową wypisuję używając określeń pastelowych, stonowanych, ale jednak wyrażających dokładnie nastrój, który, po wysłuchaniu Pana Wykładowcy SGH, zapanował w mojej duszy. Wstaję, ubieram się i wychodzę. Brnę do domu poprzez śnieg. Biały śnieg, czarne chmury. Na styku zjawisk atmosferyczno-geologicznych ja – samobieżny stan wegetatywny. Po drodze wchodzę do sklepu spożywczego. Kupuję pieczywo. Zapominam coś kupić, ale nie pamiętam o tym całkowicie, całkowicie i do tego stopnia, że nadal nie wiem, co to miało być… W głowie mam zamęt.
Docieram do domu. Nastrój mam, co sugerowałem wyżej, raczej niewesoły, a facetom w okolicach czterdziestki nic tak nie poprawia nastroju, jak sprzątanie. Wiadomo, jest przy tym fan i adrenalina! To jest zalecany przez wiodących medyków w naszym kraju - i na naszej Ziemi! (odkąd poszkoleniowo wiem, że są inne światy powinienem to zawsze dodawać) – sposób na radzenie sobie ze stresem. Im większy kłopot, a czynnik stresogenny skomplikowany, tym prostszymi środkami powinniśmy na niego, w celu odreagowania, podziałać. Z własnego doświadczenia wiem, że czyszczenie fug na podłodze w kuchni, potrafi zdziałać cuda. Struktura fugi, docieranie do prawdy o pierwotnym kolorze fugi, w skrajnych przypadkach po prostu fugi odkrycie! – nawet jeżeli w porywie serca doprowadzone tylko do pewnego stanu, do pewnego miejsca na podłodze omawianego pomieszczenia – jest i tak doświadczeniem godnym wysiłku, terapeutycznie istotnym i dającym wymierne rezultaty. Zarówno w odniesieniu do fugi, jak i do psychiki. Ale dzisiaj praca odkurzaczem, dzisiaj odkurzacz pomoże mi stanąć na nogi. Zakładam sobie na uszy słuchawki, puszczam Radiohead „In Rainbows”, no i jadę. Sprzątam, to znaczy odkurzam.
Ok. 16.59 A. z Wiktorem zjawiają się w domu. Kłopoty ze Stacyjkowem wypełniają mieszkanie, bo nie zdążyli przyjechać na czas, na szczęście jest czerwony pies Kliford. Chodzi oczywiście o bajki emitowane przez kanał z bajkami dla dzieci. Konflikt udaje się załagodzić. Dochodzi do jedzenia obiadu, snucia opowieści, rozmów dwustronnych i prowadzonych w podgrupach roboczych. Bezskutecznie próbuje zamieścić na stronie notkę. Nie udaje mi się. Dochodzi do rozprężenia, a przecież trzeba jeszcze zrobić zakupy. Jesu… Nikomu się nie chce wyłazić.
Chce się czy nie – trzeba. Ok. 19.13 ruszam do sklepu. A. bierze na siebie zadania bojowe związane z toaletą dziecka. Ja po drodze do Biedronki mijam śnieg wciąż zalegający w sporych ilościach otaczający mnie nocny już krajobraz miasta. Tak… Już po chwili wracam ze sklepu z tobołkami pełnymi pokarmów. Kupuję bilet MZK dla A., która jutro jedzie na studia do Poznania.
Jest coś ok. 20.13 wchodzę do domu. A. kąpie Wiktora, ja rozpakowuję zakupy i robię kanapki na jutro. Młody, po kąpieli i kilku próbach negowania tezy sławiącej wartość i konieczność doświadczania snu,  w końcu idzie do swojego pokoju. Do tego wiadomo: leki, mleko i czytanie przed snem. A. czyta, ale po chwili milknie. Zaglądam do pokoju. A. po 4 godzinach zdrowego i regenerującego snu, którym Wiktor tak się brzydzi, straciła przytomność. Budzę ją i przejmuję Wiktora. Czytam dalej.
Ok. 21.27 dziecko zasypia. No, to właściwie wszystko. No to siup. Koniec.
Acha! Kupiony przeze mnie - w sklepie Biedronka - ser, z terminem ważności do 17.01.2011 r., okazał się być spleśniały…

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Środa

Jesu… Jest coś ok 4.00. Mniej więcej o tej porze Adolf Hitler najechał moją kochaną Ojczyznę i rozpierdolił wszystko, co stanęło mu na drodze. Normalnie wszystko. Buty okupanta podeptały, jakieś kurwa trawniki, szlabany porozwalali, rozpierdolili w drzazgi, ludzi nakrzywdzili, i nadarli ryja, że do dzisiaj, jak starszy Rodak słyszy mowę niemiecką, to albo ucieka, albo zamierza zabić. O! Jak w moim mieście rodzinnym kręcili film z dużą ilością statystów poprzebieranych za niemieckiego żołnierza, to owi statyści na plan maszerowali po wojskowemu - chyba w ramach ćwiczeń tak robili. Tupali znaczy i starali się wyglądać autentycznie. Wychodziło im bardzo realistycznie, bo wśród starszych mieszkańców miasta na taki widok zdarzyły się realne omdlenia i utraty przytomności. Jak to się mówi: wspomnienia powróciły… No i zakazali statystom-nazistom maszerować fachowo, dalej łazili na plan w miarę zwartym szykiem, ale już bez tupania i nie tak zamaszyście.
Dobra. Dygresja nie na miejscu. W środę ok. 4.00 nie myślałem zbyt długo o naszych zachodnich sąsiadach, z którymi łączy nas nie tylko bolesna przeszłość. Ok, ok, ok… Chodzi po prostu o to, że Wiktor wzywa mamę, no to mama dzielnie się podrywa i idzie na kontrol, o co się rozchodzi? Dziecko ordynuje:
- Mamo, wysadź mnie.
Mama, zaspana, nie jarzy i zadaje pytanie pomocnicze:
- Synuś, gdzie mam Cię wsadzić?
Dziecko drukowanymi :
- WYSADZIĆ.
Czyli kierunek fubikancjum. Po się uprzejmym załatwieniu Wiktor ląduje w naszym łóżku, wraz ze swoją kołdrą, poduszką, Łilsonem i semaforem. No i się zaczyna… Nie ukrywam, że po spotkaniu z grupis nie jestem w stanie stanąć na wysokości zadania, a Wiktor nie prosi, nie sugeruje, on po prostu żąda dostępu do mleka. Spotyka się to ze stanowczą, ale wyrażoną w parlamentarny sposób odmową ze strony A. Wiktor wybiera drogę siłowego rozwiązania konfliktu, wybucha wojna!..  A. staje na straży światowego pokoju i zasad rządzących cywilizacją zachodnią, a Wiktor jest agresorem, terrorystą, wkurzającym dyktatorem, który w Europie (minus Białoruś i Rosja) już jakiś czas temu wyszedł z mody. Wymieniają się dwa obozy petycjami, padają gorzkie słowa, krzyk narasta, nie wyrabiam… Emigruję. Z pewnej odległości docierają do mnie jeszcze słowa A.: „mleko dostaniesz o szóstej, jak wstaniesz, żeby pójść do żłobka”. Zapadam w otchłań, chyba oberwałem odłamkiem szrapnela… Jest coś ok. 4.27.
Nie, nie oberwałem kawałkiem szrapnela, dopiero teraz we mnie coś przypierdzieliło!.. Subiektywnie czuję, że umieram, ale subiektywnie czuję też, że budzę się do życia… Pierdolone antynomie od samego rana. Masakra. No dobra, sprawa jest oczywiście splotem nieskończonej ilości czynników, ale na plan pierwszy w tym momencie wysuwa się perkusja do „Bed” świętej pamięci M. Jacksona. Mocny numer. Zwłaszcza o 5.27, kiedy człowiek nie może uciekać, jest osaczony, powolny, słaby, zbity z tropu, zmieniony na twarzy o czym wie, nawet bez patrzenia w lustro… Ech… Radio się włączyło. Wstaję. Łazarz miał trudniejszą sytuację osobistą, a dał radę, to ja też daję. I nie potrzeba mi wsparcia z powietrza! Jestem humanistą! Uwaga. Humanista idzie! Poruszam się wolniej, myślę wolniej, moje źrenice słabo tolerują ostre światło żarówki 20 watowej, ale jestem… Żyję. Kto, cudem wyrwany z objęć śmierci, będzie się dąsał o drobne dolegliwości somatyczne? Nie ja. No, to dzień, prawie jak co dzień. Poranek w szyku znanym z poprzednich dni. Pierdolony koralik, nanizany na pierdoloną nitkę.
Ok. Dochodzi 6.00. Robię mleko… Rozpuszczam mleko dla Wiktora i zastanawiam się, jaką akcją odwetową powitać go na dzień dobry za bijatykę poranną. Budzę. Budzę. Budzę. Nie budzi się. Budzę jeszcze raz. Otwiera oko. Mówię:
- Już szósta.
A on na to krzyczy:
- Hurraa!
(No, prawie to krzyczy, bo w miejsce „r” wymawia „j”). Śmiać mi się chce i złość przechodzi. Dalej jest standard. Ubieranie, sikanie, mycie, czesanie, połykanie leków, gadka z krakersem, ubieranie się do wyjścia. Młody jest trochę bardziej marudny, ale to wszystko jeszcze daje się ogarnąć.
Jedziemy samochodem. Ulice odśnieżone. Zimno, jak cholera. Wiatrak huczy. Ciepło zrobi się dopiero pod Żłobeczkiem. No i zrobiło się ciepło. Trzeba wysiadać. Wysiadamy. Nic się nie dzieje. Przebieramy się i Młody startuje na salę. Ja patrzę na zegarek. No tak. 15 minut spóźnienia. Znowu usłyszę mojego kierownika, jak mędzi. Jesu…
Słyszę mojego kierownika. No mędzi. Nie podoba mu się moja postawa. Narzeka, stara się być zabawny. Jesu… Nie staraj się!!! - krzyczę w myślach. Nie usłyszał… Ok. Jakoś dam radę. Czarna dziura pracy pochłania mnie. Co to znaczy być pochłoniętym? Nie wiem, pochłonęło mnie do tego stopnia, że nic nie wystaje, najmniejszy choćby kawałek odpowiedzi na postawione pytanie. Wiem, że dzisiaj wieczorem wychodzę na koncert Lao Che, a właściwie na koncert, na którym między innymi wystąpią Lao Che. Tyle wiem.
Cyberprzestrzeń w pracy. Zaglądam w kilka miejsc w sieci. Aaa!! Jestem w sieci, a sieć jest we mnie. Pan z Tobą i z całą resztą! Dobra, dobra. Nie będę szkalował religii, znam takich, co bardziej nie lubieją Pana Boga ode mnie. Czas w pracy mija szybko i bardzo miło i mija i minął.
Ok. Jadę do Żłobeczka po Wiktora. Ślisko, nikt się z nie spieszy. Ja też się nie spieszę. Przyjeżdżam. Ubieram. Wychodzimy i jedziemy do domu. Po drodze gadka-szmatka o pogodzie, że mroźno, że nie jest lekko i że nie trzeba się nie spieszyć, bo ślisko, jak cholera. Nikt się nie spieszy, ale samochód jadący przed nami nie spieszy jakby bardziej. Płynnie rezygnuje z jazdy na wprost, wytraca pęd, dojeżdża do sygnalizacji świetlej i staje sobie na zielonym. Daję wyraz memu zdziwieniu wypowiadając kilka słów. Wiktor pyta o konkrety, znaczy, że niby kto, jest właśnie tym, a tym przywołanym przeze mnie zwierzątkiem? Tłumaczę, że kierowca pojazdu stojącego przed nami. Po chwili (wyjaśniam, że nie była to awaria, ni nic takiego!) kierowca srebrnego Dełu rusza, ja za nim. No… Jemu udaje się przejechać skrzyżowanie na żółtym, mnie na żółtym z elementami czerwieni. Wypowiadam niepochlebną opinię na temat zachowania baby w samochodzie przed nami. Wyprzedzam i sprawdzam, kto to kurwa jest? No, baba! Baba w czapce, z nosem na szybie przedniej. Jeszcze może jej ten kinol kurwa pachnie, bo się buja, jak te pierdoły zapachowe wieszane pod lusterkiem?! Nic to, jadę dalej. Dzisiaj idę na koncert Lao Che. Między innymi Lao Che.
W domu, to wiadomo, coś tam jemy i w miarę szybko się zbieramy, bo do sklepu chcemy jechać. Zima przyszła, a tu dziecko nie ma sanek, rodzice dziecka nie posiadają zaś szufli, która wobec planowanych opadów śniegu, z pewnością się przyda. Przy okazji jest jeszcze kilka innych produktów godnych kupienia. Jedziemy do byłego Żana. Po drodze kombinujemy, że przy tej pogodzie i w środku tygodnia, to tłoku nie będzie. No… Samochodów od zarąbania i ciut, ciut. Parkujemy. Robimy zakupy. Plan zakupowy zrealizowany.
Jest coś ok. 18.59. Wiktor bez walki wysiada z koszyka-samochodu, daje się ubrać i wyprowadzić z dużego sklepu. Jedziemy pod Klub Studencki, w którym mam wziąć udział w wydarzeniu ważnym, przyjemnym i wcale nie drogim. A. przywozi mnie na miejsce akcji, jest 19.19. Czekam na resztę towarzystwa. Czekam. Jest zimno, w Klubie gra już zespół Parassol, słyszę jakieś rege. Stoję, marznę, podjeżdżają kolejne taksówki przywożąc znamienitych gości, ale moich znajomych nie ma. No, po jakichś 9 minutach (może 11) są. Taksówkę prowadzi kobieta, wysiadający – w ramach żartu jak sądzę – w głośnej rozmowie między sobą, zauważają że widzieli mnie gdzieś, że stałem gdzieś tutaj, chyba koło śmietnika. Podchodzą do mnie. Witamy się. Dostaję bilet. Wchodzimy do Klubu. Jeden ochroniarz sprawdza bilety, drugi sprawdza wchodzących. Pełna profeska. Oddajemy kurtki do szatni. Nikt z nas nie ma broni, butelki, niczego groźnego - normalnie starość. Decydujemy, że zespoły zagrzewające publiczność przed daniem głównym wieczoru odpuścimy sobie i posiedzimy przy stoliku na górze, żeby we względnej ciszy pogadać i posilić się nieco.
Ok. Na spotkanie przybyli: E. (znaczy żona R), M. (partnerka P., który to P. jest bratem E. i przyjacielem ze studiów R.), R. (wiadomo) oraz - last bat not list – P. (no… partner, brat, przyjaciel, człowiek instytucja i insynuacja w jednym, dodatkowo błyskotliwy - tak przynajmniej twierdzą ci mniej zawistni). Siadamy sobie zatem przy stoliku, E. anonsuje przybycie jeszcze dwóch osób od niej z pracy. Zaczyna się rozmowa, zwyczajowa na takich spotkaniach gonitwa przedniego dowcipu, przedniego żartu, przedniego refleksu i innych takich cech, co to  w towarzystwie są wysoko cenione. Oczywiście - z przyczyn ograniczonej swej pamięci i ogólnie raczej marnego przyswajania czegokolwiek - nie jestem w stanie przytoczyć nawet najlepszych momentów. Szkoda… Bardzo tego żałuję… Wiadomo tylko, że aktualnie na sali drze gębę wokalista Lipali, w zaśnieżonym Poznaniu Kolejorz walczy z Lechem (po boisku pałętają się jeszcze jacyś ciepłolubni obcokrajowcy, ale olać ich, mięczaków, szmaciarzy, cieniasów), Wiktor ciągnięty przez A. debiutuje na sankach, my – zgromadzeni wokół stolika - bawimy się dobrze, a ja bawię się niewiele gorzej niż my. Chyba jestem zmęczony. Ba! Na pewno jestem zmęczony. Ale czym?!
Rys historyczny. Klub, w którym się znajdujemy, to lokal wielce zasłużony dla miasta i środowiska artystycznego miasta i okolic. Któż tu nie grał, któż tu nie mdlał, wymiotował, tracił zdrowie i nerwy? Wszyscy wielcy tu właśnie zaczynali, kończyli, byli w trakcie, no wszystko i wszyscy tu. Staszewski, Ciechowski, Szostakowicz, Bach… A teraz jeszcze artyści z Parassola. Właśnie jeden z nich przechodzi w kierunku baru. Nie widziałem ich na scenie, nie mam pojęcia, jak wyglądają, a jednak patrząc na delikwenta wiem, że to artysta. R. potwierdza moje podejrzenia, tak, obserwowany przeze mnie człowiek jest członkiem składu znanego we wszechświecie pod nazwą Parassol. I tak właśnie jest w tym Klubie. Nawet prosty lud ma tu szanse obetrzeć się o legendę.
Ok. My póki co siedzimy i popijamy. Przychodzą koleżanki z pracy E. Dalej siedzimy. R. schodzi na dół posłuchać Lipali. Reszta siedzi. Jesu… Nie będę tu zagłębiał się w to siedzenie, w to kto wszedł i wyszedł, w jakich konfiguracjach i na jak długo. Nie działo się nic złego, nic zdrożnego, po prostu normalka, nawet obecność kobiet w męskiej toalecie na nikim nie robiła wrażenie czegoś niestosownego. Umówmy się, że czas przesunął się bezboleśnie i w końcu zaczął się koncert Lao Che, a my w końcu znaleźliśmy się na sali.
Start. Grają. Nie znam tego kawałka, może to materiał z nowej płyty, znaczy zbierany na nową płytę, fajnie. Mnie czasem podobają się piosenki, których jeszcze nie słyszałem, no to słucham z zainteresowaniem. Słucham, słucham, słucham. Uwielbiam kiedy zespół, zanim jeszcze zacznie grać, potrafi przy stojącej publiczności jeszcze 5 czy 6 minut stroić się, doinstaolwywać, ustawiać, dogadywać z obsługą techniczną, akustykiem, no serio to uwielbiam i Lao Che zaprezentowało właśnie tę przystawkę w pełnej krasie, łącznie z wymienianiem statywu do mikrofonu dla Spiętego. Cały czas przygrywali, gotowali się i widać było, że jest ok. I nawet kiedy się kapnąłem, że to co brałem za nowy kawałek, jest tylko nową aranżacją „Krzywoustego”, to i tak wydawało mi się, że jest ok, bo lubię przecież twórcze podejście do repertuaru własnego. Jak ktoś umie i nie przekombinuje, to jest naprawdę wyzwanie, własny, ograny numer przerobić i dać mu drugą szansę, żeby w nowej wersji mógł dotrze do fanów np. muzyki klasycznej. Ewidentnym przykładem magika, który dobrze sobie radzi w tej branży – może oprócz ostatniego wybryku z orkiestrą symfoniczną – jest Sting. Zatem, myślę sobie, jest super, Panowie zainwestowali i poprzerabiali. Bomba! No, ale im dalej w las tym jakoś mniej mi się podoba… O co chodzi? Sam nie wiem. Nie ma gitarzysty, który serio potrafił grać, organy robią solówki za niego, ale nie wychodzi to dobrze. Po trzech kawałkach, kiedy właściwie nic już mi się nie podoba, dochodzę do wniosku, że trzeba iść do domu. Jakoś mi dzisiaj nie leży wykonawca. Pewnie to wszystko ze zmęczenia. No to spadam. Piszę smsy na okoliczność nagłego mego zniknięcia i wychodzę. Dla mnie to koniec koncertu. A tyle sobie po nim obiecywałem. Trudno.
Na dworze zimno. Idę na przystanek autobusowy i widzę, że o tej porze komunikacja miejska nie pracuje, a jest coś ok. 22.47, no to idę dalej, nadzieję pokładam w tramwaju. Może jakiś zagubiony, opóźniony, zabłąkany będzie jeszcze mknął po szynach? Nie, nie będzie mknął. Pozostają taksówki.
Tak… Sztuka zamówienia taksówki, kiedy człowiek nie potrafi jednoznacznie określić lokalizacji, w jakiej się znajduje, nie jest łatwa, ale dzwonię. Odbiera dyspozytorka, no to mówię, że nie jest mi lekko, że nie kojarzę nazwiska, wydarzeń bohaterskich, no nic kurwa nie pamiętam w zakresie semantycznym na temat nazwy ulicy, na której stoję i marznę, ale podaję kilka organoleptycznie doświadczonych punktów orientacyjnych. Mówię tak mniej więcej: tu była szkoła gastronomiczna, jest wydział sztuk pięknych, no i linia tramwajowa, po której nie pojedzie dziś żaden tramwaj. Pani, mówi, acha, to wiem, ok, wysyłam taksówkę.. Jestem szczęśliwy. Człowiek tak rzadko bywa szczęśliwy, a tak niewiele do tego szczęścia mu potrzeba…
Stoję i czekam. Podchodzi do mnie zachwiany delikwent, z piszczącym psem na sznurku i z pytaniem, czy ja aby też na tramwaj nie czekam? Na co ja mówię, że nie czekam, bo wiem, że nie przyjedzie. Delikwent się zasępia i do swojej koleżanki stojącej kawałek dalej krzyczy, że tramwaju nie będzie. Pani też ma psa. Delikwent ze swoi  psem podchodzi do tamtych i naradzają się. Po chwili wraca do mnie, proponuje wspólną podróż taksówką, którą on zamierza zamówić, na co ja, że dziękuje, bo właśnie zamówiłem i czekam na pojazd. Delikwent rezygnuje z dalszego kontaktu ze mną, chyba nie jestem kontaktowy.
Dla pani z przedsiębiorstwa taksówkowego chyba też okazałem się być mało atrakcyjnym tardżetem, bo zamówiona taksówka nie pojawia się. Postanawiam poprawić swoje szanse na zamówienie pojazdu i wpadam na pomysł ustalenia nazwy ulicy, na której się obecnie znajduję. Niedaleko jest duża, ciepła, zaludniona stacja paliw. Że też wcześniej na to nie wpadłem?! Idę tam, parę z psami pozostawiam za sobą, ewentualne radości mogące wyniknąć ze wspólnej podróży bez żalu pozostawiam za sobą. Kilka razy w życiu pojechałem w kierunku, którego nie znałem, z towarzystwem przygodnym i raczej nie były to podróże za jeden uśmiech.
Na stacji, w środku nocy, dzień dobry, miś pluszowy mówi wam, bo tu ciepło i jakoś trzeba mówić. Pytam, gdzie ja jestem i ochroniarz mnie rozumie, no ok, moje pytanie wstępne popieram tłumaczeniem problemu, jaki mnie spotkał. Dostaję jasną i klarowną odpowiedź, jestem na takiej, a takiej ulicy, stacja się nazywa tak, a tak, taksówka powinna przyjechać bez kłopotów. No to dzwonię i zamawiam. Pani mówi, że wysyła taksówkę i tym razem nie mam powodów by jej nie wierzyć. Czekam, jest mi ciepło, nie mogę nie przeprowadzić krótkiej konwersacji ze znudzonym ochroniarzem, to cena jaką płacę za informację.
Na szczęście taksówka przyjeżdża bardzo szybko. Wychodzę, wsiadam, mówię adres, upewniam taksówkarza, że to ten dziwny adres dotyczący budynku, który nie stoi przy ulicy, pod adresem której występuje i jedziemy. Nie myślę o koncercie. Chyba w ogóle nie myślę. Po prostu jadę. Jeżdżenie, kiedy to nie ja prowadzę, to chyba najlepsze momenty w życiu. Wyjechać z punktu „A”, nie dotrzeć jeszcze do punktu „B”, w pewnym sensie nie istnieje się wtedy. Wyrwany z wszystkich kontekstów, zalkoholizowany, na pewno zmęczony, jadę. Za oknem zima, noc, pusto. Naturalne warunki do życia.
Przyjeżdżam pod blok. Płacę, wysiadam, wchodzę na klatkę schodową. Idę po schodach. No i w końcu (23.29) jestem w domu. A. wyciąga właśnie pranie z pralki. Rozmawiamy chwilę, jak komu minął wieczór. Ja marudzę, że koncert mi się nie podobał i dochodzę do wniosku, że w porównaniu z moją poprzednią bytnością na koncercie Lao Che, kiedy to tłum mnie porwał, pogryzł, zmielił i wypluł, to teraz nie mogło być lepiej. Nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeźni… Z drugiej strony, wg mojej wiedzy kilka razy udało mi się wykąpać w tym samym krwawym nurcie… Hm… Ok, jest późno, jestem zaburzony chemicznie, zmęczony, gotowy do dalszego życia, w którym wiele jeszcze osiągnę. A. relacjonuje podróż, jaką Wiktor z radością odbył na sankach i że wieczór minął w miarę spokojnie. No i fajnie. 
To jest środa. Wchodzę do łazienki.