środa, 1 grudnia 2010

Poniedziałek

Po co? Po co to robić? Nie wiem, chyba z nieznanych powodów. Ok. Obiecałem, to robię. Obiecałem sobie… Wiem, głupio zrobiłem.

Rano. Ranek jest najgorsiejszy. Trzeba wstać. 5.23. Włącza się radio. Ja pierdolę… Od rana śpiewają wesołe piosenki, ale ok, nie ma dramatu, zasnąłem ok. 22.47, potem jeszcze tylko pobudka ok. 23.27, nocne siku Wiktora i dalej sen. Czyli jest ok. 7 godzin bez świadomości i przytomności. A teraz ranek. 2 minuty na podniesienie się i już jestem w łazience, po drodze kontrola dzieciaka, czy się nie rozkopał, oczywiście, że się rozkopał, zawsze się rozkopuje, zawsze jest mu za ciepło? Ok. Przykrywam go, idę do kuchni, włączam gaz pod czajnikiem, poranna toaleta, radio wyłączyłem, niech nie śpiewa. Wychodzę z łazienki, radio w kuchni włączam, idę obudzić A. A. walczy, ale widzę, że wstanie. To ja do kuchni i robię kanapki do pracy, no i śniadanie.
 W radio napieprzają to samo. Jakiś czas temu to zauważyłem, że w Trójce rano Pan Budzik gada w kółko to samo ;-). Jak Henio Sytner ma gościa, który będzie opowiadał o górach i jest alpinistą, to z pewnością padną słowa „rozgrzewka na wysokim poziomie” i  tak ze wszystkim, spacery po Bieszczadach,  muzyczne kalendarium, kącik Fiński… No, ale słucham, co mam robić. Robię kanapki, zjadam sobie w międzyczasie moją pajdkę. Dochodzi szósta. Czas budzić Małego. Idę po butlę na mleko. Myję butlę, robię mleko i zaczynam proces budzenia.
Pyk. Światło, ale nie na maksa, żeby Dziada nie poraziło.
– Hej, Wiktor, wstawaj! – zaczynam nawijkę i głaszczę go po twarzy.
– Hej, wstawaj, mam dla Ciebie mleko, chcesz? – kuszę, kuszenie ma przyszłość, kuszenie to podstawa działania o tej porze. Trzeba dziecko oszukać, że jest sens otworzyć oczy. Mały wierci się i powoli otwiera gały. Mamrocze, że mleko, owszem wypije. Zapodaję mu butlę i wychodzę kończyć śniadanie. Za moment słyszę: Wypiłem, wypiłem, wypiłem – powtarza trzy razy. Ok. Idę odbieram butlę i zaczyna się batalia o pionizację. Pytam: Wstaniesz? Cisza. Jeszcze raz pytam. Czekam chwilę. Jeszcze raz pytam… Ciśnienie zaczyna mi rosnąć. Tak trudno mierzyć się z ciszą… Powtarzam pytanie, dodając pytanie pomocnicze: Czy Ty mnie słyszysz?. I jest odpowiedź:
- Zastanawiam się, czy pojechać dzisiaj do żłobka, czy nie pojechać…
Ok. Nie dramatyzuję z powodu treści, kontakt został nawiązany, najważniejsze teraz to podtrzymać więź, więc sprytnie zmieniam problem badawczy dziecka:
- Ty się nie zastanawiaj „jechać czy nie?”, tylko się zastanów, co do żłobka zabierzesz. Ok?
Chyba chwyciło, pojawiają się pierwsze typy: traktor czerwony, traktor zielony, karetka. Oponuję. Zauważam, że na dwie ręce, to jest tego za dużo. Przechodzimy do negocjacji. Negocjacje… Tu powinien znaleźć się wielki, niekończący się wręcz fragment tekstu o negocjacjach. Nie mam w tym kierunku fachowego wykształcenia, ale jako posiadacz/poskramiacz dziecka nabyłem w tym zakresie spore doświadczenie. W międzyczasie wplatam wątek z reala, czyli: Wiktor, jak się będziesz zastanawiał, to jednocześnie zacznę Cię ubierać, ok? Nie, nie ok… Nie da się pogodzić tych dwóch działań, dodatkowo dochodzi do mikrodramatu: czerwony traktorek zaginął!! Chwilę wcześniej odnalazłem karetkę, ale traktorka nie było. No to jest przerąbane!..  Szybkie konsultacje z A. Powinien być w łóżku, w okolicach karetki, ale nie było. Włączam funkcję poszukiwania i muszę przyznać, że mam szczęście, udaje się po ok. 30 sekundach. Wracam zatem do dwóch rozpoczętych procesów: ubierania i wyboru zabawek, które pojadą z nami do żłobka. (Dyskretnie patrzę na zegarek: jest ok. 6.15, mamy niezły czas).
– To, kto pojedzie? – pytam i jednocześnie udaje mi się zdjąć dzieciakowi górę od piżamy.
– Dwa traktorki, a karetka pojedzie jutro – pada błyskawiczna odpowiedź, jednocześnie zakładamy koszulkę i bluzkę. Szok! Sukces. Fotoreporterzy robią zdjęcia, mamy teraz dwa lata czasu na to, żeby spokojnie pozować. ;-) Ok.
- To teraz idziemy do ubikacji – anonsuję kolejny punkt programu i euforia mija. Brak ruchu. Gorzej. Wiktor radośnie pada na łóżko. Daję mu chwilę, sobie zresztą też daję chwilę potrzebną na przemyślenia. Może powiedziałem coś ważnego? Może coś mi umknęło w tym porannym pospiechu i właśnie teraz jest moment, żeby dostrzec to coś?.. Ok. 10 sekund mija i ponawiam zaproszenie, że do toalety, że trzeba, że się późnimy, że zapraszam. Zadziałało. Wiktor idzie. Powoli złazi z łóżka - wygłasza jeszcze pogróżki pod adresem kołdry, która śmiała się na niego zsunąć - i dosłownie po 20 sekundach jest obok drzwi ubikacji. No, no, no! Myślę sobie, dobrze idzie, ale nie… Nie idzie dobrze, bo coś mu się przypomina i zawraca, pędzi do swojego pokoju, bo musi odnaleźć drugi traktor, bez traktora nie sposób się załatwić, nie ma sikania bez traktorów! Trzeba mieć dwa traktory, żeby siku się udało, że też ja tego nie wiem… Wstyd. Ok. Odnalazł w pomarańczowej szufladzie zielony traktor i jest na dobrej drodze. Sikanie do ubikacji nie jest tak spontaniczne, jak sikanie w spodnie, wie to każdy człowiek, a że dorośli o tym zapomnieli, to jeszcze nie jest powód, żeby tak oczywistej prawdzie zaprzeczać. Zatem… Czekamy. Ale też nie dramatyzujmy, nie czekamy wieków, krótkie 5 minut i już jest po sikaniu. No to jedziemy dalej.
Poranna toaleta. Idzie sprawnie. Obywa się bez dłuższych dyskusji ze szczoteczką do zębów i rytuału zakładania na nią nasadki w kształcie słonia (w tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować A. za podrzucenie informacji, że udaje się ominąć ten punkt i nie skutkuje to wojną na skalę mieszkaniową). Lecimy jak burza. Wiktor ucieka z łazienki przed czesaniem i kremowaniem. Ląduje u A. jedzącej śniadanie na kolanach, oczywiście Wiktor nie jest w tym momencie żadnym Wiktorem, jest jedną z ciuchć, a my z A. też jesteśmy parowozami - o konkretnym imieniu decydują kolory ubrań. Ok. Dopadam małej lokomotywy i smaruję jej twarz kremem na mróz, bo jest mróz, a potem czeszę włosy. Końcówkę czesania Wiktor ignoruje i zabiera mi grzebień, mówi, że skończy sam. Ok. Właściwie jest bardzo dobry czas. Na powtórkach widać wyraźnie, jak oddajemy bardzo dobry technicznie skok, w odpowiednim momencie na progu prostujemy się i szybujemy  wysoko ponad bulą. Miło, bardzo miło.
Mam chwilę, pakuję swoje kanapki do plecaka, w międzyczasie A. dołożyła do śniadania owoce i nabiały w postaci jogurtów. Wkładam mój przydział do plecaka i nalewam do małych kubełków lekarstwa dla Wiktora. Jedno coś, co pozwala mu nie chorować i przyjmuje to od dawna i drugie coś, czyli tran. Do tranu obowiązkowo zagrycha  – mała rybka, taki krakers. Wiadomo, że przed wypiciem tranu Wiktor wygłosi kwestię: Po tranie chcę chwilę porozmawiać z rybką i zapytać jej, czy mogę ją zjeść? Połykanie lekarstw – na piątkę z plusem, rybka oczywiście zgadza się na pożarcie i jest jej bardzo miło z tego powodu. Wydmuchanie nosa, na czwórkę, ale taką mocną, piątki nie dam, bo jednak były próby sabotowania, na szczęście nieudolne i wykonane chyba tylko z przyzwyczajenia.
Ok. 6.41. A. zbiera się, ubiera się. My też. Jeden traktor do kieszeni kurtki, drugi w rękę. A. wychodzi, wszyscy życzą sobie „miłego dnia”. My też sprawnie się ubieramy. Wiktor rezygnuje z samodzielnego zejścia do samochodu i pozwala mi się zanieść, jak głosi poranny slogan na taką okoliczność: bo będzie szybciej.
Pakowanie do samochodu. Podchwytliwe pytanie: to co my teraz mamy – jesień czy zimę? Wymijająca odpowiedź: zimno jest, jak zimą, ale śniegu jeszcze nie ma więc to taka trochę jesień, a trochę zima. Mocowanie pasami. Czapka zdjęta. Ok. Wsiadam i ja. Najpierw trzeba wrzucić luz, bo A. zawsze zostawia samochód na biegu. Ok. Możemy jechać. W radio mówią, że jest 7.00. Wiadomości. W sieci pojawiło się od zajechania i ciut, ciut, jakichś super tajnych informacji, które wyciekły państwu USA. Dramat, świat się cały poobraża, za to co tam napisali. Ja się cieszę, że mnie w tej wąskiej uliczce jednokierunkowej nie spotkała dzisiaj przyjemność spotkania ze śmieciarką tarasującą drogę.
– Wiktor, ciepło Ci? – pytam. Cisza. Ok, to chyba ciepło. W radio zapowiadają śnieżycę i ogólnie klęskę zimową, która nadciąga do nas nieuchronnie. Dojeżdżamy do skrzyżowania z linią tramwajową, mam czerwone, stoję.  
- Tatusiu, tu nie trzeba się zatrzymywać, nigdy tutaj nie stajemy – Wiktor zwraca mi uwagę. Tłumaczę mu, że mamy czerwone światło, ale zaraz pojedziemy dalej.
- O, już jedziemy – mówię. Cisza. No to jedziemy sobie cicho i słuchamy radia.
– Tato, jedziesz zgodnie z przepisami? – mijamy opatrunki.
– Tak, zawsze staram się jeździć przepisowo – minęliśmy opatrunki, zwalniam do 50 km/h.
– A dlaczego?
No i masz babo placek… Dlaczego jeździmy przepisowo? I co ja mam odpowiedzieć?
- Bo tak jest bezpiecznie – odpowiadam standardowo i jednocześnie wyobrażam sobie wszystkie te masakry, w których zginęli jeżdżący bezpiecznie/przepisowo załatwieni przez tych jeżdżących nieprzepisowo. Nie czas, na różne odcienie szarości – myślę sobie i hamuję na Placu Daszyńskiego. Przed nami wlecze się ciężarowa Elka. (Fragment monologu wewnętrznego usunięty po ingerencji autocenzury).
No i jesteśmy już pod Żłobkiem. Bez pospiechu, bezpiecznie, elegancko, na światłach nie było wielkiego stania. Miła podróż, a teraz wysiadamy.
– Tato, dlaczego śnieg jest niebieski?
Faktycznie… Kurwa, co ja mam teraz optyką zajechać? Hm…
- Nie wiem synek, jakoś tak wyszło, choć do Żłobka, bo zimno.
Idziemy. Domofon zepsuty, drzwi są otwarte. Wchodzimy. Przebieranie odbywa się bez strat w ludziach. Poniedziałek, nowa piżama. Pakujemy ubrania do szafki, Wiktor zostawia w niej swoje dwa traktorki, przekręca kluczyk, bierze piżamę, jak twierdzi „swoją ulubioną w misie” i idziemy na sale. Znaczy on idzie, ja zostaję. No, teraz do pracy. Patrzę na zegarek. 7.19. Ok. Dzisiaj się nie spóźnię.    
Teraz praca. Teraz Polska. Co teraz? Co do konstrukcji. Czytam sobie książkę N. Daviesa, w której opisuje kulisy tworzenia „Europy” i tam (znaczy w tej książce, w której opisuje kulisy) padają bardzo konkretne wyliczenia dotyczące sposobu, w jaki dzieli się czas/miejsce w książce traktującej o tak dużym czasookresie i przestrzeni. Tzn., że jak średniowiecze trwało tyle, a tyle, to powinno zająć, tyle, a tyle miejsca w książce… No, to ja tutaj też powinienem zaprowadzić jaki-taki porządek pod kątem czasu spędzanego w różnych środowiskach/okolicach, no ale się nie da. To że siedzę w pracy ok. 8 godzin nie oznacza, że o pracy będzie więcej niż o domu. To tylko taki wtręt, żeby mi potem jeden z drugim nie poczuł się niedowartościowany szczupłością momentów, jemu poświęconych (dotyczy to przede wszystkim M., mego przełożonego, który – jako narcyz – zawsze i wszędzie domaga się uwagi i kwiatów i zachwytów).
Ok. Przyjechałem do pracy… Jesu… Tu właściwie mógłbym zakończyć. Dobra. Wchodzę. Mówię dzień dobry i już wiem, że to nieporozumienie. Kierownik siedzi zły i naburmuszony. Czwartek i piątek w zeszłym tygodniu spędził na szkoleniu, na którym omawiano kwestie zarządzania personelem. Personelem jestem ja… Ja i O.
- No i jak tam było na szkoleniu? – próbuję zagaić rozmowę, ale nie mam szans. Dowiaduje się, że głupoty, że beznadzieja, że to stek bzdur… Ok, ok, ok… Wycofuję się z prób nawiązania kontaktu. Z tym człowiekiem nie da się normalnie porozmawiać... Mój kierownik jest wielbicielem sztuk klasycznych, nie w głowie mu takie proste organizmy i umysłowości, jak ja, a ja już wiem, że nie nauczę się greki czy choćby łaciny. Tak. Mój kierownik jest kimś lepszym i nawet już do tego przywykłem, zaakceptowałem tak naturalny stan rzeczy.
Włączam komputer. Sprawdzam pocztę. Nic. Reklamy. Cyberprzestrzeń. Na chwilę uwalniam się od otoczenia. Znaczy próbuje, bo kierownik właśnie opieprza kogoś przez telefon. Jakiś Mariusz dostaje zjebki, że miał być, że nie przyszedł, że co on sobie myśli?!! „Tak, ale ja informowałem Cię już w zeszłym tygodniu, we wtorek!”. Ech…
Cyberprzestrzeń. R. znowu nic nie napisał. Jak się chłopak zatnie, to nie ma szans. Żona R. pisuje regularnie, jak nie ma czasu czy treści do przekazania, to powiesi jakąś fotkę, czy inną wycinankę, a R. zastyga. Miało być o sporcie, ja sport lubię, to zacząłem czekać, wyglądać, przygotowywać się, a tu nic. Trudno. Lecę dalej. Nie, nie lecę. Kieras narzeka na płyn do spryskiwania szyb w samochodzie…. Bo nie można nijak usunąć tego letniego. To może po prostu wypsikać – proponuje nieśmiało. Nie, on nie musi wypsikiwać, bo ma już wlany ten na zimę! O! Kolejne marudzenie, bo ktoś napisał w sieci, że nowy akumulator nie kosztuje drogo. I tak ze wszystkim… Miłośnik klasyki napierdala swoje bolero z partią perkusji marudzącej na każdy temat. I tak jak u Rawela, jest coraz natarczywiej, coraz głośniej… Ech…
Jeszcze chwila w cyberprzestrzeni. Eee… Nic nie ma ciekawego. Logowanie na gg i skype. I praca. Zarządzanie projektem… Projektem-srektem. Faktura do opisania. Ludzie do policzenia. Ludzie i cyfry. Jedno powinno płynnie przechodzić w drugie i z powrotem, ale nie, nie udaje się. Są straty na łączach. Pracuję w fabryce.
O! R. się na skypie pojawił, zahaczę go. Ale czy warto? No sami oceńcie. Poniżej prezentujemy Państwu fragment rozmowy pomiędzy R., a mną. (Dla wprowadzenia powiem tylko tyle, że mój interlokutor zmienia pracę i od tego zaczęła się rozmowa).
 ja: Masz satysfakcję? Palisz jakieś strategiczne dokumenty? Niszczysz własne pomysły, które mogłyby być przejęte przez następcę? Stałeś się szczery?
R.: Na pewno będę przeglądał kompa i robił kopie bezpieczeństwa. Następcę chętnie wprowadzę w ten magiczny świat, o ile znajdą go przed sylwestrem.
ja: Da sobie radę. Co to jest dla człowieka po studiach zaadresować pińcet przesyłek z winem? Nic, banał.  A lizanie znaczków? To byle miał ślinianki na miejscu i kariera stoi przed nim otworem.
R.: Poczułem się dotknięty… Nie lizałem.
ja:  ŁDotknięty? Gdzie?... Mam nadzieję, że Cie to nie kręci za bardzo? Chcesz wiedzieć, jak jestem ubrany? :-)
R.: Mogę zgadywać.
JA: A więc… Mam na sobie nylonowe pończochy
 R.: No właśnie…
ja: Po jednej na każdym uchu.
R.: I podwiązki subtelnie wplątane w kręcone włosy na udach.
ja: Zwisają trochę smętnie, ale są w naprawdę dobrym gatunku. :-)  Nie mam włosów na udach, nie mam ud… Liposukcja doprowadziła do tego, że mam po dwie pary łydek, ale nie mam ud.
R.: Co dalej, nawijaj! Co masz na korpusie?
Ja: Jako to co? Delikti! I już nic więcej. I jak zboczku? Bierze cie to? Lubisz delikti, prawda? Mrału... I pazurem – jeb! - sznurówka deliktki trzaska i oczom zdziwionego klienta ukazuje się jeszcze jedna łydka! Zabieg liposukcji szedł fachowcowi tak dobrze, że nie potrafił się zatrzymać.
R.: :-) :-) :-)
ja: Czy mógłbym część naszej rozmowy powiesić na blogu, swoim?
R.: Ciekawe czy w nowym miejscu będę miał skypa, szkoda byłoby stracić kontakt.
ja: Oczywiście wiesz, spreparowany i bez odniesień i oczywiście, jeżeli się zdecyduję założyć bloga?
R.: Wieszaj. :-)
ja: Ok.
Praca, praca, tak wiem… Mam dziecko, muszę zarabiać, ok, ok. Poza tym, etyka pracy wymaga ode mnie wysiłku pracowniczego. No to się wysilam. Pękają mi normalnie żyłki w oczach. Krew mnie zalewa. I płaczę krwawymi łzami, jak te matki boskie po wsiach, miastach,  kapliczkach przydrożnych, na szybach drapaczy chmur, w których gnieżdżą się wielkie korporacje, a których pracownicy nie mają czasu się temu cudu nadziwić.
Ok. Praca, praca i po pracy. Wychodzę. Wychodzę i jest masakra. Śnieg spadł, śnieg pada, śnieg zamierza padać nadal. Do kompletu jest wiatr. Zima nadeszła. Jest ok. 15.00. Nadeszła zima. Właściwie ja nadszedłem sobie z pomieszczenia i zobaczyłem, odczułem, poczułem zimę. No nic. Trzeba jechać po Wiktora do Żłobeczka. Jak tu jechać  i się nie pośliznąć? Powoli.
Jadę zatem powoli. Grzanie w samochodzie na maksa, nawiew huczy, prędkość maksymalna 47 km/h (a można 70 km/h). Nikt się nie spieszy. W Żłobeczku  ciepło. Młody wychodzi zadowolony, przebieramy się i do samochodu. Pytanie:
- Czy w tych butach mogę chodzić po śniegu?
– Możesz – odpowiadam.
– Ale czy na pewno?
– Na pewno.
– Ale nie chcę.
No to biorę go na ręce i wsadzam fotelika. Droga do domu. Nic się nie dzieje. Trasa, którą normalnie pokonuję w jakieś 20 minut, dzisiaj zajmuje 45. Na wiadukcie stoimy w korku, Wiktor wita się z koparko-spychaczem, który mało elegancko wjechał przed nas, ja odpowiadam głosem ciężkiego sprzętu, jest ok.
Ok. 16.10 jesteśmy w domu. I tak. Rozbieranie się. Sprzątanie nieposłanego rankiem łóżka. Start muzyki z płyty kompaktowej. Wiktor żąda „zwierzątek”… „Zwierzątka”, to jest piosenka z repertuaru The Beatles, z płyty o Sierżancie Pieprzu, numer 11. Kawałek jest zajeżdżony. No ale słuchamy, zwłaszcza, że repertuar wybrany przeze mnie własnoręcznie, zmęczył mnie po ok 2,5 piosenki („Bairns” - Rachel Unthank).
Ok. Pieprz napieprza. Młody zaczyna swoje tańce, polegające na bieganiu w koło po pokoju, a ja przygotowuję obiad, znaczy odgrzewam przywiezione ze stron rodzinnych ruskie pierogi.
A. nie nadchodzi. Może ich zasypało w tym busiku pracowniczym? - myślę sobie i dzwonię. Nie, nie zasypało. A. za moment będzie, właśnie jest w sklepie i dokonuje zakupów spożywczych. No dobra. Pojawia się ok. 16.45. W międzyczasie odbywają się negocjacje co do obiadu dla Małego, ostatecznie staje na paluszkach rybnych – wspaniałe danie z firmy Frosta, polecam szczerze i uczciwie – razem z garścią frytek.  Po chwili jedzenie jest gotowe do jedzenia i my też jesteśmy gotowi. Idziemy do pokoju , w którym jest pudełko telewizora i odpalamy Wiktorowi bajkę o pociągach. Wiktor jest fanem Tomka, Asia jest fanką Tomka, ja jestem ograniczonym fanem Tomka. Siedzimy, jemy, patrzymy.
Bajka się kończy, wyłączamy telewizor i rozmawiamy. Dziecko ma obiecaną niespodziankę, jak jeszcze tylko trochę pokarmu pochłonie, pochłania zatem i czeka i doczekuje się. A. kupiła gazetkę ze Stacyjkowem. Do gazetki dołączono jedną z lokomotyw, Łilsona zdaje się. Radość, euforia, szczęście. Lenistwo błogie. Czytamy gazetkę. Młody rozwiązuje zagadki, ja się gubię on nie – prawo wieku.
A dalej to już tylko pozmywać naczynia, nakłonić dziecko do kąpieli, co nie jest trudne, ale jednak argumentację trzeba mieć przygotowaną („Kąpiemy się przed bajką, i pamiętaj, że jak nie zdążysz, to nie obejrzysz Nodyego”). Kąpiel przebiega sprawnie. My się kąpiemy, Asia przygotowuje łóżko Wiktora, choć nie łudzimy się, że sen nadejdzie przed 21.00.
19.00 - zdążyliśmy. Zaczynają się bajki. Noddy – może być. Potem świnka Pepa – no… Tu mam zastrzeżenia. Świnka daje czadu czasami, ale trudno, za to potem jest, tu, tu, turu!!! Sam Sam!!! I to już jest to o co chodzi. Dzisiejszy odcinek opowiada historię Wrednobrodego, który po wpadnięciu do czarnej dziury „rozmagnesowuje się” i traci pamięć. Supertata Sam Sama postanawia oddać go do szkoły. Odcinek nie jest najlepszy, ale i tak jest o niebo lepszy od tej powalonej świnki Pepy, której chrumkanie aż prosi się o finałowe splunięcie odkrztuszoną zawartością ryjka, czy innego nosogardła. Ale nie, ona tylko zbiera flegmę i zbiera i nigdy jeszcze nie charchnęła. Świnko Pepo, nie gromadź, spluń, bądź też po prostu wysmarkaj się w chusteczkę! – wołamy z niskości. Na nic jednak nasze zawodzenia. Trudno. Męczymy się, cierpimy, ale dajemy radę. Po Sam Samie idzie jeszcze Franklin. Franklin może być. W trakcie oglądania całego zestawu Wiktor przy pomocy A. pochłania kolację, na którą zaordynował: jogurt, jabłko i rodzynki. Zestaw bez szału, ale ile można jeść?
Dobra. Wieczór. Zima. Czytanie książek i gazet. A. trzyma się dzielnie i czyta. Ja poddaję się zabiegom znanym cywilizowanej części ludzkości pod nazwą „wieczorna toaleta”. Raz i dwa i po wszystkiem! Gotów na spotkanie z losem przygotowuję się do przejęcia Wiktora i rozpoczęcia operacji „zasypianie”. Dziecko jeszcze chwilę męczy mamę i zmusza ją do lektury, ale ostatecznie, skuszone wizją rozmowy prowadzonej przez Łilsona i szczoteczkowe Słonie daje się zwabić do łazienki. Oczywiście trwają nieustanne dyskusje, oczywiście padają dziesiątki pytań i setki odpowiedzi, oczywiście nie jest lekko i oczywiście, że nie spełniamy wszystkich żądań. Terroryzmowi mówimy nie!
Ostatecznie ok. 21.00 dziecko ląduje w łóżeczku. Kapcie - zgodnie z ustaleniami pokojowymi sprzed miesiąca (chodziło o możliwość prowadzenia walki przy użyciu kapci miotanych w kierunku ludności cywilnej, szczegóły porozumienia stanowią tajemnicę, do przestrzegania której zobowiązały się obie strony konfliktu) – oddaje bez walki, ale już skarpetkami – na mocy tychże samych ustaleń – ma prawo oddać strzały w kierunku pokoju. Oddaje strzały. Sprawdza jakie szkody wyrządziły skarpetkowe ładunki. Kontent z rozmiaru zniszczeń opada na poduszkę. Ja zapodaję mleko.
Ok. Opowiadam o Bolku i Lolku. Wymuszam zaparkowanie Łilsona, który „jest przecież zmęczony po całym dniu”. Gaszę światło. Krótkie 30 minut, no… 40 minut i dziecko śpi. No i mamy 21.40. Co można zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Można poczytać. No to czytam. Ustawiam sobie jeszcze tylko budzik na 23.47, w celu się przebudzenia i zapobieżenia nieszczęściu w postaci nocnego ataku Łóżkosikaczy (patrz: podstępne krople trzy – źródło „Sam Sam”).
Ok. 22.15. Zamykam oczy. Żegnam się z życiem na planecie Ziemia. Utrata przytomności, to jest super wynalazek. I nie ma się co stresować uwagami szarlatanów, że jakaś podświadomość w tym czasie wierzga, skacze i wariuje na całego. Zarówno podświadomość, jak i  Pan Bóg (na spółkę z dowolną Panią Bozią) nie istnieją. Oba te terminy czy też raczej zjawiska, to wymysł specjalistów od marketingu. Czas na sen.
To był dzień. A to jest notka z dnia. Oczywiście uciekła mi masa rzeczy. Nie padają słowa wulgarne, które przecież zdarzają się w przebiegu dnia. Mało uwagi poświęciłem kolorystyce, a przecież pomieszczenia, świat, mój kierownik mienią się milionami barw. Kwestii które - z przyczyn mego ograniczenia - nie pojawiają się w minimalnych choćby stopniu, jest z pewnością więcej. Obawiam się jednak, że pomimo zauważalnych ograniczeń, niniejsza notka swoją długością i tak nie spełnia wymogów notki normalnie zamieszczanej na blogu. No jest po prostu za długa. Trudno. Śpię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz