wtorek, 7 grudnia 2010

Czwartek

Wychodzę z łazienki. Jest czwartek, ok. 00.13. Czas na sen! Ta… Sen… O śnie, to mogę pomarzyć, bo Wiktor zaczyna jęczeć, robi tak: łeee, łiii, pju, pju… Jeszcze przez sen, jeszcze z zamkniętymi oczyma, ale czegóż to Wiktor nie potrafi zrobić z zamkniętymi oczyma i przez sen? Wszystko, wszystko potrafi. No to idę do niego do pokoju. A. jutro (jutro? już dzisiaj…) wstaje rano, bo idzie do pracy, ja zaś udaję się na szkolenie, na godziny późniejsze – w domyśle: są szanse na dłuższy sen - wchodzę zatem do pokoju Wiktora pełen dobrych chęci, choć przecież pod wpływem środka psychoaktywnego i zmęczony. Jeszcze całkiem niedawno byłem na sali, na której kilku kolesi zajmowało się wytwarzaniem decybeli, fani skakali, wyśpiewywali itd., a teraz jestem w zupełnie innym miejscu, z zupełnie innymi zadaniami do wykonania. Teraz ważne jest, że dziecko coś boli i to boli chyba całkiem mocno…
Ok. Siadam na podłodze obok łóżka. Młody kręci się i jęczy, głaszczę go po twarzy i próbuję uspokoić. Bez efektu. Próbuje go dobudzić, bo wiem, że w malignie sennej nie ma mowy o ustaleniu czegokolwiek - jest tylko ból. No to budzę. Musze budzić delikatnie, przecież nie zacznę nim trząść, bo to raczej pogorszy sprawę. Gadam, głaszczę, włączam trochę jaśniejsze światło. Powoli, powoli, jeszcze bardziej powoli Wiktor otwiera oczy, ale przecież to jeszcze nic nie znaczy. Trzeba nawiązać kontakt słowny. Chwile to zajmuje. W międzyczasie siadam na łóżku obok Małego i biorę go na kolana. Przytula się i płacze. Zgłasza ból ucha… No super…
Musi go boleć ostro, bo pomimo wybudzenia płacze prawdziwymi łzami. A. nie ma szansy na sen. Trzeba podać nurofen. Ta… „Podać nurofen” to łatwo powiedzieć, ale trudniej wykonać. Jak ktoś widział filmy, w których próbuje się egzorcyzmować nawiedzonego, to może sobie to, mniej więcej, wyobrazić. Zasadniczo Wiktor wie, że chcemy jego dobra i że właściwie, to on połykał ten lek wiele razy i że mu smakuje, że to nie jest niesmaczne, jak taki np. Baktrim (błe!..). Ok, w teorii to wszystko jest prawda, ale w tym wypadku daleko pada praktyka od teorii. A. przybywa z pomocą i wspólnym wysiłkiem, przy proteście zdolnym poruszyć masy ludzi, udaje się nam wprowadzić substancję do organizmu.
Gdyby relacja z tego „podania leku” znalazła się na jutubie, to po pierwsze: zostalibyśmy oskarżeni o próbę zabójstwa z użyciem niebezpiecznego narzędzia; po drugie: na całej planecie zawiązałyby się ze trzy tysiące organizacji zbierających pieniądze, dla biednego dziecka maltretowanego przez rodziców (w tym jeden pijany, widziała Pani, pijany, zataczał się, bełkotał, urwał temu dzieckowi głowę i dopiero po chwili nasadził nazad na szyję!, tak pani, to nie rodzice som, to potwory som…); a po trzecie: z pewnością znaleźliby się chętni do zaadoptowania gnojka po przejściach i z taką przeszłością, bo przecież jemu wszędzie - absolutnie wszędzie! - będzie lepiej, niż tam, gdzie jest teraz. Tak!..
Niestety, zauważyłem to jakiś czas temu (oczywiście biorąc poprawkę na proporcje), że los rodzica często przypomina los strażnika więziennego, który musi zabraniać… Niestety… Taka dola. Przy tym, nie ukrywajmy, że strażnicy mają znacznie łatwiej, bo mają psy, broń, całą infrastrukturę. Mogą w ramach obowiązków wykręcać ręce i szydzić, no po prostu robić sobie z podopiecznego jaja, właściwie będąc w swym działaniu bezkarnymi. Z dzieckiem sprawa ma się inaczej. Niestety dziecko kiedyś urośnie i dorośnie. Nabierze masy mięśniowej, sprytu, wzrośnie jego przewaga w zakresie posługiwania się nowoczesnymi technologiami cyfrowymi, tak, nie można o tym zapominać nawet przez chwilę. Występuje zatem realne zagrożenie odpłacenia „pięknym za nadobne”, „trącenia w potylicę (bądź też twarzową część czaszki) czym się za młodu nasiąknęło” i tym podobne doświadczenie efektów źle poprowadzonego procesu poskramiania. No i podaj w takich warunkach lekarstwo, które przecież trzeba podać… No podaj… Podaliśmy…
Jest noc. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Środek farmakologiczny zaczyna działać. Wiktor traci przytomność. A. traci przytomność. Ja traci przytomność. Jest coś ok. 1.03. Śpimy. Za oknem pada śnieg. Niby normalka, w końcu jest zima, ale czy on rzeczywiście musi padać? Czy nie ma krajów, w których nie pada? Dlaczego pada na nas, na naszą biedną, doświadczaną tak okrutnie - przez Boga i historię - Ojczyznę? Oficjalnie śpię, ale przecież się martwię, przecież kiedyś muszę się martwić, no to martwię się we śnie. Czy ja wspominałem, że jestem zmęczony?..
5.16 A. wstaje. Wiem o tym z relacji naocznych świadków, bo mnie jeszcze nie ma po zewnętrznej stronie oczu. Jestem w środku głowy. Kimam. Coś, jak przez mgłę, dobija się do mnie ok. 6.01, że Wiktor się budzi i zaczyna się poranny rozruch dziecka. Ja nie wiem, jak on to robi, ale po zawalonej nocy potrafi obudzić się rześki, w dobrym nastroju i uśmiechnięty… Ja się budzę raczej wkurwiony i na „nie”, a Młody wręcz przeciwnie. Ok. Ja jeszcze leżę, jeszcze się nie ruszam. Dzisiaj idę na szkolenie. Ech… Jak ja nie lubię szkoleń, a już szkoleń, na których spodziewam się złych wiadomości, to nie lubię najbardziej na świecie. Ale muszę iść, nie mogłem się z tego wypisać. Muszę iść, ale jeszcze leże, jeszcze chwilę poleżę… Nie, nie poleżę…
No, nie poleżę. Śnieg spadł i śnieg leży. Leżenie śniegu wyklucza moje leżenie. I nie dość na tak prostej zależności, bo tu chodzi o to, że kiedy ja powstanę, to po to, by (przynajmniej w mikroskali!) leżeniu śniegu położyć kres! Powstanę pompatycznie, by zadać cios śmiertelny temu śniegu, by poderwać go z podłoża i precz odrzucić! Tak! Pomyślałem, że skoro A. musi dzisiaj – ponownie w cyklu znanym z dnia „Wtorek” – odbyć długą podróż do pracy i w dodatku wydłużoną jeszcze o czas niezbędny na zainstalowanie Wiktora w Żłobku, to ja powinienem choć trochę dopomóc, wstać i odśnieżyć samochód. Odkopać przejazd, czyli usunąć to, co usypał przed kołami przednimi naszego wozu pług. 
Ok. Jest ok. 6.31. Wstaję. Sprawnie przyoblekam się w odzienie wierzchnie. Patrzę na termometr. Dorzucam jeszcze trochę ubrań, bo jest coś ok. – 13 stopni Celsjusza, i wychodzę w przestrzeń. A przestrzeń jako się rzekło jest mroźna. Mroźna i biała. Włączam silnik w samochodzie - na szczęście zapala bez najmniejszych kłopotów – i zabieram się za odśnieżanie. Mamy nową, ledwie co wczoraj zakupioną, poręczną szuflę, więc idzie mi całkiem sprawnie. Po za tym nie napadało jakoś niesamowicie dużo tego śniegu. Po 10 minutach da się wyjechać, a w samochodzie jest ciepło. Wchodzę do środka i czekam.
Oto chwila na przemyślenie swego położenia we wszechświecie, zrobienie rachunku sumienia i poczynienie jakichś ambitnych planów. Włączam radio i słucham. Położenie we wszechświecie: no koments. Rachunek sumienia: mam czyściutkie sumienie. Plany: planuję śniadanie i kombinuję, czy jak wrócę na górę (znaczy do mieszkania), to jeszcze kłaść się do łóżka, czy może porobić coś innego? Aktualnie jest ok. 6.47, szkolenie zaczyna się ok. 9.01 (wiadomo, że zacznie się z poślizgiem, mój zapis po prostu uwzględnia realia, nie ma sensu niczego się w tym doszukiwać). Droga na szkolenie (idę na nogach, leży sporo nieodgarniętego śniegu) zajmie mi mniej więcej 13 minut, czyli muszę wyjść ok. 8.41, przy czym „wyjść” oznacza przekręcenie klucza w drzwiach, przekręcenie od zewnątrz, znaczy, że - uwzględniając warstwy ubrań - ok. 8.33 powinienem zacząć się ubierać… Licząc zatem z dużymi zaokrągleniami, mam ok. 1,5 godziny. W tym czasie powinienem: formalnie i oficjalnie wstać, dokonać porannej toalety, przygotować i spożyć posiłek, ogarnąć nieco otoczenie, co się oznacza przynajmniej posłać łóżka. Hm…
A. i Wiktor schodzą do samochodu. Pakują się do pojazdu i ruszają w siną dal, dla niepoznaki tylko pokrytą białym puchem. Brum, brum… Do zobaczenia po południu. Pojechali, ja zaś wracam do domu, właściwie, to do mieszkania, ale zdarza się, że owo mieszkanie określane jest mianem domu. Mieszkanie brzmi mniej po domowemu, a to jest dom. Ok. Wracam do nas, na te trzy pokoje, nasz kawałek podłogi. I co dalej? Plany i obliczenia sprzed chwili domagają się podjęcia strategicznych i kluczowych decyzji i ja – w pełni odpowiedzialnie! – nie waham się ich podjąć! Decyduję, że „porobię coś innego”, co oznacza, że nie kładę się spać, a zanurzam się w oceanie czynności cośinnościowych, po czym – nagle i po diable! jak gdyby nigdy nic - ponownie pojawiam się na powierzchni oceanu codzienności i po prostu jem śniadanie. Mniam, mniam, sobie żuję, gryzę, połykam.
Dobra. Wszystko idzie w miarę sprawnie. Nadchodzi czas, wychodzę i ja. Na szkolenie. Brnę przez śniegi, dobrnywam do celu, po drodze dokonując zakupu koka koli, bo po wczorajszym koncercie ewidentnie brak w moim organizmie mikroelementów i trzeba je szybko uzupełnić. Uzupełniam zatem. Coś często ostatnio używam koka koli…
Na sali puchy. Śnieg zasypał drogi i goście zaproszeni z odległych stron nie dotrą. Z zaplanowanych 30 czy 40 osób pojawia się chyba z 6. Potem w trakcie, dojedzie jeszcze kilka sztuk, ale jest raczej kameralnie, grupa nie przekracza stanu 11 obecnych, w tym przynajmniej 1 nieprzytomny. Pan zaczyna. No…
No i się zaczyna. Pan jest niebezpiecznie zabawnym i elokwentnym wykładowcą SGH. Przynajmniej 25 % rzucanych terminów podawana jest w oryginale, czyli w mowie prawdziwego człowieka, co oznacza ni mniej, ni więcej tylko język angielski. Barbarzyńcy mają kłopot ze śledzeniem wywodu, ale Pan nawołuje do zaufania mu, wtrącając raz po raz „trast mi”. No to „trastujemy”, jak umiemy, ale powoli dociera do nas sens krągłych zdań. Nie jest dobrze. Pojawiają się pierwsze pytania o konkrety i – co gorsza – padają pierwsze na te pytania odpowiedzi. Moment, w którym praktyk spotyka teoretyka i to teoretyka operującego na wysokim poziomie ogólności, to jest ta chwila, w której, przy odrobinie szczęścia i refleksu, można by przeprowadzić – wyczekiwaną przez stada fizyków - zimną fuzję. Energii jest sporo! Dochodzi do zawoalowanego ubliżania sobie. Pan czyni to w sposób (ha, ha, ha!) uroczy i finezyjny, sala daje wyraz swej frustracji w słowach prostszych, ale przecież nie prostackich! Na szczęście nadchodzi przerwa. Wszyscy miło się do siebie nawzajem uśmiechają i rozpoczynają się rozmowy nieoficjalne.
Nie biorę udziału. Próbuję ogarnąć myśli i otrząsnąć się z wizji rosnącej w mojej głowie. Hm… Jeśli ja dobrze rozumiem, to co powiedział Pan Wykładowca SGH, to w przyszłym roku coś takiego, jak realizacja projektu z funduszy UE – przynajmniej w moim wykonaniu – staje pod poważnym znakiem zapytania. Ja się zgadzam, że człowiek może dużo, ja się nawet z Panem Wykładowca zgadzam, że nie należy reagować nihilistycznym odrzuceniem wszystkiego, co nowe i przychodzi z niebiesiech naszych ministerstw, ja się z tym zgadzam, ale zgadzam się też z podejściem zdrowo rozsądkowym, które mówi, że na 5 minut przed terminem złożenia wniosku, nie powinno się zmieniać wszystkich obowiązujących dotąd zasad i proponować nowych, które – na pierwszy na nie rzutu oka – wydają się być przywiezione z innego świata, w którym nie obowiązuje m.in. grawitacja… Tak. Takie mam malownicze odczucia.
Po przerwie decyduję się zadać kilka pytań. Powraca stare przysłowie, w myśl którego nie ma głupich pytań, są tylko głupi pytający, ale ja nie daję za wygraną, brnę w swej głupocie dalej – wszak czytywało się kiedyś utwory zaangażowane i zna się kilka takich koncepcji, które głoszą, że… Mniejsza z tym. Ja pytam, Pan odpowiada. Znowu robi się nerwowo. No bo co to kur wa są za odpowiedzi?!! Dowcipniś się trafił z doktoratem, normalnie postanawiam się nie denerwować i właściwie prawie mi się udaję. Doczekuję do obiadu.
Jemy przy jednym stole. Gadka o niczym. Próby nieudanych żartów. Co mnie to kurwa obchodzi, że jedna pani drugiej pani? Zjadam, dziękuję, wstaję i wychodzę. Czekają mnie jeszcze ponad 3 godziny siedzenia na sali z kolesiem, który napierdala do nas mesedż z jakiegoś odległego układu planetarnego. Wiem, że przybywa do nas w pokoju i chce naszego dobra, że ma dla nas zajebiście dobrą nowinę i nie dość, że ją ma, to jeszcze przekaże nam ją w formie żartobliwej, niemal kabaretowej. Ok. To jego praca. Ktoś mu wynajął spodek latający, pokazał drogę, uczulił na niebezpieczeństwa związane z czarną dziurą znajdującą się nieopodal trasy wiodącej do naszej, zamieszkałej przez nas czarnej dziury, ja to wszystko łykam, przeżuwam i wypuszczam z siebie. Niech się międzycywilizacyjny transfer wiedzy rozwija, niech marsjańskie dzieci chodzą do szkół z naszymi dziećmi! Ba! Niech naszym dzieciom wyrastają – na podobieństwo marsjańskich! - dodatkowe odnóża, a ich dzieci doświadczają problemów z robieniem kupy, przynależnych naszemu potomstwu, ale dlaczego w imię rozwoju cywilizacyjnego, ja mam tracić cały dzień?! Wiem. Marudzę. Każda zmiana kosztuje. Nawóz historii… Ok.
Wychodzę na zewnątrz. Zimno jest. Gość co odśnieża małym traktorkiem, właściwie mógłby nie przestawać. Opad trwa i co on odśnieży, to za moment znowu jest zaśnieżone. Syzyf kurwa na traktorku. Hm… Może on ma gorzej niż ja?.. Nie, nie ma. Muszę wracać na salę.
Wróciłem i nie to, żebym zasnął, ale nie będę tu opisywał kolejnych scen batalistycznych i innych złotych, wyrwanych z kontekstu, myśli głoszących, że „na bazie funkcji będziemy estymować”, czy też – nota bene – bardzo ciekawych zagadnień, z zakresu zarządzania ryzykiem. Nie będę o tym pisał, bo mi mdło, jak o tym myślę, a mam taką konstrukcję, że kiedy piszę, to przy okazji myślę. Wiem, do dupy konstrukcja…
15.37. Ankietę końcową wypisuję używając określeń pastelowych, stonowanych, ale jednak wyrażających dokładnie nastrój, który, po wysłuchaniu Pana Wykładowcy SGH, zapanował w mojej duszy. Wstaję, ubieram się i wychodzę. Brnę do domu poprzez śnieg. Biały śnieg, czarne chmury. Na styku zjawisk atmosferyczno-geologicznych ja – samobieżny stan wegetatywny. Po drodze wchodzę do sklepu spożywczego. Kupuję pieczywo. Zapominam coś kupić, ale nie pamiętam o tym całkowicie, całkowicie i do tego stopnia, że nadal nie wiem, co to miało być… W głowie mam zamęt.
Docieram do domu. Nastrój mam, co sugerowałem wyżej, raczej niewesoły, a facetom w okolicach czterdziestki nic tak nie poprawia nastroju, jak sprzątanie. Wiadomo, jest przy tym fan i adrenalina! To jest zalecany przez wiodących medyków w naszym kraju - i na naszej Ziemi! (odkąd poszkoleniowo wiem, że są inne światy powinienem to zawsze dodawać) – sposób na radzenie sobie ze stresem. Im większy kłopot, a czynnik stresogenny skomplikowany, tym prostszymi środkami powinniśmy na niego, w celu odreagowania, podziałać. Z własnego doświadczenia wiem, że czyszczenie fug na podłodze w kuchni, potrafi zdziałać cuda. Struktura fugi, docieranie do prawdy o pierwotnym kolorze fugi, w skrajnych przypadkach po prostu fugi odkrycie! – nawet jeżeli w porywie serca doprowadzone tylko do pewnego stanu, do pewnego miejsca na podłodze omawianego pomieszczenia – jest i tak doświadczeniem godnym wysiłku, terapeutycznie istotnym i dającym wymierne rezultaty. Zarówno w odniesieniu do fugi, jak i do psychiki. Ale dzisiaj praca odkurzaczem, dzisiaj odkurzacz pomoże mi stanąć na nogi. Zakładam sobie na uszy słuchawki, puszczam Radiohead „In Rainbows”, no i jadę. Sprzątam, to znaczy odkurzam.
Ok. 16.59 A. z Wiktorem zjawiają się w domu. Kłopoty ze Stacyjkowem wypełniają mieszkanie, bo nie zdążyli przyjechać na czas, na szczęście jest czerwony pies Kliford. Chodzi oczywiście o bajki emitowane przez kanał z bajkami dla dzieci. Konflikt udaje się załagodzić. Dochodzi do jedzenia obiadu, snucia opowieści, rozmów dwustronnych i prowadzonych w podgrupach roboczych. Bezskutecznie próbuje zamieścić na stronie notkę. Nie udaje mi się. Dochodzi do rozprężenia, a przecież trzeba jeszcze zrobić zakupy. Jesu… Nikomu się nie chce wyłazić.
Chce się czy nie – trzeba. Ok. 19.13 ruszam do sklepu. A. bierze na siebie zadania bojowe związane z toaletą dziecka. Ja po drodze do Biedronki mijam śnieg wciąż zalegający w sporych ilościach otaczający mnie nocny już krajobraz miasta. Tak… Już po chwili wracam ze sklepu z tobołkami pełnymi pokarmów. Kupuję bilet MZK dla A., która jutro jedzie na studia do Poznania.
Jest coś ok. 20.13 wchodzę do domu. A. kąpie Wiktora, ja rozpakowuję zakupy i robię kanapki na jutro. Młody, po kąpieli i kilku próbach negowania tezy sławiącej wartość i konieczność doświadczania snu,  w końcu idzie do swojego pokoju. Do tego wiadomo: leki, mleko i czytanie przed snem. A. czyta, ale po chwili milknie. Zaglądam do pokoju. A. po 4 godzinach zdrowego i regenerującego snu, którym Wiktor tak się brzydzi, straciła przytomność. Budzę ją i przejmuję Wiktora. Czytam dalej.
Ok. 21.27 dziecko zasypia. No, to właściwie wszystko. No to siup. Koniec.
Acha! Kupiony przeze mnie - w sklepie Biedronka - ser, z terminem ważności do 17.01.2011 r., okazał się być spleśniały…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz