piątek, 10 grudnia 2010

Piątek

Koniec tygodnia… Ja wiem, że koniec tygodnia jest kiedy indziej – nie wiem kiedy, ale wiem, że kiedy indziej – ale jednak dla robola piątek, to piątek!
Właściwie, to nie mam czasu. Właściwie, to na nic, co nie jest tym, czym powinienem się zająć, nie mam czasu, zajmuję się więc tylko sprawami niezbędnymi. Czy pisanie bloga niniejszego jest dla mnie niezbędnę?..
Ok. 4.27 A. wstaje. Jedzie dzisiaj na studia do wielkiego miasta, a ja z Wiktorem zostajemy sami w domu i zagrodzie. Jest bardzo rano, rano do tego stopnia, że to właściwie jest noc. A. porusza się po mieszkaniu, ale ja śpię. Wiktor też śpi. Większość kwalifikowalna mruczy przez sen.
Czas jednak wstać. Wstajemy. Najpierw ja (ok. 5.27), potem Mały (ok. 6.01). Dzień, jak co dzień. Działamy sprawnie. Mycie, ubieranie, jedzenie, wsiadanie, jechanie, instalowanie się w instytucjach – Wiktor w Żłobeczku, ja w pracusi. Planowane spotkanie – już po wykonaniu zadań bojowych - ma nam wypaść ok. 15.00, czy też chwilę później. Dzieje się jednak inaczej, bo ok. 13.31 dzwoni do mnie A…
Dzwoni do mnie A., z informacją, że kontaktowano się z nią i któreś z nas – z przyczyn oczywistych chodzi o mnie – proszone jest, w trybie pilnym, o pojawienie się w Żłobku, bo z dzieckiem nie jest dobrze. Konkretnie: obudził się z płaczem i nie są w stanie go uspokoić. Płacze, krzyczy, narzeka na ból ucha… Ech…
Ok. Przyjmuję zgłoszenie i dzwonię w kilka miejsc. Próbuję ustalić, do jakiego lekarza w takiej sytuacji powinienem się udać. Przychodnia, do której Wiktor jest zapisany odsyła mnie na pogotowie, ale dopiero po 18.00… Mało zachwycająca perspektywa.
Obok mojej pracy jest szpital dziecięcy i przychodnia przyszpitalna. Idę tam. Pada pomysł, żeby iść z dzieckiem na izbę przyjęć. No tak, brak mi kilku - nieroztropnie nie noszonych ze sobą na stałe - dokumentów, ale są szanse, że mnie tam przyjmą.
Jadę po Małego do Żłobka. Wiadomo, że po drodze się denerwuję, wiadomo że słucham radia i kombinuję, co dalej? Dojeżdżam i wchodzę. Nasłuchuję, czy będzie słychać krzyk, ale nie… Spokój i cisza. Podchodzę do drzwi sali, na której urzęduje towarzystwo starszaków i na chwilę staję, słucham jeszcze raz. Nic. Cisza. Jest albo dobrze, albo niedobrze. Pukam i zaglądam do środka. Po drugiej stronie sali siedzi grupa i szamie obiad. Ciocia kiwa na mnie, żebym poczekał. Wycofuję się, dostrzegam łepetynę Wiktora. Siedzi na krzesełku tyłem do mnie i najwyraźniej pożera zupę. Czuję ulgę.
Po chwili przychodzi Ciocia i opowiada o całym zajściu. Właściwie wszystko zgadza się z tym, co przez telefon opowiadała mi A. Ciocia mówi, że teraz jest ok, lepiej żebym Małego zabrał i pojechał do medyków. W sumie nie ma o czym rozmawiać. Ciocia wraca na salę, a ja czekam aż towarzystwo wszamie obiad.
Po chwili wychodzi Wiktor. Uśmiechnięty, ale z kinolem trochę obklejonym, bo jak płakał, to mu gilony leciały z nosa. Patrzę na zegarek. 14.17. Gadamy. Pytam, co tam z jego uchem, czy boli? On, że teraz to nie, ale bolało. No to ja, że trzeba będzie pojechać do lekarza. Wiktor oponuje. Dochodzi do wniosku, że właściwie lubi, jak go ucho boli.
Ubieramy się i wychodzimy do samochodu. W samochodzie telefoniczna relacja, którą składam A. i  jedziemy do szpitala. Przez całą drogę Wiktor usiłuje mnie przekonać, że jeżeli chodzi o ból ucha, to on da sobie z nim radę. Nie słucham.
Ok. 14.31 parkujemy pod szpitalem. Wysiadamy i o dziwo dziecko idzie na własnych nogach. W rejestracji pielęgniarka słucha mnie z zawodowym spokojem. Prosi o książeczkę zdrowia i dokument potwierdzający ubezpieczenie dziecka. Mówię, że nie przewidziałem dzisiaj konieczności wizyty u lekarza. Pani nie jest zadowolona, ale postanawia zadzwonić do lekarza i zapytać, czy wobec takich przeszkód formalnych, ten przyjmie dziecko. Lekarz się zgadza. Postanawiam dać na mszę za tego miłego człowieka.
Pani każe mi podpisać papierek: jeżeli okaże się, iż syn mój nie jest ubezpieczony, to ja zapłacę za wszystko, co nas tu spotka. A bo ja wiem, co nas tu spotka? No, nie wiem, ale podpisuję. Przychodzi inna pani pielęgniarka, idziemy za nią do gabinetu, w którym Wiktor jest mierzony i ważony. Pani pielęgniarka to fachowa siła. Momentalnie nawiązuje kontakt z Wiktorem i bez problemów robi wszystko, co trzeba. Przy okazji Młody gada i opowiada i wcale się nie boi.
Teraz zaczyna się faza czekania. Medycyna i czekanie. Czekamy, czekamy, czekamy. Pan doktór ma do nas przyjść ze szpitalnego oddziału, teraz pewnie jest zajęty. Nie czekamy sami. Na krzesełku obok rodzina w składzie matka, ojciec, dziecko i babcia, też czekają. Dziecko wygląda słabo, praktycznie leży na rękach matki, nie odzywa się.
Z Wiktorem nie jest źle. Gada. Wchodzi mi na kolana, schodzi. Bezustannie tłumaczy, że wizyta u lekarza nie ma sensu. Co jakiś czas ciągnie mnie za rękę i mówi, że skoro lekarz nie przychodzi, to powinniśmy sobie pójść. Walczę, tłumaczę, perswaduję. I tak mija nam, mniej więcej, godzina czasu.
W poczekalni nie dzieje się wiele, ale jednak. Przyjeżdża pan z maszyną do mycia podłogi. Młody boi się, że maszyna przejedzie mu po nogach i wspina się na mnie. Potem zgłasza mi, że chce mu się pić, idziemy do automatu i – przy pomocy przechodzącej pacjentki – kupujemy sok pomarańczowy. Przywożą rodzinę po wypadku. Nic strasznego. Przejechana pani zgłasza ból kręgosłupa, a jej córka, to w ogóle jest w dobrym stanie. Słyszę, jak przejechana pani relacjonuje lekarzowi: przechodziłyśmy przez ulicę i nie wiem, jak to się stało, że nagle znalazłyśmy się pod samochodem, ja do połowy, ale córka, to cała wylądowała pod nim… Lekarz każe powypadkowcom wsiąść na wózki i zabierają ich na badania. Przychodzi nasz lekarz i do gabinetu wchodzi czekająca obok matka z dzieckiem. Ojciec w międzyczasie musiał pojechać do pracy. Więc państwo wchodzą, my czekamy. Czekamy. Czuję, że za moment nadejdzie kres tego czekania i przyjdzie nasza kolej na kontakt z Bogiem Medycyny i właśnie wtedy Wiktor zgłasza, że on musi do toalety…
Nie ma wyjścia, idziemy do toalety. Dziecko ubrane jest we wersji zimowej, tzn. obfituje w sporą ilość warstw odzienia. Rozdziewam go i załatwiam. Odziewam i wychodzimy i okazuje się, że w międzyczasie faktycznie nadeszła nasza kolej. „Na szczęście” oprócz praktyk magiczno-szamańskich, zamawiania choroby i innych działań diagnostyczno-terapeutycznych, lekarz  ma jeszcze do wypełnienia papiery. Nie zdążył zatem zbiec z gabinetu i nie dość, że nie zbiegł, to jeszcze poprosił nas, żebyśmy poczekali. Ok. Poczekaliśmy jeszcze trochę…
Doczekaliśmy się. Trochę się bałem tej wizyty, ale poszło lepiej niż się spodziewałem. W kontakcie z dzieckiem zostałem fachowo zmarginalizowany przez medyka i z chęcią zgodziłem się na taki stan rzeczy. Pan doktór bez problemów dogadał się z Wiktorem, nie byłem im do niczego potrzebny. Badanie przebiegło bez jednego wystrzału. Zaglądanie do uszu, do nosa, do gardła. Diagnoza. Ostre zapalenie ucha środkowego. Kuracja: antybiotyk i krople do ucha. Wszytko jest jasne.
Siedzimy w gabinecie i czekamy, aż pan doktór wypisze papiery. Zafascynowany Wiktor zajmuje się fotelem laryngologicznym, ja wielkodusznie pozwalam mu się z nim poszarpać, ale tylko do momentu, w którym mebel – pomimo masywnego wyglądu – nie przesuwa się nieco po podłodze… Silny dzieciak - myślę sobie i odciągam go od drogiego sprzętu. I żeby nikt nie miał złudzeń, że wszystko dzieje się w ciszy! Przecież w międzyczasie kwitnie rozmowa Wiktora i lekarza - oni są już kumplami!  Żeby jednak nie przesłodzić, to dodajmy, że pomimo dużego stopnia zażyłości, na prośbę o wykonanie wiersza tudzież pieśni, Wiktor reaguje parsknięciem i odmową. Czyli norma. Trudna, szorstka, męska przyjaźń…
Ok. Czujemy się ozdrowieni samym kontaktem z panem doktorem, dziękujemy, wychodzimy z gabinetu i zaczynamy się ubierać. Orientuję się, że zaginęła mi część garderoby Wiktora, konkretnie jego bluza. Po krótkim zastanowieniu dochodzę do wniosku, że zapomniałem zabrać jej z ubikacji. Idę. Sprawdzam. Jest. Ok. Pytam Młodego, czy podobała mu się wizyta i dlaczego się właściwie bał? Wiktor odpowiada, że było fajnie, a bał się tego, że u lekarza będzie czekał na niego jakiś potwór. Wspominając moje osobiste kontakty z różnymi lekarzami myślę sobie, że w sumie jego obawy nie były w pełni nieuzasadnione. Kończę ubieranie i wychodzimy. Jest ok. 16.47.
Obok szpitala jest apteka. Idziemy tam wykupić leki zapisane na recepcie. Farmaceutka obdarowuje Wiktora naklejką „dzielny pacjent” i papierowymi okularami, które on natychmiast chce, żeby mu założyć. Zakładam. Nie podobają mu się. Fakt, średnie są. Kupujemy leki, mówimy „do widzenia” i wychodzimy.
Samochód. Droga. Parkowanie. Jesteśmy w domu. Jest ok. 17.27. Mamy dla siebie cały wieczór.
Jestem głodny, jem obiad. Bawimy się w różne zabawy. Mały powinien być głodny, daję mu kolację i dalej wiadomo. Oglądanie bajki przed snem. Mycie, nowy lek, stary lek, kładzenie się spać, zasypianie. Dzisiaj ekspresowe zasypianie. Dziecko jest zmęczone po całym dniu pełnym wrażeń. Ja też jestem zmęczony. Ok. 20.31, nawet bez czytania bajki, Wiktor zasypia. Dostał przeciwbólowo nurofen, więc jest szansa, że spokojnie prześpi całą noc. On i ja.
Dobra. Mam czas, mam czas, hura, mam czas! Czas wolny. Właściwie nic nie muszę robić. Jakieś tam drobiazgi, jak – ostateczne i wykonywane w trakcie snu - wysadzenie dziecka na ubikację, własnoręczne się umycie siebie – znaczy organizmu zamieszkiwanego przeze mnie – czy oczyszczenie kilku naczynek zgromadzonych w zlewie. Banały, drobiazgi, nic nie znaczące pierdołki. Wykonuję zatem program obowiązkowy wieczoru i mam jeszcze bardzo dużo czasu, który spędzam w sposób sobie tylko wiadomy. 
Ok. 23.31 składam głowę na poduszce. No… Na nic nie mam czasu. Słucham  Archive – “Again” (long version). Zasypiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz