piątek, 3 grudnia 2010

Wtorek


Wtorek zaczyna się ok. 00.13. Bardzo wcześnie. Budzę się nie znając powodu. Patrzę na zegarek. Godzina duchów minęła. Sprawdzam budzik w telefonie. Hm… Miał mnie obudzić jakieś pół godziny temu. Nie obudził. Dlaczego? Pytanie zawisa w cichym, pogrążonym we śnie pokoju. Za oknem pada śnieg. Na całej połaci śnieg. Na siostry i braci – śnieeeeeeggg!!! Tak! Słyszałem już w radio pierwsze komunikaty o zamarzniętych i przysypanych białym puchem mieszkańcach naszego kraju. Ok. Nie czas na kwestie zawodowe. Teraz trzeba zapobiec akcji Łóżkosikaczy. Czy nie jest jeszcze za późno? Czy moje kontruderzenie zapobiegnie tragedii? Mówię Wam, nie ma nic straszniejszego od samotnego, dojmującego, nie przepowiedzianego żadnym znakiem na niebie i ziemi zsikania się w łóżko…
Wstaję i po ciemku idę do pokoju Wiktora. Leży. Leży i  jest przykryty! Sprawdzam, jak tam się sprawy mają i jest ok. Sucho. Znaczy, że czas na moją akcję. Mamrocząc do dziecka, że do ubikacji mus jest się przebić, że wstajemy, że trzeba, biorę go na ręce i zanoszę do punktu zrzutu. Kiedy dziecko śpi, o wiele łatwiej jest przeprowadzić pewne pomysły racjonalizatorskie. Wszystko udaje się wspaniale i po chwili Wiktor ląduje z powrotem w łóżku. Ja też wracam do łóżka i spokojnie pogrążam się w mokradłach snu… No… Dobra, po prostu pogrążam się we śnie. Sumiennie nic nie śnię, nie grzeszę, osiągam stan spoczynku, ale nie na długo przecież…
Ok. 2.17 coś mnie budzi. Teraz moja opowieść może rwać się nieco i tracić na spójności (o ile to, co podałem do tej pory można uznać za spójne, w jakimś akceptowanym stopniu oczywiście), bo pomimo rozbudzenia nie osiągam pełni władz umysłowych (jakbym kiedykolwiek osiągał…). Owym czymś, co mnie obudziło, był dźwięk generowany przez Wiktora. A. zareagowała błyskawicznie i poszła sprawdzić o co chodzi. Po chwili wraca z Wiktorem, który: po pierwsze – nie śpi; po drugie – uskarża się na ból ucha; po trzecia – żąda lektury książek… Mieszanka wybuchowa. Rozpoczynamy tłumaczenia. Apelujemy do rozsądku, próbujemy perswadować, zgłaszamy zastrzeżenia. Pojawia się koncepcja, że należy dziecku dać mleka. Nocne picie mleka to jest metoda, która powinna zadziałać. Na dziecko znaczy powinna, bo na mnie nie działa, ja w celu złagodzenia bólu istnienia i problemów ze snem, tudzież innych napadów kierujących mnie w kierunku niepohamowanego oddania się lekturze w środku nocy, spożywam inne płyny. Nie o to jednak teraz chodzi.
A. wstaje, idzie do kuchni i przygotowuje mleko. Po chwili wraca i zapodaje Dziadu butlę. Mleko znika w przełyku, gul, gul, gul. Mleko zniknęło w przełyku, ale… Sen nie nadszedł. Niestety. Nadal zgłaszane są problemy z uchem, niedobrze. Krótka narada wojenna. Trzeba przeciwzapalnie i przeciwbólowo podać Nurofen. Ok. Nurofen zostaje podany, trzeba czekać. Pojawia się jeszcze mamrotanie, że może jednak dałoby się poczytać, ale widać, że to już tylko echo pierwotnego głodu książki. Młody jest zmęczony i po chwili zasypia. Noc ponownie obejmuje we władanie lokal w budynku przy ulicy, co to imię ma na cześć króla wielkiego, a co wcale nie leży przy tej ulicy (budynek, nie król).  Słychać wszystkie cztery zegarki tykające regularnie i kołyszące mnie do snu. Pa. Jeszcze 3 godziny do pobudki. Mam nadzieję…
Nadzieja czasem się spełnia. 5.27. Radio. Karuzela rusza. Właściwie nie będę tu powtarzał opisu poranka, bo jest dość podobny do tego, co miało miejsce wczoraj. Wypunktuję tylko kilka różnic.
1. Młody śpi u nas w łóżku.
2. Po przebudzeniu, pierwszym podjętym przez niego tematem jest prośba o lekturę książek - jak on to ujął – przygotowanych jeszcze wczoraj…  (Znaczy nastąpiła zawiecha).
3. Powinniśmy działać nieco szybciej, ponieważ z powodu wtorkowych kłopotów komunikacyjnych na trasie: dom – praca – dom, dzisiaj samochodem zarządza A. , która musi odstawić nas do Żłobeczka i potem gnać do pracusi.
4. Na dworze jest dużo kup śniegu, we wszystkich możliwych - i kilku niemożliwych – miejscach. Do kompletu mróz, na termometrze:  – 10 stopni Celsjusza. Nadeszła Pani Zima! Hurra! Niech to trafi szlag!..
Ok. Jakoś poszedł kierat poranny. A. usiłuje nakłonić Wiktora, do założenia czapki z Tomkiem, którego przecież lubi. Problem z czapką  i fakt, że Wiktor odnosi się do niej z rezerwą bierze się z tego, że czapka zakończona jest frędzelkami… Ostatecznie sukces. Wiktor zgadza się wystąpić, w nie do końca akceptowanym przez siebie nakryciu głowy. I dalej idzie płynnie. Normalnie Tai Chi na małej przestrzeni wykonywane przez troje ćwiczących. Każdy ma swój indywidualny układ, ale jakoś wszyscy dają radę się nie pozabijać i nie wykłuwają sobie oczu.
Lecimy do samochodu.  A. wsadza małego do fotelika, ja odśnieżam sam pojazd, jak też staram się udrożnić drogę, czyli po prostu przekopać się przez zaspę powstałą tuż przed przednimi kołami. Łamię przy tym szufelkę. Na szczęście śnieg jest delikatny, sypki i letki. Miotam się i rozkopuję go na boki. Pewnie i tak byśmy przejechali, ale co sobie poskakałem, to moje.
I potem wszystko proste. Mały dostarczony do swojej pracy, a ja mam jeszcze pół godziny i idę sobie spacerem do swojej pracy, a A. pojechała do swojej i pewnie nie spóźni się więcej niż 23 minuty. Ja się dzisiaj nie spóźnię wcale, bo dzisiaj jest wtorek i robotę rozpoczynam o 8.00.
Robota… Czy ja już wspominałem coś o mojej pracy?  Mam pracę. I choć z religią kultywowaną oficjalnie mam mało wspólnego, a religią katolicką kultywowaną oficjalnie jeszcze mniej, to w kontekście pracy przypomina mi się złota myśl Jedynego Papieża II (skrót JP2, dla dobrych kumpli Lolek, dla znajomych: papież, który został człowiekiem, dla całej reszty: człowiek który został papieżem), więc myśl mi się przypomina, a myśl ta głosi: „[…]nade wszystko praca jest dla człowieka, a nie człowiek dla pracy”. Złota, kurwa, myśl! – myślę sobie i ja, może nie tak złoto, może z przecinkiem niewymuszonym sytuacją, ale myślę, myślę więc jestem i jak śpiewa Anna Maria Jopek: „ale jeeeeesteem!”. Jak widać ciąg skojarzeń imponujący i wszystko wykonane w ruchu, płynnie, pomimo niskiej temperatury, śniegu, zagrożenia lawinowego, które na pewno w górach zostało już ogłoszone. Idę sobie do pracy, która jest dla mnie, specjalnie dla mnie, dla człowieka, a wiadomo, że człowiek, to brzmi dumnie. I taki człowieczo dumny swą kondycją ogólnoludzką przychodzę do pracy i tam spotyka mnie, to co zawsze… Mój bezpośredni przełożony. Moja nadbudowa, czapa instytucjonalna, dławiąca inicjatywę zinstytucjonalizowana przemoc państwa nad jednostką. Ech… Odechciewa mi się wszystkiego. No to może meta wtręt.
Kurna. Pisanie bloga, to jest jakaś masakra. Czuję, że nie dam rady. Założyłem sobie, że uciągnę przez tydzień, dzień po dniu, dzień po dniu, ale widzę, że nie dam rady. Już mi wychodzi, że pierwsza notka była za długa, dramatycznie za długa, masakrycznie za długa, nieokiełznana, bezdennie rozwlekła, ale przecież teraz nie mogę napisać krótszej… Nie mogę, bo… Bo nie!!! A przecież nie dam rady. Za dużo się dzieje! Z drugiej jednak strony, co z tego, co się dzieje, jest ważne na tyle, żeby o tym wspominać, pisać, zwracać na to uwagę? Ot i dochodzimy do kwestii zasadniczej… Bo zasadniczo, to nic nie ma sensu, pisanie o czymkolwiek obciążone jest takim błędem, że właściwie powinno eliminować jakiekolwiek pisanie. No. Pułapka, pułapka bez wyjścia. W ramach rozwoju wypadków przyszedłem do pracy i jestem w pułapce, w metanarracji też wpadam w pułapkę! Potrzebuje B. Łilisa, któren mnie uratuje, pokaże kierunek i pomoże podnieść się z poniżenia, w jakie popadłem. Ech… Ok. Dość tego. Po prostu pojadę dalej, Założenie było takie: 7 dni pisać. Od poniedziałku do niedzieli.
Praca. „Praca czyni  wolnym”. Kogo, pytam, kogo? Osobiście znam kilka osób, które swoją pracę lubią, ja swoją – powiedzmy – toleruję. O szczytnych hasłach wpisywanych do CV nie ma mowy, a kilka lat współpracy z ludźmi nauczyło mnie, że z ludźmi współpracuję niechętnie i raczej nie jestem fanem wysiłku zbiorowego. Dwie, trzy osoby, to jest maks. Powyżej zaczynają się schody.  No, to tyle o pracy. W pracy jest kierownik, mam ciepło, nie jestem bity, co najwyżej lżony i torturowany psychologicznie, ale jakoś daję sobie radę. Jeszcze… Nie da się ukryć, że z pracy podsyłam do A. pisane kawałek po kawałku kawałeczki tego samobója blogowego i tam odbywa się korekta licznych byków wszelkiej maści. Niniejszym, na łamach niniejszego bloga chciałbym A. serdecznie podziękować, że pomimo bycia zawaloną pracą w pracy znalazła nieco czasu, na przeczytanie i korygowanie. Dziękuję!
Worek, wtorek, wtorek… Tak. A. w posiadaniu samochoda jest dzisiaj, znaczy że ja idę na nogach do Żłobeczka po syna mego pierworodnego i go odbieram. Dogadujemy się z A. że w związku z aurą ogólnie dającą się znieść, to ja nieco szybciej Wiktora wyjmę z przechowalni i pospacerujemy po śniegu. Ok. To jest dobra koncepcja. Odbieram zatem i spacerujemy. Kleimy śnieżki i rzucamy, obsypujemy się śniegiem, bawimy się w traktory sunące po śniegu. Dzwoni A. że podjechała i żebyśmy przyszli do samochodu, no to idziemy. Powoli, bo dziecko lubi brodzić w śniegu. Powoli, powoli idziemy, przedzieramy się i ok docieramy.  Jedziemy do domu. Dojeżdżamy.
Pod domem dramat z Łilsonem, który upada na podłogę samochodu. Problem narasta, Łilson grzecznie podany ponownie ląduje na podłodze samochodu, bo coś tam, coś tam – znaczy dzieciak rzuca przedmiotami. Jest problem. No i z problemami wchodzimy na górę, z problemami wchodzimy do mieszkania (bo wycieranie butów powinno odbywać się przy drzwiach zamkniętych!), z problemami się rozbieramy… Hm… Ciekawe o co chodzi? Nie wiadomo i w tym przypadku, kiedy nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że nie chodzi o pieniądze. I powiedzmy sobie szczerze: nie wszystkie problemy da się rozwiązać biciem, niestety… Dobra, trudno. A. bierze na siebie ciężar poskramiania dziecka tego wieczora, bo ja… Bo ja… Ja!
Dzisiaj wieczorem ja wychodzę. Wychodzę do miasta, na spotkanie z moimi grupis ;-). Spotkanie planowane jest od dobrych kilku miesięcy i wciąż nie dochodzi do skutku. A dzisiaj ma dojść. No, to pędem pochłaniam obiad. Pędem się ciepło ubieram, pędem odbieram telefon od jednej z grupis, która informuje mnie, że się spóźni, na co ja rewanżuję się jej równie intymnym wyznaniem, iż ja również się spóźnię i pędem wychodzę. Nie, nie pędem, bo pomimo oficjalnych pożegnań muszę jeszcze zawrócić z półpiętra… Wiktor dokładnie wie, gdzie ja powinienem stać, gdy padają z jego ust ważne słowa, życzenia udanego spędzenia czasu, pozdrowienia i inne odezwy do narodu… Ok. Idę.
Idę, bo tramwaj mi uciekł 2 minuty temu, a na następny szkoda czekać. Idę i widzę, jak tramwaj, który miał jechać za 10 minut (ten, na który szkoda było czekać…), jedzie po 5 minutach i ucieka mi z kolejnego przystanku, na którym mogłem wsiąść. Idę. Właściwie nie spieszę się bardzo, bo choć nie lubię spóźnień, to coś mi mówi, że i tak będę jeszcze czekał na mrozie. Po chwili czekam na mrozie. Ok. Doczekuję się. Jest nas czworo. Idziemy do lokalu, w którym gra muzyka, podawane jest piwo, można spokojnie pogadać. No to gadamy.
Jak zauważyłem – dawno się nie widzieliśmy, każdy opowiada, co tam słychać. A. była za granicą, pracowała, ale z przyczyn osobistych musiała wrócić, choć podobało jej się tam bardzo. Wie, że jeszcze wyjedzie, jak tylko sprawy na miejscu się unormują. R. załamuje się na wspomnienie zakupów zimowego obuwia dla syna, problemów z aparatami nazębnymi i ogólnie problemów świata, życia, perspektywy lutowego powrotu do pracy. M. znowu mieszka z rodzicami, coś tam w życiu nie wyszło, coś tam by się chciało, ale się nie da, ogólnie jednak nie jest źle. Nie będę tutaj opisywał konkretnie co się działo. Grunt, że udało się nam spotkać i pogadać i wypić i pożartować. Lubię te spotkania. Wracając do domu, myślałem, że to właśnie napiszę: „lubię takie spotkania”.
Ok. Miałem napisać i napisałem. Wracałem tramwajem. Siedziałem sobie w tym tramwaju i patrzyłem na ludzi. Po alkoholu całkiem dobrze patrzy mi się na ludzi. Patrzyłem też na psa (bo jechał… no jakby nie jechał, to bym nie patrzył, to chyba oczywiste, co nie?) i doszedłem do wniosku, że po alkoholu na psy patrzy mi się równie dobrze, jak na ludzi… Zostałem z tą zaskakującą konstatacją… Nie drążyłem tematu, nie oceniałem, ludzi, psa, siebie, po prostu delektowałem się prostym stwierdzeniem faktu: po spożyciu alkoholu, na ludzi i na psy patrzy mi się równie dobrze. Ech… Miałem w tym tramwaju zwanym Dwójką, jeszcze kilka koncepcji, myśli, problemów badawczych, którym oddałem się w całej swej rozciągłości itp., ale w chwili spisywania niniejszej relacji giną one we mgle, w mrokach, w gąszczu niedomówień, niedopowiedzeń i po prostu wysiadają w starciu z trzeźwą oceną sytuacji na temat tego, co się dzieje aktualnie na świecie i w okolicy. Ach. Tym niemniej, 5 minut podróży tramwajem dało mi wiele, było kolejną ważną podróżą w moim życiu i uświadomiło mi, że czasem lepiej se pojeździć  od pętli do pętli cały dzień, niż polecieć samolotem w jedną stronę i w dodatku spaść z całym tym samolotem i z całym tym towarzystwem na amen zginąć. Tak.
Dojechałem na swój przystanek. Wysiadłem i poszedłem do domu. Szło mi się tak dobrze, że poszedłem trochę za daleko. Na szczęście układ skrzynek na listy – który, jak powszechnie wiadomo, jest dla klatek schodowych tym, czym dla każdego człowieka są jego niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju linie papilarne – pozwolił mi połapać się, że polazłem za daleko. Sprawnie wyszedłem z klatki schodowej „D” i cofnąłem się do „E”, potem równie sprawnie wszedłem na właściwe piętro i właściwym kluczem otworzyłem właściwe drzwi. Byłem w domu… Hołm słit hołm…
Hołm słit hołm. Dziecko spało. A. krzątała się po kuchni. Ja stałem w przedpokoju. Sielanka. No, ale w końcu trzeba się rozebrać i w dodatku trzeba się rozebrać z ciuchów śmierdzących papierosami, bo co tam, że jest przepis o niepaleniu?! Nic tam! Grupis jarają szlugi, nie wszystkie, ale jednak i nie oszukujmy się, ja z grupis też jaram, więc w związku z jaraniem grupis zasiadły dzisiejszego wieczora w knajpie zadymionej. Och. Dobra. Nie chowam ciuchów do szafy. Zostawiam wszystko w pokoju, niech wietrzeje.
A. w kuchni zmywa. Rozmawiamy na tematy bieżące, czyli jak komu minął wieczór. Bo wiadomo, że wieczór mógł minąć tak albo tak, ale jak minął tego jeszcze nie wiem. No. Już wiem. Było ok. Obyło się bez wojen i innych dramatów. Super. Już jakiś czas temu zauważyliśmy, że Młody inaczej funkcjonuje, kiedy jest tylko z jednym z nas. Okazuje się, że jest wtedy mniej marudny, łatwiej się z nim dogadać, nie ma takich odlotów dzieciowych. Nie znamy przyczyn, ale nie załamuje nas ten brak wiedzy. Gadamy z A. jeszcze chwilę, ale nie da się ukryć, że czas iść spać. Jest coś ok. 22.27. No. To dobranoc.

5 komentarzy:

  1. "W pracy jest kierownik, mam ciepło, nie jestem bity, co najwyżej lżony i torturowany psychologicznie [...]".
    Piękne.
    Budzi wspomnienia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Twoje nazwisko, nie do końca jeszcze zdrapane, wciąż dumnie "powiewa" na tabliczce obok dźwi do pokoju. ;-).

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszy mnie to, że autor postu wyraźnie zapowiedział, że kończy z karierą blogiera po opisaniu 7 dni swojego życia.
    Generalnie są to poranki życia, chociaż i wieczory się zdarzają.

    Ojjj tak, tak dziecko absorbuje. A małe dziecko zwłaszcza.
    A pamiętam autora bloga, jaki był oburzony, gdy ktoś mu powiedział po narodzinach dziecka. „No to teraz się skończy” (było, to stwierdzenie jednocześnie złośliwe i współczujące). I trzeba przyznać, że się skończyło.
    Jasne. Życie snuje się dalej, ale z iluś tam elementów tego życia należało zrezygnować. I (z mojego doświadczenia bardzo niedoskonałego) nie mam dobrych wieści – będzie się rezygnowało jeszcze długo długo.

    Tyle tytułem wstępu (nie jest tajemnicą, że przeczytałem kilka kolejnych postów) i teraz czas na odniesienie się do „wtorku”.

    Ja pisanie bloga nie określiłbym nazwa ”masakra”. Ale też nie narzuciłem sobie tempa zamieszczania informacji. W związku z tym moja frustracja nie jest tak duża jak omawianego autora. Ja piszę bo chcę, a on bo chce i się w jakiś sposób zobowiązał. Z drugiej strony głównie pisze o swoim „pierworodnym”, co z pewnością rekompensuje mu niedogodności.

    Byłbym niesprawiedliwy gdybym nie zauważył epizodów z życia „prywatnego” (czyt. pozarodzinnego) i zawodowego. Bo czymże jest opis bezpośredniego przełożonego, tego gościa od czapy instytucjonalnej????, jak nie opisem zawodowych perypetii blogiera? Generalnie gość może i jest od czapy ale … jaką ostatnio inicjatywę przełożony autorowi bloga zdławił. W tym wypadku liczyłbym na rozwinięcie tematu, gdyż wiele osób chciałoby usłyszeć o merytorycznej (czyli związanej z pracą) kreatywności pracownika. O AUTORZE !!! nie bój się powiedzieć, jakiż to boski zamysł w tobie siedzi. Czuję, że cała reszta o kierowniku, to prawda, szczera prawda i … prawda. I tej prawdy on nie uniknie i chyba nawet nie unika :).

    Życie prywatne ograniczone do spożywania napojów wysoko procentowych w pubach z podejrzanym elementem w niektórych kręgach nazywane jest chorobą alkoholową, a bliski związek z psem – hmmmm – to kynologia. No i po życiu prywatnym :)

    Ponieważ blog powstawał długo (chociaż to krótka historia), to i ja długo będę komentował. Chyba iż autor skróci wszystkim męki i skasuje blog zaraz po przedarciu się jego treści do publicznej świadomości. Ale to się jeszcze okaże. Na razie podejmuje próbę :)))))

    OdpowiedzUsuń
  4. Nazwisko powiewa, a "powiew koloru" to autorowi przeszkadzał! ;-P

    OdpowiedzUsuń
  5. Między: powiewa, a "powiewa" jest przepaść. ;-)

    OdpowiedzUsuń