czwartek, 6 października 2011

Iść czy nie iść, czy w ogóle zadawać to pytanie?

Idą wybory, ale ja chyba nie pójdę. Normalnie zawsze chodziłem, zawsze – z mniejszym, bądź większym obrzydzeniem – stawiałem krzyżyki, ptaszki, czy inne znaczki i wybierałem. Wbrew sobie, wbrew logice, z uwagi na „mniejsze zło”. W tym roku chyba nie dam rady. I to nie jest nawet jakieś specjalne zniechęcenie, bo ktoś zrobił coś szczególnie paskudnego i tym wywołał u mnie reakcję megaalergiczną. Nie. Po prostu mam dość. Zmęczenie materiału? Być może…
Czasem czuję się, jak bohater Marka Koterskiego, który mówi politykom, że już w nic nie wierzy. Pewnie większość ludzi ma takie odczucia, że nie ważne na kogo zagłosują, to i tak niewiele to zmieni. I nie chodzi mi teraz o to, żeby biadolić i narzekać na tzw. „klasę polityczną”. Chodzi mi o to, żeby zastanowić się, czy możliwe jest uprawianie polityki, które nie będzie – na dzień dobry – kojarzyło się z kompromitacją? Kazimierz Staszewski śpiewał: „polityka, to tarzanie się w błocie i każdy się musi ubrudzić”. Czy rzeczywiście tak jest? I dlaczego wykonywanie tej pracy, mającej przecież kolosalny wpływ na życie milionów ludzi w kraju, związane jest z tak negatywnym odbiorem? W potocznej ocenie politycy, to kłamcy, głupcy, karierowicze i inne takie stwory, którym zależy tylko na tym, żeby nachapać się kasy i wygodnie żyć na cudzy koszt. Czy jest to zwykły przejaw czegoś, co można by nazwać „naturą ludzką”, czy może po prostu system wymusza na ludziach zachowania, o których donoszą potem media i które utwierdzają tylko odbiorców w przekonaniu, że politycy to świnie (serdecznie przepraszam wszystkie świnie za porównanie).
Sprawa jest na pewno skomplikowana. Co do „natury ludzkiej”, to w ciemno można założyć, że jak w każdej grupie, tak i wśród polityków, zdarzą się pospolite świnie (jeszcze raz serdecznie przepraszam wszystkie świnie za porównanie). Tu sprawa jest oczywista, ale już patrząc na zjawisko „kompromisu” można dojść do wniosku, że nawet porządny człowiek musi czasem ów kompromis zawrzeć, co - jak wiadomo - może pachnieć zgnilizną. Pytanie tylko: czy rzeczywiście trzeba iść na kompromisy i dlaczego się na nie idzie? Od razu przypomina mi się koalicja PiS-LPR-Samoobrona… W moim odczuciu kompromis zawierany po to, żeby rzeczywiście coś zrobić, choć część z tego, co chciało się zrobić, jest ok, ale już ten mający na uwadze jedynie utrzymanie się u władzy, ten jest dyskwalifikujący. Pytanie tylko, jak odróżnić jeden od drugiego? Czyste typy rzadko występują w przyrodzie.
Mój kolega Herr M. Afrodyta strasznie się piekli, kiedy widzi tzw. „transfery polityczne”. Krzyczy, że trzeba być durniem, żeby wierzyć, że ludzie nie będą pamiętali, co się opowiadało siedząc w jednej partii na drugą, do której się potem przeszło! Patrz np. B. Arłukowicz. Tak czasem mój kolega wykrzykuje, ale… Właśnie, przecież każdy ma prawo zmienić zdanie, prawda? Może problem polega nie na tym, że się zmienia partię (domyślnie światopogląd, bo przecież każda partia, to inna wizja rzeczywistości), ale na tym, dlaczego się to robi i czy zmiana partii na pewno spowodowana jest zmianą poglądów? Czy nie jest to zmiana koniunkturalna? Za stanowisko, za samochód, za obietnicę małżeństwa z królewną? ;-) Dodatkowym problemem, który tak rzutuje na ostrość wypowiedzi mojego kolegi, jest wcześniejsza ostrość wypowiedzi polityków. Jeżeli bowiem najpierw chce się premiera stawiać przed Trybunałem Stanu i krzyczy się o zdradach czy innych straszliwych grzechach, a potem radośnie przyjmuje się u niego robotę, to coś tu zaczyna zgrzytać. Zatrudnienie się u Diabła (nawet świeckiego), to jednak zapisanie się do Zastępów Piekielnych. Śmierdzi zdradą. Ech… 
Jak tu iść na wybory? Nie chce mi się mnożyć przykładów, które i tak są znane, na niekompetencję czy też tzw. „arogancję” władzy, po prostu nie chce mi się brać w tym udziału. Oto prawdziwa zdobycz demokracji: brak przymusu. Wolność. Może z niej skorzystam. Jeszcze nie wiem, ale jest to bardzo prawdopodobne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz