czwartek, 26 marca 2015

Urodziny długodystansowe - z cyklu kronik



Urodziny. Kolejne urodziny towarzyskie. Jakoś tak się dzieje, że miesiąc marzec – i ogólnie początek roku – obfituje w imprezy urodzinowe. Tym razem świętowane były urodziny Ewy. Urodziny, a właściwie ich celebracja, miały 3 (słownie: trzy) odsłony.

Odsłona 1 – preludium.

Udział wzięliśmy rodzinnie, znaczy w składzie: małżonka nasza, Delfin i my król. Małżonka nasza na obchodach pojawiła się (z nas) jako pierwsza, czyli stanowiła taki zwiad (ewentualnie grupę uderzeniową), bowiem my król z Delfinem bawiliśmy na zajęciach, właściwie Delfin bawił, a my król występowaliśmy w charakterze obsługi. Kiedyśmy już nadciągnęli z szumem proporców, głosem fanfar i kwieciem w dłoni, to na obiekcie byli wszyscy zaproszeni goście. My zaś staliśmy się niespodzianką, absolutnie niespodziewaną atrakcją, taką wyskakującą z torfu czarownicą, która oczarowuje uśmiechem i załatwia kurzajki jednym spojrzeniem. I zaskoczenie było duże! Solenizantka zaniemogła ze wzruszenia, ale jako silna kobieta szybko się pozbierała i przyjęła kwiaty wraz z wyrazami: „szacunku”, „zdrowia”, „pomyślności”, „powodzenia”, „itp.”. Wrażenie zrobiło zwłaszcza „itp.”, no i kwiaty w barwie swej wręcz barokowe. A potem to już wiadomo: wartka rozmowa i  (kto mógł) picie alkoholu, niewybredne żarty środowiskowe i Delfin odcięty od rzeczywistości, bo zawekowany w cyfrowym słoiku z grą plants ends zombis. Niestety nie mogliśmy raczyć się zabawą zbyt długo, a nawet dość długo, ponieważ akcja miała miejsce we wtorek, pechowo przed środą (uwaga: dzień roboczy), ale zawszeć to miło chwilę posiedzieć w miłym towarzystwie i sam człowiek jakby milszy się staje, przesiąkając atmosferą wzajemnej życzliwości.

Odsłona 2 – gra zasadnicza.

Część zasadnicza celebrowania urodzin Ewy polegała na rozegraniu turnieju w kręgle, a kręgle, to nie jest sport dla mięczaków. O zwycięstwie czy też porażce decydują niewidzialne detale. W trakcie turlania budzą się emocje, które stają się coraz gorętsze i nie ma co się oszukiwać: turlający chcą wygrać, nawet jeżeli liczy się tylko dobra zabawa. Ja też chciałem… Niestety na Roberta nie było mocnych. Był poza zasięgiem. Kulę brał najcięższą, rzucał najprecyzyjniej, psychikę zaś miał tak mocną, że mógłby tego wieczoru samodzielnie dokonać zbiorowego mordu na dzieciach i spłynęłoby to po nim, jak świeży, wiosenny deszcz… I nie tylko… Taki był… I gdzie tam ja z moim finezyjnym szeptem podprogowym „skuś baba na dziada”, z modlitwami do bóstw Babilonu o porażkę dla niegodnego, gdzie moje amatorskie próby nawiązania kontaktu z Szatanem w celu podpisania umowy o sponsoring i objęcie mnie patronatem honorowym? Wszystko na nic… Przegrałem… Po raz kolejny w życiu… Bolało, nadal boli i na wieki wieków boleć będzie…
A gdzieś na obrzeżach tej zdrowej rywalizacji sportowej, solenizantka odbierała prezenty, życzenia i inne hołdy. Było głośno, uczestnicy - nakręceni zabawą i skoczną Muzą (Melpomeną, dla znajomych Melą) dokonywali czynów wielkich i szalonych, np. spóźniony Mariusz postanowił wykazać wyższość białego człowieka nad mrówką, tzn. pobić rekord należący do małych robotnic i dźwignął kulę ważącą 117 razy więcej niż on sam. Asia (pseudonim: żona) postanowiła zrobić dziurę w parkiecie, a skończyło się na kontuzji palca, chłodzonego potem w kubeczku z lodem. Grający na drugim torze Paweł zaskakiwał po prostu swoją obecnością i werbalną werwą, czym czynił grę jeszcze zawilszą, ale i weselszą. Ogólnie było bardzo miło i przecież właśnie o to chodziło!

Odsłona 3 – epilog.

Po kręglach była przejażdżka tramwajem. Na dworze padał deszcz, ale my, w dobrych humorach, deszcz mieliśmy gdzieś! Tramwaj zawiózł nas na Stare Miasto i tam właśnie - w lokalu o dżezowym profilu muzycznym - osiedliśmy, by zakończyć świętowanie. Przy dźwiękach wspaniałej muzyki, racząc się wyśmienitymi trunkami i gwarząc niespiesznie w przemiłym gronie, dokończyliśmy sobotę, a nawet rozpoczęliśmy niedzielę. I ja tam byłem! Niestety zdjęć nie posiadam, ale uwierzcie mi: byłem i nawet się trochę spoufaliłem. Szkoda tylko, że od drzwi wiało chłodem, bo kolega się przeziębił i na pewno teraz ciężko choruje, no ale jest impreza, muszą być ofiary!
Reasumując i dodając jeden do dwóch i trzech, trzeba przyznać, że impreza udała się na pięć. Nawet biorąc pod uwagę, że nie udało mi się wygrać i zetrzeć w proch konkurencji. Oby więcej takich spotkań, bo przecież widywanie się z ludźmi, których się lubi (nawet jeżeli się ich nie szanuje), to jest bardzo dobry sposób na spędzanie czasu.

Oczywiście wszystkie insynuacje, obelgi, czy ataki personalne zamieszczone w tej relacji mają charakter żartobliwy. Autor jest osobą życzliwą i nastawioną do świata pokojowo i to, że jeszcze nie został uhonorowany Pokojowa Nagrodą Nobla, to oczywiście wynik spisku i zakulisowych machinacji Sami Wiecie Kogo.

Ps. W celebracji pominąłem stację "KEBAB".

4 komentarze:

  1. "...taką wyskakującą z torfu czarownicą, która oczarowuje uśmiechem i załatwia kurzajki jednym spojrzeniem" - tak wyjątkowa się właśnie czuję! Dziękuję, wspaniała relacja! Wzruszył mnie zwłaszcza opis bicia rekordu przez Mariusza.

    P.S. Drobna pomyłka - pominięty przystanek nazywał się FALAFEL.

    OdpowiedzUsuń
  2. Proszę. Przez grzeczność tylko nie wspomniałem, kto chciał dokonać samobójczego zamachu Mariolka. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Chwileczkę, a to jak wywinęłam eleganckiego orła na torze nie zasługuje chociaż na wzmiankę??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magdo, zasługuje, jednak wrodzona - a częściowo także nabyta w trakcie sesji terapeutycznych - nieśmiałość, nie pozwoliła mi zając się tematem Twojego upadku... Moja wina, mój błąd, przyznaje się. Postaram się nad sobą popracować i od tej pory będę odnotowywał wszelkie Twoje: potknięcia, fopy, czy inne tego typu wydarzenia. Pozdrawiam życzliwie. Życzliwy. ;-)

      Usuń