poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Na Wielkanoc o tym, że Boga nie ma

Uwaga. To jest długa notka. Temat mało rozrywkowy więc…

Spotkałem się ostatnio z zarzutem - no powiedzmy, że to był zarzut – zbytniego afiszowania się ze zdaniami typu „Boga nie ma”, „niebo nie istnieje”, „świętowanie na cześć zjawiska, które się nie wydarzyło” (chodziło o Boże Narodzenie), czyli - mówiąc ogólnie – powtarzania przeze mnie haseł głoszących poważne braki w asortymencie Niebieskim, sugerujące (ta, sugerujące), że TAM nikogo nie ma i nie było. Że niby ja, zupełnie jak ci zwariowani, niepoczytalni i bezrozumni kibice wrzeszczę: nie ma i nie będzie! W tym miejscu zatem chciałbym wyjaśnić, co w moim mniemaniu i w moich ustach znaczy zdanie „Boga nie ma”.
Zacznijmy od początku. O tym czy Bóg jest, czy też go nie ma, raczej trudno mi się wypowiadać. Nie spotkałem, nie doświadczyłem, czytałem kilka opisów, widziałem kilka relacji, ale osobiście nie miałem przyjemności. Wszystko raczej z drugiej ręki, a często w oczach opowiadaczy tlił się płomyk obłędu. I okoliczni powiadali, że on – ten i ów opowiadacz znaczy - od zawsze jakiś dziwny był raczej: nie płacił podatków, nawijkę miał jakoby nawalał językami ludzi i aniołów równocześnie, a w wyborach powszechnych, to grzech powiedzieć na kogo tajnie głosował. Wracając zaś do meritum, to oświadczam, że majaczeń własnych z wczesnego dzieciństwa nie biorę poważnie pod uwagę, bo jak można ufać chorej dziecięcej wyobraźni? Przecież równolegle musiałbym zgodzić się na całe zastępy elfów, krasnoludków, wilkołaków i innych bohaterów czarownych. Czy to może być towarzystwo odpowiednie dla BOGA? Czy to może być dowód?
 Pomacawszy zatem - powiedzmy empirycznie - dookoła siebie, nie stwierdziłem obecności Instancji wyższych, ale - uwaga! - nie stwierdziłem również braku istnienia tychże. Stwierdzanie braku istnienia jest niezmiernie kłopotliwe i jeszcze trudniejsze do przeprowadzenia niż stwierdzenie istnienia. No bo wchodząc do pokoju, jak się coś zobaczy, to wiadomo, że to jest, ale jak nie ma, to może nie ma tylko w tym pokoju? Nie łatwo uwolnić się od podejrzeń, że może tam za rogiem, może w innym mieście, na innej ławce, pod innym drzewem?.. A jak się człowiek zastanowi nad światami równoległymi - a w dodatku rzecz dotyczy zjawiska z natury ponadnaturalnego, cudownego i zdolnego (przynajmniej w teorii) płatać hokusy-psikusy – to ścisła i pewna odpowiedź jednoznacznie potwierdzająca  nieistnienie, zawsze będzie obciążona sporą dozą błędu. Będzie z gruntu zalatywała fałszem. Trudno dowieść, że nie ma Yeti, a co dopiero mówić o podobnym dowodzie w odniesieniu do Boga?
Czasami budzę się rano, podnoszę z łóżka, z mozołem pełznę po ścianie w kierunku wschodnim (gdzieś tam jest ubikacja, a także – jak wiadomo - tam musi być cywilizacja) i zadaję sobie pytanie: czy trzeba rozstrzygać kwestię istnienia, bądź też nieistnienia Boga? Czy rzeczywiście nie ma innych zagadek, tematów, obszarów problemowych, którymi ludzkości i ja razem z nią, moglibyśmy się zając? Zwłaszcza ok. 5.23… Ech… Skąd się w ogóle biorą pokusy udzielania odpowiedzi na pytania, na które nie sposób udzielić odpowiedzi?! – zadaję sobie jedno z pytań, na które nie sposób udzielić odpowiedzi i po raz kolejny tracę resztki nadziei. Na marginesie zauważę tylko, że gdyby resztkami mojej nadziei karmić głodnych, to cud nakarmienia pięciu tysięcy ludzi dwiema rybami i pięcioma bochenkami chleba, byłby przy tym słabym wyczynem! Ok, za oknem mamy blady świt, a ja – nawet w obliczu ogromu niewiedzy! - jakoś muszę przyoblec ciało w szatę, zrobić śniadanie (znowu numer z jedzeniem!) i wykonać kilka innych działań niezbędnych dla podtrzymania procesów życiowych i innych takich pierdół też.
Ranek mija i pytania wracają. Robię rachunek i podliczam, co ja właściwie wiem? Ogólnie wiem, że nie wiem. I jeszcze wiem, że nie doświadczyłem. Ponadto wiem, że w ramach eksperymentów - powiedzmy naukowych - nie dam rady przeprowadzić dowodu na istnienie, bądź też nieistnienie. Hm... Zwiedzam swoją niewiedzę i widzę, że rzeczywiście upasiona,  ale coś chyba jednak w temacie daje się po-wiedzieć? Kombinuję. Co ja widzę i co ja słyszę w kraju?
Po pierwsze: widzę budowle zwane kościołami. Po drugie: widzę wierny lud, który co jakiś czas wchodzi do wzmiankowanych wyżej budowli, by – jak mnie przekazano - w ich zaciszu oddać się praktykom religijnym, znaczy: czcić, chrzcić, przyrzekać sobie miłość, wierność i uczciwość, a także spocząć w pokoju i bezruchu ostatecznym. Po trzecie: widzę księdza, który odwiedza moją rodzinę w ramach tzw. kolędy. Widzę jeszcze kilka innych zjawisk, ale chodzi mi o to, że reakcje dotyczące ewentualnego istnienia Boga są ewidentne i w Polsce wręcz łatwe do zaobserwowania. Reasumując: Boga nie widzę, ale już kult i owszem, bez najmniejszych kłopotów dostrzegam.
Dlaczego ci wszyscy ludzie idący w niedzielne poranki do kościoła idą tam, silni w wierze, pewni siebie, z perspektywami na życie wieczne, grzechów odpuszczenie, jakiś kąt, w którym będą mogli radować się i cieszyć po kres czasu i jeden dzień dłużej, a ja nie? Hm… Czy jest możliwe, żeby ci wszyscy dobrzy ludzie się pomylili? Żeby ich ktoś nabił w butelkę?! A może oni dostąpili zaszczytu spotkania z Bogiem i po prostu dla nich sprawa jest tak jasna, jak jasność wiekuista? Znowu przygniotły mnie pytania, a chciałem tylko po prostu wyjaśnić co to znaczy dla mnie, że Boga nie ma… Spróbuję się streścić i zorganizować.
1. Boga nie ma, bo nie ma go dla człowieka. Przy przyjęciu rzymskokatolickich opisów Boga szybko okazuje się, że Bóg jest niemożliwy do zrozumienia przez istotę tak ułomną, jak człowiek. Nawet koncepcja Syna Bożego zrodzonego z człowieka – o naturze podwójnej Boskiej i ludzkiej, nie pomieszanej, ale zjednoczonej w jednej osobie – która trochę przybliżałaby mi Boga, w gruncie rzeczy jest nie do zajarzenia, no przynajmniej nie codziennie i od wczesnych godzin porannych, bo kto co rano będzie do śniadania pił piwo albo dwa? Ja wożę rano dziecko do żłobka, zatem kontakt z Bogiem z przyczyn technicznych niemożliwy jest do zrealizowania, chyba że zgodzimy się na obłęd którejś ze stron. Ale co to za radocha mieć za Boga wariata, a z drugiej strony patrząc, wariant w którym twoi wyznawcy powłóczą nóżkami, ślinią się i wyglądają przez okna, których nie widzi nikt prócz nich, też nikogo chyba nie pociąga… Na dorocznym Bogozlocie - w tym roku w Czechach, termin nieistotny - pochwalić się takimi wiernymi, to obciach raczej.
2. „Bóg jest miłością”. Ta… Zapraszam do Muzeum w Auschwitz-Birkenau i w kilka innych miejsc na naszej planecie. I nie chodzi mi tu o to, że Boga nie ma i dlatego nie zareagował, chodzi mi o fakt, że nie jestem w stanie pojąć braku reakcji w przypadku hipotetycznie założonego faktu Jego istnienia, czyli ponownie: nie jestem w stanie   z r o z u m i e ć.  Ok, fakt, że kogoś nie rozumiem, nie zakłada jeszcze, że dla mnie ten ktoś nie istnieje, ale jeżeli Bóg w swoim braku działania staje się wspólnikiem zła i nienawiści, a ja słyszę, że „jest miłością”, to ponownie wracamy do zagadnienia  niemożności uznania przeze mnie za możliwe istnienia bytu o tak dziwacznych parametrach. Zwłaszcza wobec braku widomych znaków owego istnienia. To jest tak, jakbym poszedł na spotkanie z autystycznym geniuszem, który może i umie wszystko, ale niczego nie robi i tylko gapi się na swoje odbicie w lustrze. Nie ma płaszczyzny, na której moglibyśmy się spotkać.
3. No przecież na świecie występuje jeszcze kilka religii oprócz chrześcijańskiej i każda z tych religii postuluje przynajmniej nieco inne koncepcje postępowania w życiu. I co teraz? Z góry wiadomo, że ci do nieba, ci do piekła, a tamci to w ogóle nie mają racji i po prostu nigdzie? Jak wobec wiedzy o różnorakich możliwych formach kultu i samych wizjach dotyczących Boga, twierdzić, że nasz jest prawdziwy i tylko po naszemu jest dobrze i bogobojnie? Przecież to byłoby bardziej niż groteskowe. Czy nie rozsądniej uznać, że każdy ma rację? Tylko, że wtedy trzeba by pójść dalej i powiedzieć, że skoro tak, to np. jedzenie mięsa w ogóle jest złe, a nie tylko w okresie Wielkiego Postu i to w piątki zaledwie? To przykład dotyczący nawyków żywieniowych, a co począć z mszą? Jak wtedy wymagać od wiernych cotygodniowego uczestnictwa w mszy? Jak spierać się o kolory szat, język obrzędu i sto innych pierdół, bo przecież wobec szczerego uznania, że Bóg może być czczony w dowolny sposób, cała obrzędowość pada na twarz? Ech… Jednym zdaniem: różnorodność form kultu i koncepcji Boga doprowadza mnie do przekonania, że cała ludzka działalność w tym obszarze jest zaledwie nieudolną próbą opisania, dotknięcia czegoś, czego nie sposób dotknąć. W ludzkim działaniu nie ma Boga, jest tylko próba zbliżenia się.
I teraz kiedy słyszę, że z związku z takimi czy innymi nakazami obrzędowości powinno się zrobić to czy tamto, to odpowiadam: nie. Nie mów mi, że robisz to z w związku z nakazami Boga, bo Boga nie ma, nie ma Go w waszym piśmie, nie ma Go w waszych obrazach, nie ma Go w was. Włażę na murek obok kościoła i drę się do wiernych: dokąd, dokąd idziesz ludu, po jaką cholerę tam leziesz, czy nie lepiej tę godzinę spędzić w domu, pomóc dziecku w odrabianiu lekcji, mężu - żonę wspomóc przy garach, żono - męża wesprzeć w oglądaniu transmisji na kanale sportowym? Czyż nie więcej dobra uczynicie czyniąc dobro w tym czasie niźli oddając się i tak niejasnym dla was modłom? Praktykuj ludu wiarę w uczynkach, nie oglądaj się na nakazy pasterzy, czyńcie dobro na pamiątkę tego, którego nie możecie zrozumieć, bo tylko dawanie świadectwa ma sens. Leżakowanie na płasko, w niewygodnych pozycjach, na zimnych, kamiennych podłogach może was co najwyżej przyprawić o artretyzm i inne trudno wyleczalne schorzenia!
No… Nie dałem rady długo krzyczeć, bo mi ludzie, miłością bliźniego wiedzieni i w delikatnych słowach, zasugerowali, bym opuścił mój zaimprowizowany cokół. W trosce o ich zbawienie, by nie dać im szansy zgrzeszyć uczynkiem, zlazłem i pokrywszy się delikatnie plwociną odmaszerowałem do domu. I tak nie było źle – pomyślałem na odchodnym.
- I tak nie było źle – zagadnął mnie jakiś zawiany jegomość.
Ja jego… Na samą myśl o rozmowie z zawianym jegomościem zrobiło mi się słabiej. Pewnie będzie chciał na wino…
- Nie, nie będę chciał na wino i nie jestem zawianym jegomościem, po prostu spowiłem się nieco w chmurę z Ducha Świętego i tyle i nie wkurzaj mnie swoją impertynencją, bo za moment nie wytrzymam i ci przywalę.
Hm… Tak poznałem Bozioboga. Prawda, że dziwne i nieco nawiedzone?

Niestety, w związku z przekroczeniem wszelkich norm opisujących dopuszczalną długość notek na blogu, muszę w tym momencie przerwać i pożegnać się stanowczo. Na koniec chciałbym tylko powiedzieć, że co do kwestii Boga, to ja nie mam na ten temat zielonego pojęcia. I o ile wierni wszelkiej maści i religii nie strzelają do mnie i do siebie nawzajem, to mi nie przeszkadzają. Nic, a nic. Pozdrawiam. Serdecznie.

3 komentarze:

  1. Ty Czechu. Gdyby nie to, że jestem chrześcijaninem, to ja już wiem, co bym z tobą zrobił.

    OdpowiedzUsuń
  2. Strzelanie do siebie nawzajem nie jest jeszcze takie najgorsze, jeśli dzieje się za zgodą obu stron.

    OdpowiedzUsuń
  3. monmarze: Ty nie jesteś chrześcijaninem... Sam wiesz kim jesteś, ty...
    anonimie: fakt, religijna ustawka, to nie jest najgorsze, ale niestety - pod tym względem - kibole są hm... skromniejsi (tzn. tłuką się tylko ze sobą). Zaznaczam, że chodzi mi o klasyczną ustawkę, a nie przemarsz przez miasto. Swoją drogą wojna religijna w poetyce ustawki, to by było to, można by to nawet transmitować w TV. Oczywiście spora grupa drużyn występowałaby pod sztandarami, na których wymalowano by hasła głoszące pochwałę pokoju.

    OdpowiedzUsuń