wtorek, 11 stycznia 2011

Stary i Pasywny - kronika towarzyska

Jest taki dzień w historii świata, kiedy na świat przychodzi P. Z tym „przychodzeniem”, to metafora, bo wiadomo, że on nie przyszedł, ale raczej nadciągnął, nadleciał, wychynął, wyprysł był i objawił się. I krzyknął. I być może ktoś na ten krzyk odpowiedział „chłopiec”, a może wcale tak nie powiedział, bo to przecież nigdy do końca nie wiadomo, czy rodzimy się już z góry zdefiniowani. Poza tym, co to właściwie znaczy: posiadać określoną płeć?.. Znam ludzi, którzy sikają na stojąco, a mimo to zdaje im się, że są kobietami, znam supersamców w kieckach i z pomalowanymi paznokciami. Kombinacja genetycznych predyspozycji i pracy wychowawczej daje szerokie pole do popisu, ale nie o tym miało być. A o czym miało być? Miało być o tajemniczej imprezie-niespodziance, którą – przywołanemu już P. – urządziły jego życiowa partnerka M. i jego życiowa siostra E.
Plan imprezy zakładał kilka niespodzianek, z których główną miało być to, że impreza w ogóle się odbywa. P. miał zostać podstępnie zwabiony w określone miejsce i o określonym czasie pod pretekstem rodzinnego oglądania jakiegoś mało atrakcyjnego filmu. Prócz tego zaplanowano:
1. osobistego barmana świadczącego usługi Solenizantowi na podstawie gustownie przygotowanej karty drinków (najładniejsza nazwa drinku: „Stary i Pasywny”),
2. konfetti dostosowane do egzystencjalnie trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się Solenizant,
3. prezent dla Solenizanta (prezent nie dotarł, ale była papierowa symulacja prezentu),
4. Czarownicę i Chochoła wieszczących Solenizantowi,
5. konkurs wiedzy na temat Solenizanta (uwaga: zjawisko popularne ostatnio do tego stopnia, że rozważam pomysł zwołania spotkania towarzyskiego, tylko po to, żeby obecnych zainteresować kilkunastoma pytaniami dotyczącymi mojej skromnej osoby…),
6. „spontaniczny toast” na cześć Solenizanta (autorskie wykonanie toastu – przynajmniej sporą część! – mam zarejestrowane na moim telefonie komórkowym, jednak z góry uprzedzam, że nie zamierzam go udostępniać, ponieważ nie posiadam praw do wartości intelektualnych w dziele tym zawartych),
7. miłą atmosferę i…
I to chyba wszystko. I muszę przyznać, że właściwie całość udało się przeprowadzić zgodnie z założonym planem. Solenizant – niczego się nie spodziewając i z wrodzoną sobie ufnością (nie zwracając uwagi na stosy odzienia i obuwia piętrzące się w przedpokoju) – dał się wprowadzić do pokoju tzw. dużego i dopiero skąpany deszczem konfetti oprzytomniał i zrozumiał. Dopiero stojąc przed plutonem otwierającym ogień życzeń zajarzył, że padł ofiarą spisku, knowań, intrygi zręcznie poprowadzonej przed dwie – jak do tej pory sądził – bliskie mu osoby, tzn. M. i E. Dwie kobiety zbudowały szczelny system imprezy totalitarnej, ale przecież wszyscy dali się w to wciągnąć… Nikt nie uratował nieszczęsnego P. zmierzającego w czeluść imprezy. My Polacy zastanawiamy się, jak możliwe było zbudowanie i utrzymanie „komuny”, a przecież wciąż popełniamy te same błędy… Tak łatwo nas skusić, zastraszyć, zniewolić i omamić ideą. Niepoprawni romantycy. Ech…
No, impreza była udana i mam tylko nadzieję, że nadszarpnięte zaufanie uda się odbudować w tym roku, w ostatnim całym roku, jaki przyjdzie nam spędzić na planecie Ziemia. Teraz po kolei.
Ad 1. W rolę barmana wcielił się M. Szczupły konferansjer, bez najmniejszych choćby umiejętności przyrządzania drinków, ale legitymujący się za to fachowych strojem, na który składał się – w głównej mierze – srebrny pas ciążowy. Gustownie, efektownie, po prostu ładnie. Karta drinków, w nazewnictwie poszczególnych mieszanek, nawiązywała do historii związanych z Solenizantem, a przygotowana została bardzo profesjonalnie i na ładnym papierze wydrukowana. Brawo!
Ad. 2. Czas płynie i nie ma żartów. Widać to było w elementach wystroju lokalu, w którym bawiliśmy, jak również we fantazyjnym konfetti, które obficie zapaskudziło podłogę pokoju dużego. Drobiazg czepiał się potem skarpet, pozostawał we włosach i nie ma pewności czy w kilku przypadkach nie został spożyty wraz z chipsami, orzeszkami i innym pokarmem okolicznościowym na imprezę przygotowanym.
Ad. 3. Prezentem miała być chłodziareczka maleńka, o której Solenizant marzył podobno od wczesnego dzieciństwa, w której to chłodziareczce mógłby gromadzić przeróżne alkohole kolorowe, z których to alkoholi kolorowych mógłby przygotowywać sobie – kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota! – kolorowe napoje zwane drinkami w celu ich wypicia. Z pełną kulturą, siedząc w domu przed monitorem komputera, bądź też już leżąc w łóżku, przed snem, na „do widzenia”. Niestety, chłodziareczka nie dotarła (ach, te sklepy internetowe!), więc zamiast niej, organizatorzy zaproponowali symulację prezentu w postaci pudełeczka, do którego przyszło, zbierającym się gościom, składać płyny prezentowe. Bardzo ładny pomysł i tak naprawdę, to nie wiadomo, czy rzeczona lodóweczka była tylko sposobem na wyłudzenie składki od gości, czy też rzeczywiście kiedyś dotrze do Solenizanta? W ten sposób budują się fortuny w naszym kraju!
Ad. 4. Czarownica i Chochoł. Do odegrania tych postaci poproszeni zostali A. oraz A. Rozszyfrowując malownicze pseudonimy literkowe wyjaśniam, że pierwsze A. to moja szanowna małżonka, a w rolę drugiego A. wcielił się człowiek słusznego wzrostu, słusznego (wielkiego) formatu oraz słusznych poglądów. (Po imprezie Chochoł oddał mi pożyczoną ode mnie dwa miesiące temu płytę Świetlików, za co chciałbym mu niniejszym serdecznie podziękować). Moja małżonka wystrojona w czarną suknię i czarny kapelusz w roli Czarownicy wypadła doskonale, zaprezentowała okolicznościowy tekst, w którym przedstawiała kulisy całego zajścia wróżebnego, w tym czasie Chochoł miał podzwaniać dzwoneczkiem i - promieniując energią chocholą - rechotać. Udało mu się dobrze. Nie było w roli Chochoła bezpośrednich nawiązań do najsłynniejszego chyba w Polsze Chochoła, to znaczy tego z „Wesela” Pana Wyspiańskiego, ale kreacja wypadła malowniczo i przekonująco. Cała akcja prowadziła do przebicia przez Solenizanta balonika z wróżbą, wróżby tej odczytania i wybuchu śmiechu, bo wszystko było bardzo zabawne.
Ad. 5. Konkurs wiedzy o Solenizancie – brawurowo prowadzony przez R. - doprowadził mnie do wniosku, że jego życie, to pasmo przygód godne ekranizacji, a jeżeli nie ekranizacji, to z pewnością wielu anegdot opowiadanych sobie w mieszkaniach, domach, przy ogniskach i ogólnie w sytuacjach biesiadnych. Może warto byłoby to spisać i wydać w postaci broszurki wzorowanej na śpiewnikach dla początkujących gitarzystów?
Ad. 6. Pomysł postulowanego w punkcie powyższym śpiewnika, w pewnym zakresie zrealizowany został w formie „spontanicznego toastu” (cztery strony A4) odczytanego przez autora tegoż dzieła, Pana Ł. Utwór godzien zaprezentowania szerszej publiczności - ku przestrodze i uwadze, oraz ku pamięci – pisany językiem archaicznym i w klimacie hagiograficznym mógł się podobać, podobał się zatem i wzbudził szczere wzruszenie u słuchaczy.
Ad. 7. Atmosfera była miła, tu nie ma czego dodawać.
Ogólnie trzeba uznać, że M. i E. solidnie przygotowały imprezę, a wymiana maili, jaka miała miejsce w czasie knowań - dzięki udziałowi wszystkich mejlujących - była zjawiskiem miłym, kulturalnym i dającym wytchnienie w trudach dnia codziennego. Wypada zatem podziękować i życzyć sobie, by i inni odeszli od najprostszych „środków wyrazu” – czyli wódy i jedzenia – na rzecz skeczu, piosenki, dramy, konkursu itp. przy urządzaniu spotkań towarzyskich. Dodam może jeszcze, że takie działania stają się możliwe, podczas imprez organizowanych w warunkach domowych i dzięki temu nawiązują do PRL-owskiej tradycji łażenia po domach, co mnie osobiście wydaje się sympatyczne.
Na koniec chciałbym – z bolącym sercem, ale jednak - przypomnieć, że dzień, w którym my bawiliśmy się, śmialiśmy i dawaliśmy upust naszej radości życia, był też dniem, w którym umarł wielki artysta, aktor Pan Krzysztof Kolberger. Przegrał walkę z chorobą… Amen.
Ps. Zapomniałem o torcie! A przecież był tort! Tort na urodzinach jest niemal tak ważny, jak sam Solenizant, a w przypadku kilku solenizantów – jeżeli tort został zamówiony w dobrej firmie! – to zdecydowanie ważniejszy od Solenizanta. W tym przypadku - w hierarchii ważności - Solenizanta postawiłbym wyżej od tortu, ale tylko nieco wyżej… Tort… Niezbyt słodki, ale przecież tort, z kremami tak akurat i w sam raz, ze smakiem na 100 % wybornym i ze świeczkami – tradycyjny napis w języku angielskim wskazywał na nasze europejskie zakorzenienie – które płonąc ogrzewały, rozświetlały, pozwalały spokojnie myśleć o tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zapali nam świeczkę. Na torcie, na grobie… Nieważne. Gość od ognia powiedział kiedyś - cytuję z głowy i z pamięci i mogę się pomylić, ale chyba tak to szło: „Πάντα ῥεῖ καὶὐδὲν μένει”. No..

2 komentarze:

  1. Ładna relacja :-)

    Zauważyłam pewne ciekawe zjawisko - wszyscy jesteśmy pojedynczymi literkami, a tu raptem pojawia się "Pan Ł."... Co trzeba zrobić, żeby mieć taki formalny inicjał? ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, relacja faktycznie ładna, a co do zauważonego zjawiska i pytania, to pozostawiam sprawę bez odpowiedzi. Na niektóre pytania nie można udzielać niemal publicznych odpowiedzi. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń