wtorek, 22 marca 2011

Trzeźwym okiem – czyli jak (nawet po butelce słodkiego wina) pozostać wytrawnym specjalistą

 Tytuł właściwie nie mówi o niczym, bo ja też chciałbym dzisiaj, w związku z wiosną i świecącym radośnie słońcem, pogadać sobie, popisać sobie o niczym. Nic… No…
No nie da się o niczym, to może zmienię temat na jakiś bardziej wymowy? Niech będzie, że dzisiaj będzie o telewizji! Zahaczając się jakoś w temacie zacznę może od tego, że nie mam zbyt wiele czasu na oglądanie telewizji. Odkąd narodził się Pan Wiktor asortyment podglądanych przeze mnie audycji stanowczo się zinfantylizował, bo – co oczywiste – przesunął w kierunku programów wymyślanych dla dzieci. Nigdy nie byłem zwierzęciem specjalnie telewizyjnym, ale jakieś wiadomości, jakiś film, jakieś widowisko sportowe czy inne produkty tego typu jednak pochłaniałem. Teraz też pochłaniam, ale dużo mniej i w zasadzie, jest to bardzo zdrowe - więc w zasadzie nie narzekam. A już kiedy pogoda piękna, to stanowczo wolę pójść na plac zabaw i pozjeżdżać z dużej zjeżdżalni, niż obejrzeć w TV program o zjeżdżaniu z dużej zjeżdżalni.
No to teraz część sprawozdawcza, czyli co ja wczoraj widziałem i jakie to ma dla mnie konsekwencję, bo przecież wszystko wywołuje w człowieku zmiany, zostawia w nim ślad, a więc! Faktografia.
Po przyjściu z placu zabaw telewizor w domu nie grał. Nadeszła jednak godzina 16.45, kiedy to kanał dla dzieci wpuszcza dzieci w kanał i nadaje „Stacyjkowo”. Wiktor z wielu rzeczy może zrezygnować, ale nie ze „Stacyjkowa”. No to start. Lokomotywy śpiewają wesołą piosenkę, podskakują, mrugają oczyma, przeżywają pouczające przygody i jest kolorowo. Bajka bez przemocy, z morałem, przekaz wzmocniony faktem ciągłego powtarzania iluś tam odcinków w kółko. Wiktora to nie zniechęca. Mnie zniechęca więc nie patrzę. Po chwili – aktualnie przebywam w kuchni - słyszę, że „Stacyjkowo” się skończyło, ale przecież tuż za przygodami lokomotyw emitowany jest „Bob budowniczy”. Też jest ładnie, też nie oglądam, podobnie jak nie oglądam przygód przesympatycznej, ciekawskiej małpki o imieniu Dżordż (wymowa Wiktora Dżodż). Chociaż nie, na końcówkę Dżordża się załapuję.
Co do Dżordża wczorajszego nie mam żadnych refleksji… W związku z zapętleniem pokazywanych odcinków nie mam nawet pewności o czym wczoraj było?.. Ok. Przypomniałem sobie. To był odcinek o zimie, jak małpka wymyśliła grę w lodowe kręgle. Grała razem z wiewiórką Skoczką. No… Bajka się skończyła i wyłączyliśmy telewizor.
Kolejnym zaobserwowanym przeze mnie programem był fragment serialu „M jak miłość”. Z treści dotarło do mnie, że Hanka znowu zaufała swemu mężowi (imienia nie pamiętam). Pokój rozświetlony płomykami świec, zapalonymi przez dzieci omawianej pary po przejściach. Dzieci zrobiły to z rozmysłem, aranżując w ten sposób przestrzeń wiejskiego domu, ocieplając go nieco, tworząc atmosferę ułatwiającą zbliżenie i powiedzenie sobie czułych słów. Kamera jedzie na wózku i widać płomyki świec, których jest bardzo dużo i w różnych wariantach - łącznie z gromnicami chyba - a mnie przychodzi na myśl, że oto wylądowaliśmy na cmentarzu w okolicach 1 listopada… Smród w zamkniętym pomieszczeniu musi być przejmujący, ale para bohaterów nie zwraca na to uwagi. On parzy herbatę, ona siada na jakiejś kanapie. Przez chwilę widzimy dzieci ciekawie zaglądające z dworu przez okno do pokoju i monitorujące postępy na drodze do zbliżenia pary rodziców. Rodzice zaś siedząc obok siebie rozmawiają…
Ona jemu wyznaje, że nadal go kocha, ale że to nie gwarantuje sukcesu w odbudowaniu związku, on dostrzega, jak bardzo ona ma zniszczone ręce. Ona tłumaczy, że jakoś przecież musiała zarobić, kiedy on… On… No, odszedł od rodziny… On w oczach ma ból - może jednak dym ze świeczek podrażnił spojówkę? To byłoby najprostsze wyjaśnienie, ale podejrzewam, że to raczej chodziło o uświadomienie sobie przez bohatera, jakim draniem był, jakim był skończonym sukinsynem. Ona dobija go mówiąc coś o niskich zarobkach nauczycieli, ale on przezwycięża zamęt, zna przecież odpowiedź, wie jak zaradzić złu, jak rozwiązać wszystkie ich kłopoty! Więc opanowuje się, bierze jej dłonie w swoje ręce i zaczyna przytulać. Napięcie rośnie. Wiem, że miłość jest tuż! No i właśnie wtedy do pokoju wchodzi jedno z dzieciąt… Temperatura sceny spada, ale nie wszystko jest stracone, bo przecież można pogodzić się inaczej, lżej i bez patosu! Więc oni godzą się w ten właśnie sposób, na oczach pacholęcia, właściwie wszystkich pacholąt, w ich obecności i biorąc je wszystkie na światków, pośród uśmiechów i radosnej muzyki, ich usta – po rozłące trwającej jak mniemam wiele odcinków – nareszcie spotykają się ze sobą! Tara! Miłość wygrała! Na deser, ze szczęścia i żeby szczęście wyrazić najpełniej, cała rodzina wybiega przed dom i puszcza fajerwerki. To jest na wsiach procedura standardowa i zupełnie naturalne zachowanie. Mieszkańcy miast nie umieją tak spontanicznie i naturalnie okazywać sobie uczuć. Szkoda, żal, ale tak jest. Trudno.
Refleksji mam kilka: skąd oni w domu mieli tyle świeczek, a właściwie po co mieli ich tyle? Kto wychował te dzieci w tak nieodpowiedzialny sposób, że zapaliły chyba ze 40 świec i - pozostawiając taką kupę ognia bez opieki - wyszły z domu, aby powracający doń rodzice mogli zastać niespodziankę? Przecież to wszystko mogło spłonąć! Wystarczył jeden kulawy pies, jedno - choćby drobne - trzęsionko ziemi, tak naprawdę wystarczyłaby jedna, dobrze odkarmiona i  oślepiona - uroczą skądinąd iluminacją cmentarną - mucha domowa (łac. musca domestica), a doszłoby do tragedii!! Jeden przewrócony ogarek dałby początek reakcji łańcuchowej, przecież wiadomo: nasze domy wypełnione są materiałami łatwopalnymi! Uświadommy to sobie w końcu!
Ok. Nie mam siły myśleć o tym spokojnie, a przecież zaobserwowany przeze mnie fragment „M jak miłość” uraczył mnie jeszcze jednym wątkiem - kto wie, czy nie jeszcze bardziej szarpiącym mój i tak już zdenerwowany system nerwowy? Występują Ona i On (imion nie pamiętam). Bez wdawania się w szczegóły. Ona się dąsa i ma obiekcje, w końcu mówi o co jej chodzi, a chodzi jej o to, że ma wrażenie, iż jest przez niego zdradzana… On zaprzecza, deklaruje miłość, że „nikt tylko Ty” i inne takie. Ona waha się aktorsko i widać, że sprawa wcale nie jest załatwiona. On idzie wziąć prysznic i w tym momencie przychodzi do niego sms… Jesu… Sms przychodzi i jak to smsy mają w zwyczaju trąbi, piszczy, ogłasza swoje triumfalne nadejście. On, pod strugami ciepłej wody, oczywiście nic nie słyszy, telefon położył w kuchni na blacie i teraz Ona ma zagwozdkę… Ostatecznie, po krótkiej walce, przegrywa z ciekawością (zupełnie jak ciekawski Dżordż) i czyta. Twarz jej blednie, oddech przyspiesza, oko matowieje, ale tylko na sekundę i po to, by po zaanonsowanej sekundzie wypełnić się błyszczącą łzą w rozmiarze XXL. Dziewczyna jest nieszczelna, cieknie, popłynęła. Sięgnęła po owoc zakazany, zerwała telefon z drzewa wiadomości złego i dobrego i rzeczywistość drgnęła, nabrała zupełnie innych znaczeń! Jej świat się przemienił… Kurna, nawiązałem do wielkiej narracji kulturowej, może nieco na wyrost, ale nie dałem rady się powstrzymać, bo przecież – w perspektywie indywidualnej – wszystko tu do niej pasuje. Ona poznała prawdę, zdobyła możliwość zorientowania się w sytuacji, ale teraz czeka ją eksmisja z bezpiecznego raju, jakim mógł być ich związek… A więc upadek. On upadł, zdradził – tak przynajmniej sugeruje złowrogi sms, kusiciel, przez którego i ona skusiła – ale przegrywają oboje. Czeluść, w jaką osuwa się miłość tej pary serialowej, jest przygotowana na kolejne odcinki, już wieje chłodem i milczeniem… Ech…
Ja patrzę na to wszystko przesz szybkę ekranu i też robi mi się chłodno… TVP, tzw. prajmtajm, starsze dzieci patrzą, a tu zagrożenia i cierpienie. „M jak miłość” pod płaszczykiem telenoweli pokazuje, jak straszne i ryzykowne jest życie, zarówno w okolicach wiejskich, jak również w mieście stołecznym! I że ludzie ludziom to normalnie same świństwa robią, robili i będą robić. Tfu! Dzięki twórcom telewizorów posiadam jednak pilota, którym zmieniam kanał.
Pyk! I od razu dostaję kulkę w łeb! Bez owijania w bawełnę strzelają do mnie i całkiem z bliska widzę, jak facetowi obok, ten drugi facet przystawia pistolet do czoła i pociąga za spust. Jeb! Wszystko jest we krwi. Jesu… Łil Smit z kolegą kogoś gonią. Wybuchy, pościgi, USA. Wymiękam, ale dopiero po chwili, bo nie chcę, żeby ten co zabił gościa obok mnie, żeby sobie pomyślał, że jestem aż tak cienki. Więc pod pozorem, że mnie to interesuje przechodzę płynnie do debaty pomiędzy profesorami ekonomii. Emerytury - w tym moja - wiszą na włosku.
Słucham, słucham, nie rozumiem, nie rozumiem… No. Tyle się swego czasu mówiło o analfabetyzmie funkcjonalnym i oto teraz i ja mogę śmiało zapisać się do grona rzeczonych analfabetów. Witajcie bracia i siostry! Siedzę przed telewizorem jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut i zaliczyłem już zagrożenie pożarowe, dowody na głupotę źle wychowanych dzieci, zdradę i rozpad związku międzyludzkiego, morderstwo z bardzo bliska, a teraz jeszcze udowodniono mi, że ja też jestem gupi. Ba! Jestem, byłem i będę gupi, na ament, po wsze czasy, forewer! Panowie profesorowie mówią do siebie płynnie i poszczególne słowa rozumiem, ale zdań już niekoniecznie. Miałem tak kiedyś, jak uczyłem się angielskiego na studiach… Dobra. Poddaję się. Popełniam honorowe samobójstwo (moje honorowe samobójstwo dedykuje mieszkańcom Japonii, z którymi łączę się – też telewizyjnie – w bólu i cierpieniu. Serio).
Przełączam na program 2 TVP. U Tomasza Lisa rozmowa – o martwych na żywo - o Żydach i o Polakach w kontekście ostatniej książki Jana Tomasza Grossa… Są wszystkie składniki potrzebne do zadymy. Panie: Agnieszka Holland i Kazimiera Szczuka, Panowie: Robert Więckiewicz i Piotr Najsztub oraz politycy: Zbigniew Giżyński i Janusz Wojciechowski. Jest oczywiście prowadzący: Tomasz Lis. Więc są sobie oni wszyscy, jest temat rozmowy, w którym sugerowane jest, że miało miejsce takie, a takie, niegodne i haniebne zachowanie jakichś Polaków wobec jakichś Żydów. I wystarczy. Przyznam szczerze, że dałem radę spokojnie przetrwać wypowiedź Pani Holland, jakoś przebolałem napastliwy ton Pani Szczuki, podczas – może nieco rozwleczonej, ale jednak sensownej – wypowiedzi Pana Więckiewicza, z radością przyjąłem kilka zdań w wykonaniu Pana Najsztuba, natomiast panowie politycy doprowadzili mnie ponownie do stanu, z jakiego ledwie się wygrzebałem po kontakcie z profesorami ekonomii… Znaczy w pierwszej chwili znowu źle się poczułem, poniżony, przybity tym, że nie kontaktuję, nie rozumiem, co oni mówią, nie chwytam związku, pomiędzy pytaniem, tematem, a tym jak werbalnie reagują na te kwestie panowie politycy. Na szczęście tym razem, jak się zorientowałem po reakcji Pań i Panów dyskutujących w studio, wina nie leżała po mojej stronie, bo oni też nie chwytali „o co kaman”. Oparłem się więc na autorytetach i doszedłem do wniosku, że panowie politycy pieprzą bez ładu i składu i zacząłem się zastawiać dlaczego, dlaczego oni tak bez sensu gadają? Rozmowa jest o niechlubnych czynach popełnionych przez Polaków, a oni na to wyjeżdżają, że Francuzy robiły jeszcze gorzej, że Polacy to są i tak ok, że Niemce były sprawcami całego zła i że teraz to Niemce są zainteresowane w rozmywaniu odpowiedzialności… Hm… I jeszcze, że zjawiska opisywane w książce Grossa, to był margines. Ja nie czytałem tej książki, ani żadnej innej w tym temacie, ale tak sobie myślę, że skoro na medalu wręczanym Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata widnieje napis: "Kto ratuje jedno życie – ratuje cały świat", to działa to też w drugą stronę i wtedy ustalanie, jak wypadliśmy w statystyce morderstw, grabieży czy innych działań mało pobożnych, nie ma sensu. Medal wręczany Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata ma dwie strony.
No i tak sobie oglądałem wczoraj telewizor. Żeby jakoś się zapętlić i mimo wszystko odnieść do zapodanego tytułu zaznaczę, że byłem absolutnie trzeźwy. Prowokowany przez polityków, poniżany przez ekspertów, narażany na kontakt z żywiołem ognia i głupotą dziecięcą, w najmniej spodziewanym momencie atakowany wizją wygnania z Raju i marnością mej ludzkiej kondycji nie ugiąłem się i nie sięgnąłem po alkohol ani żaden inny hol, który ułatwiłby mi dalszą podróż, jaką jest  życie. Prawda jest taka, że po butelce dowolnego wina - nawet wytrawnego! – nie sposób rano obudzić się bez kaca i wytrawni specjaliści to wiedzą. Z telewizji.

2 komentarze:

  1. Dżizas....oglądałam te same programy...no,może poza bajkami :) wrażenia też podobne.pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. ;-) Dziękuję za pozdrowienia i również pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń