środa, 2 marca 2011

Z wizytą w zakładzie pracy

No i zaprosili mnie na policję… Jako świadek zła wyrządzonego człowiekowi niewinnemu, poproszony zostałem o złożenie zeznań. Tydzień się umawiałem z panem w wydziału dochodzeniowo-śledczego i w końcu udało się! Punktualnie o godz. 8.00 przekroczyłem próg komisariatu.
Pierwsze wrażenie: niebiesko, a jako że lubię niebieski, to poczułem się uspokojony, wbrew – co tu będę ukrywać – rosnącemu we mnie, na samą myśl o kratach i mundurach, napięciu. Podszedłem do okienka w okienku (takiego z głośniczkiem, małego, zamykanego i aktualnie właśnie zamkniętego), za którym siedział dyżurny. Podszedłem i stanąłem, a ponieważ stanie i czekanie, to nie jest zła sprawa, to  nie grymasiłem na fakt nikłego zainteresowania moją, w końcu skromną i niepozorną, osobą. Zresztą, co niby miałem zrobić? Postukać w szybkę, zatańczyć, wziąć zakładnika? Nie, nie mam w zwyczaju doprowadzać do tego, by niepotrzebnie koncentrowano na mnie uwagę, a już koncentrowanie na sobie uwagi pracowników resortów siłowych zawsze wydawało mi się daleko posuniętą ekstrawagancją. Stanąłem więc skromnie i stałem. Pan dyżurny coś tam skrobał po kartce długopisem i widać było, że jest zajęty i jego niedostrzeganie mnie nie bierze się z jakichś prywatnych niechęci, indywidualnego podejścia do mojej właśnie osoby. Mógłby w moim miejscu stać - bo ja wiem? – Ghandi, Muamar Kadafi, Elvis, a może nawet sam Chrystus, bądź też – wybaczcie śmiałość - JP2, więc mógłby sobie stać, mógłby się nawet spiętrzyć ów ktoś stojący w zwartą grupę składającą się z wszystkich wyżej wymienionych osobistości, a pan dyżurny i tak nie mógłby się nimi zająć, bo widać, no - czarno na białym - było widać, że pan dyżurny jest zajęty!
Ale, jak powiada Pismo, wszystko ma swój czas, doszło więc i do tego, że doznałem łaski obdarzenia spojrzeniem (w domyśle: uwagą). Pan dyżurny spojrzał na mnie i głośniczek szczeknął pytaniem, przygotowany odpowiedziałem sprawnie o co chodzi, głośniczek zakomunikował, że mam poczekać, aż ktoś po mnie zejdzie. Wiadomo! – pomyślałem. Co im się będę taki niekonwojowany szwendał po obiekcie, jeszcze coś zrobię, popatrzę, ukradnę! Znam przecież siebie, a Oni znają mnie pewnie jeszcze lepiej… Tak… Bezpieczeństwo jest najważniejsze!
Odszedłem od dyżurki i skoncentrowałem się na czytelnictwie. Jak raz w radio podawali, że odsetek osób czytających spada w naszym kraju dramatycznie, to ja choć trochę podniosę go czytając plakaty, ogłoszenia, certyfikaty i inne ogólnie dostępne utwory literackie. Plakaty były o przemocy w rodzinie, o biciu dzieci, o maltretowaniu, o chorobie alkoholowej i o innych takich zjawiskach smutnych i przykrych, ale mnie najbardziej wzruszyła możliwość wypełnienia ankiety, w której ocenie poddaje się sposób funkcjonowania recepcji istniejącej – a jakże! – w holu komisariatu. Więc jest recepcja, jest ankieta i jest instrukcja wypełnienia ankiety, wszystko niby jest, ale czegoś jednak brakuje… No tak! Brakuje kogoś, kto siedziałby w recepcji i pełnił swą recepcjonistyczną posługę! Wobec braku osoby recepcjonisty/tki moja recepcja recepcji nie pozwoliła mi na uczciwe dokonanie oceny. Zresztą, nie miałbym na to czasu, bo oto z pierwszego piętra zstąpił ku mnie pan policjant i kazał mi iść ze sobą. Jak łatwo się domyślić, poszedłem…
Korytarze, jak to korytarze w urzędach, po prostu brzydkie i w kolorze szaro-burym. Niebieskiej farby wystarczyło widać tylko na recepcję. Nic mnie nie zaskoczyło. Nie miałem wybujałych wyobrażeń na temat warunków pracy policji. Naszła mnie tylko taka refleksja, że od czasów inspektora Borewicza nie zmieniło się zbyt wiele, a pokój do którego doszliśmy utwierdził mnie tylko w moim przekonaniu na temat ubóstwa panującego w tego typu instytucjach i macoszego traktowania zagadnień estetyki - choćby i użytkowej.
Właściwie mógłby to być magazyn rzeczy znalezionych. Dawno znalezionych, bo dawno zgubionych. Taki na przykład zabytkowy adapter będący częścią równie zabytkowej wieży. Kiedyś to był sprzęt wysokiej jakości i wielu młodych ludzi dałoby się za niego posiekać, ale teraz… Ech… Teraz to był odpad niebezpieczny, który należało sprawnie zutylizować i tyle. Było w tym pokoju dużo papierów piętrzących się w nieregularne stosy, regały zawalone aktami, niedomknięta szafka żywnościowa i bezprzewodowy czajnik, z przewodem chałupniczo zaizolowanym czarną taśmą. Ciekawe ilu zwarć instalacji elektrycznej był powodem?
Pan policjant poprosił, żeby usiadł na krześle, sam zasiadł za jednym z dwóch biurek i zaczęło się składanie zeznań. Po pierwsze ustalono, że ja to ja, czyli zostałem wylegitymowany, po czym padło pierwsze pytanie:
- Czy pamięta pan tamten dzień?
Hę?.. Że co? – pomyślałem. Jako to czy pamiętam? Cały dzień? Nie byłem pewien o co chodzi, postanowiłem więc upewnić się, czy panu policjantowi chodzi o samo zajście, czy może faktycznie interesuje go moja kondycja psychofizyczna i - w związku z tym - pyta o dzień, jako całość? Chodziło o zajście, a konkretnie o datę. Daty nie pamiętałem, wydarzenia całego dnia – co chciałem ukryć przed panem policjantem – również zatarł się już w mojej pamięci, ale datę dałem radę sprawdzić. Widniała w moim telefonie nierozerwalnie połączona z numerem 997, na który bezskutecznie próbowałem się wtedy dodzwonić.
Ustaliliśmy więc datę - czas akcji. Teraz przyszła kolej na miejsce dramatu. No to tłumaczę. Wysiadłem z autobusu, nie pamiętam nazwy ulicy, ale to całkiem blisko. Opisuję jak umiem najlepiej, wydaje mi się, że jednoznacznie, ale… Ale chyba nie do końca. Więc jeszcze raz. Nie, nie w stronę sklepu „Polo”. Nie, bezpośrednio do przejścia dla pieszych… Tak. Właśnie tam. Tak jest! Sukces! Mamy zatem scenę, na której za chwilę obejrzycie Państwo tragedyję, na jedną dziewczynę, jednego chłopaka w dresie i jednego mnie – czyli właściwie nie wiadomo kogo.
Idzie sobie dziewczyna, idzie, w uszach ma słuchawki, nie widzi, nie słyszy niczego poza swoją własną osobą, taka jest sobą zaprzątnięta, taka zaaferowana. Któż to wie, czego słucha? Może Bacha, może B. Spirs, może koncertu kwartetu dżezowego? Nie, nie wygląda na koncert dżezowy. Mniejsza z tym. Idzie sobie nieboże i grzebie w torebce, czegoś tam szuka, może szczęścia, może szminki, może chusteczki do nosa? Nieważne. Przechodzi przez pierwszy etap dwuetapowego przejścia dla pieszych i zatrzymuje się przed czerwonym światłem etapu drugiego. Nie, jeszcze się nie zatrzymuje, jest jeszcze moment wcześniej, jeszcze grzebie w sakwojażu i przy okazji tego grzebania gubi telefon komórkowy. Tak, jest to z pewnością telefon komórkowy. Widzę to z pewnej odległości, bo ja nie załapałem się na pierwszy etap i stoję na czerwonym. Więc stoję i widzę, jak dziewczynie wypada telefon, widzę też, że idący za nią chłopak w dresie telefon ten podnosi. Myślę sobie – ja, dureń i pomimo wieku istota naiwna – podejdzie ów młodzieniec w dresie do dziewczyny i z uśmiechem na zbielałych ze wzruszenia wargach odda zgubę. Kto wie, może zawiąże się między nimi nić uczucia? Teraz on pomoże jej, a potem ona jemu - bo ja wiem - udzieli korepetycji, pomoże w nauce i on dzięki temu osiągnie przyzwoity wynik w testach i zda do następnej klasy i nie stoczy się na dno, co przecież mogłoby mu się zdarzyć? Obserwuję wszystko i już nie mogę się nacieszyć dobrym uczynkiem, którego anonimowym świadkiem za moment się stanę. Niech i mnie opromieni dobro przepełniające cały ten świat, ach…
Nie mieściło mi się w głowie, że idący dwa kroki za dziewczyną chłopak, podniesiony telefon po prostu schowa do kieszeni, po czym podejdzie do dziewczyny, stanie obok niej i spokojnie będzie czekał na zmianę świateł, a tak się przecież stało! Postanowiłem więc działać. Złamałem przepisy ruchu drogowego, przetruchtałem na czerwonym i dopadłem do złoczyńcy. Najpierw uderzeniem w twarz zmasakrowałem mu nos, potem kopnięciem w kroczę zmasakrowałem mu genitalia, poczym – już ułożonego na błotnistym chodniku – potraktowałem ciosem z pantofla w okolice brzucha (cios klasyczny tzw. kujawiak). I po tym wstępie, kiedy nabraliśmy do siebie nawzajem szacunku i zaufania nadszedł czas na merytoryczną rozmowę. Rozmowę o uczciwości, dobrze, pięknie, kolejnej rocznicy śmierci JP2 i o całym pokoleniu wychowanym w światłym cieniu jego pontyfikatu. Czyż muszę dodawać, że było zupełnie inaczej? Nie, nie muszę… A przecież ja chciałem tylko, żeby w zeznaniu moje męstwo odmalowane zostało w sposób odzwierciedlający jego rzeczywisty – choć, przyznam, ukryty przed szerokim odbiorcą - kształt i wymiar. Pan policjant nie wykazał zrozumienia dla mojego rozmachu… Zmusił mnie do podpisania wersji, w której moja interwencja nie przyniosła efektu oczekiwanego przez fanów B. Łilisa. Jedyne z czego mogłem się cieszyć po całym zajściu to fakt, że młody człowiek zmuszony został do szybkiego oddalenia się, a wiadomo, że ruch to zdrowie.
Podpisałem moje zeznanie, zaparłem się ogromu w sobie… W czasie, kiedy ja snułem zeznania, drugi obecny w pokoju policjant udzielał trzeciemu obecnemu policjantowi, instrukcji na temat metod zbierania próbek grafologicznych podpisu. Teraz i ja wiem, że robi się to ręką prawą i ręką lewą, w pozycji stojąc i siedząc, na miękkim i twardym podłożu i że trzeba tego po kilka prób w każdej wersji! Sprawa jest, jak widać skomplikowana. Byłem też świadkiem liczenia dowodów rzeczowych w postaci płyt CD, DVD i VCD, które w cudowny sposób się rozmnożyły, no i - z rozmowy ze spisującym moje zeznania policjantem - dowiedziałem się, że byłem świadkiem przywłaszczenia, a nie – jak sądziłem – kradzieży!
Podsumowując: można powiedzieć, że moja wizyta na policji była udana. Wszystko zajęło ok. 45 minut. Zdobyłem sporo nowej wiedzy, potwierdziłem obiegowe opinie na temat niedoinwestowania służb, w niwecz doszczętną obróciłem - tlące się przecież gdzieś na dnie duszy, dziecięce marzenia ujawniające się najczęściej (nie wiedzieć czemu!) pod wpływem alkoholu lub innych silnych emocji - o pracy w organach ścigania… Patrząc w przeszłość widzę wyraźnie, że to była bardzo wartościowa wycieczka do zakładu pracy, w którym „inni mają jeszcze gorzej”.
Jakież to dobre, bo polskie.

2 komentarze:

  1. Zainteresował mnie ten cios klasyczny "kujawiak". Jakiś opis by się przydał, bo zwykły, przeciętny obywatel spoza kujawsko-pomorskiego nie wie, a chciałby wiedzieć. Na wszelki wypadek.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Kujawiak jest tańcem spokojnym w metrum 3/4. Polega na chodzie w rytmie ćwierćnut na lekko ugiętych nogach. Nastrojowa, liryczna melodia nadaje mu zalotny charakter. Kroki taneczne oparte są głównie na łagodnym chodzie i obrotach, jedynie muzyczne akcenty na koniec frazy podkreślane są przez mocniejsze przytupywania.

    Podstawowe kroki w kujawiaku to: równy, z dołu, z góry, trójkrok chodzony (w jednym takcie wykonuje się trzy kroki taneczne). Figury Kujawiaka to: śpiący, od się-do się (odsibka), kolebany i 4 kierunki wirowania."

    Tyle Wikipedia... W warunkach miejskich XXI wieku prawidłowe wykonanie kujawiaka koncentruje się na mocniejszym przytupywaniu w tempie zdecydowanie szybszym niż zakładano pierwotnie. Taniec traci przez to nieco na swoim "zalotnym nastroju", ale stanowczo lepiej dociera do odbiorcy, jest dla niego bardziej zrozumiały, namacalnie odczuwalny. Myślę, że w dobie Ju Ken Denc, dynamiczność współczesnego kujawiaka jest jego sporą zaletą.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń