wtorek, 26 marca 2013

Zabójcza broń 5 - czyli PODUCHA


Zabrakło tu szmaragdu i krokodyla, ale co gorsza zabrakło miłości… Po obejrzeniu tego filmu poczułem się współwinny morderstwa, bo modliłem się o to, żeby starszy pan wytrwał i udusił starszą panią, żeby się nie rozmyślił i żeby wytrzymał kondycyjnie, a nie jak nasi piłkarze – wymiękł. Siedziałem w fotelu i chyba pierwszy raz w życiu aż tak czekałem na śmierć w kinie. Pani wierzgała – niby unieruchomiona po udarach mózgu, ale jednak stawiała opór – pan ją zaduszał poduchą, a ja z nadzieją mierzyłem czas. No ile może wytrzymać bez tlenu stara, zmarnowana i tak już na wpół tylko żywa istota ludzka, ile?! 20 sekund, 30 sekund? I czy jej mąż da radę, czy on da jej radę? W kibicowskim odruchu w duchu krzyczałem: „Dawaj, dawaj! Dasz radę, jeszcze chwila! Dziadek, dziadek, dziadek! Wytrzymaj jeszcze chwilę!”. Walka w parterze nie jest łatwa i wie to każdy zawodnik MMA, a dla starszego pana duszącego własną żonę musiał to być moment szczególnie trudny... Zdaję sobie z tego sprawę.
Ok. Nie jestem bezwzględnym mordercą, miałem świadomość, że to tylko film i że na końcu pojawi się informacja, że podczas kręcenia tej produkcji nie zginęła żadna kobieta, to pewnie ułatwiło mi dopingowanie starszego pana, ale muszę przyznać, że takie zjawisko przydarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Hobbit z kurduplami szli przez cudne krajobrazy i szli, a ja dawałem sobie z tym radę, Tom Hanks i Halle Berry zmieniali ciuchy, epoki, kolory włosów i co się tylko dało, a ja – wykorzystując to dzielnie, m.in. na wizytę w toalecie – dźwigałem skomplikowaną fabułę i śledziłem wątki, Danuta Szaflarska niby wiedziała, że pora umierać i też jakiś czas jej to zajmowało - żadnego tam „rapete, papete… pstryk!” – ale zapatrzyłem się na to i nawet mi się podobało, a w przypadku „Miłości” Michaela Haneke przeszedłem na ciemną stronę mocy… Ta… Z nudów można zdechnąć i z nudów można zabić.
Jak widać z powyższego, film o którym mowa nie poruszył mnie, a przynajmniej nie tak, jak mógłby sobie tego życzyć jego twórca. Nie rozstrzygam, czy jest to dzieło dobre, złe, czy w ogóle „jakieś tam”, chodzi tylko o to, że do mnie nie dotarło. Nie potrzebowałem tej dwugodzinnej wizyty w mieszkaniu staruszków. Przyglądanie się ich konaniu i polowaniu na gołębia, siedzeniu w fotelu i spożywaniu obiadów niczego nie wniosło do mojego życia i – choć źle to zabrzmi, bo w kinie nie zawsze o to chodzi, ale… – w ogóle mnie nie kręciło. Podobnie, jak nie kręciło mnie przyglądanie się ludziom spadającym z WTC (nagroda medialna w kategorii: Wydarzenie Roku 2001). Pamiętam, że pokazywały to wszystkie telewizje, tysiące razy, z przejmującym komentarzem czy też przejmującą ciszą w tle, a ja za każdym razem w tym właśnie momencie wyłączałem telewizor lub zmieniałem stację.
Wiem, że ludzie są śmiertelni - kapnąłem się jakieś trzy tygodnie temu! – i wiem, że bywa, iż ciężko chorują. Wiem, że rodzi to smutek, strach i inne tym podobne emocje. Cierpienie nie jest mi obce, na przykład wczoraj bolała mnie noga. Ba! Wiem, że ta noga będzie boleć mnie jeszcze nie raz i wiem też, że kiedyś przestanie i że to właśnie będzie miało jakiś związek ze śmiercią…
Reasumując zatem: ewidentnie zabrakło mi krokodyla, który rozruszałby albo zabił i zjadł dużo szybciej całe towarzystwo, szmaragdu, na który popatrzyłbym sobie z tęsknotą i MIŁOŚCI, czyli… No wiadomo o co chodzi. He, he, he!!!
Swoją drogą, ciekawe dlaczego autor nadał temu filmu tytuł: „Miłość”? Szedł sobie po schodach z targu, coś mu się pokojarzyło i pomyślał: „A tam, nazwę ten film Miłość. To dobry tytuł… Ta… Bardzo dobry. Miłość, dobrze brzmi… A może?.. Może inaczej?.. Może Jedzenie? Też mocne! Też chwyta! Ale nie, kurwa, nie! Zaraz mi się przyczepią, że idę w stronę Jedz, módl się i kochaj, kurna, nie!” I jeb! W tym momencie upadła mu siatka z warzywami na schody i się posypały w dół różne takie tam pory, pomidory, kalafiory i burak. A on się na to tak zawodowo, po filmowemu zapatrzył, że jak w zwolnionym tempie dostrzegł każdy szczegół tego opadu warzyw, patrzył na nie, jak - w promieniu słońca wpadającego przez luft klatki schodowej – toczą się po schodach, odbijają od stopni, gniotą i rozpadają (zwłaszcza dojrzałe pomidory) i giną w czeluści, odchodzą on niego, umykają, przechodząc metamorfozę w niejadalne, bezpowrotnie… Bezpowrotnie, bo przecież nie będzie jadł takich usyfionych, od psiej kupy, którą ktoś próbował zdrapać ze swego buta na tych stopniach właśnie. Iluminacja. „Jednak Miłość”.

Ps. Czekam na „Miłość 2”. Czekam tylko po to, żeby nie pójść.

10 komentarzy:

  1. "Może Jedzenie? Też mocne! Też chwyta!" - ładne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ;-) Taka jest prawda. Prawda jest najładniejsza.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobrze napisane, wręcz świetnie. Zmęczyłam się czytając. Tak miało być?
    A film mi się podobał.

    OdpowiedzUsuń
  4. Odpowiadam na pytanie Wiosny:

    Tak. Nie... Nie jestem pewien. (Już widać, jak szerokim wachlarzem dysponuję, jak wielobarwną paletką!).
    Chyba nie.
    Po chwili wahania: Tak, stanowczo: tak.
    Idę do kuchni, robię sobie szklankę. Znowu niepewność... A przecież... Nie mam złudzeń, ta niepewność maskuje tylko, to co najgorsiejsze... A co jest najgorsiejsze? Najgorsiejsza jest pewność... Bosze... Pewność tego, że nie wiem. I że nigdy się nie dowiem - ba! - pewność tego, że nigdy nie wiedziałem!
    (Na odpowiedź zostały 2 sekundy).
    Nie wiem Wiosno... Nie wiem...

    OdpowiedzUsuń
  5. Czekam jeszcze, aż zgłosi się Paweł i zwróci uwagę, że nie wspomniałeś o scenie z solniczką! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Paweł się nie zgłosi... Paweł już tego filmu nie pamięta!

    OdpowiedzUsuń
  7. Uprzejmie informuję, że "Miłość 2" (ta Fabickiego) jest fajniejsza. Nie ma w niej gołębi, nie ma też krokodyla, ale ogląda się ze znacznie większym zainteresowaniem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Kolega Mariusz twierdzi, że wręcz przeciwnie. :-) Ale kto by tam wierzył Mariuszowi?

    OdpowiedzUsuń
  9. Jak mawia mama mojej koleżanki: "Ech... Mężczyźni nie mają tej wrażliwości".
    (To o Mariuszu).

    OdpowiedzUsuń
  10. Mariusz na pewno poczułby się dowartościowany zaliczeniem go w poczet mężczyzn. Nie ma takiej obelgi, której nie zniósłby w zamian za możliwość przystąpienia do grona samców. Obawiam się, że - jak powiadał klasyk świętej pamięci, pan Andrzej Lepper - skłonny byłby w celu osiągnięcia tego celu nawet "zgwałcić prostytutkę".

    OdpowiedzUsuń