piątek, 10 lutego 2017

Raport PoFeriach+ 2017



Kończą się pery-ferie codzienności i już za moment syn powróci do macierzy, dodawania i dyktand z „rz”, „ż” i „ść”. A my razem z nim. Minione dwa tygodnie wypełnione brakiem obowiązków oddziecięcych upłynęły małżonce Mej Joannie oraz mi, na chadzaniu na basen, oglądaniu filmów i czytaniu książek, spotykaniu się (słownie: raz) ze znajomymi nam ludźmi. O niespiesznym sączeniu alkoholu z przyczyn oczywistych nie wspomnę, bo to oczywistość. Podsumowując zatem.

„La la land”. Wybieranie na co pójdziemy do kina chwilę trwało. Dla mnie kryterium od pewnego czasu jest dość proste: nie mogę na filmie się męczyć, co właściwie niczego nie tłumaczy – bo męczyć się potrafię zawsze i wszędzie -  i w niczym nie ułatwia wyboru, ale wstępnie odrzucam filmy wysoce artystyczne z zacięciem do dramatu, w tym oczywiście odpada cały Holocaust, historie o chorobach dzieci i zwierząt, Rambo, komedie polskie (z kilkoma wyłączeniami z wykluczenia, ale nie czas i nie miejsce na szczegóły) i tym podobne. Przy czym oczywiście decyduje dający się dostrzec klimat dzieła, jego smród/zapach poprzedzający je o kilka chwil zaledwie, ale zawsze dający się wychwycić. Ogólnie skupiam się na tym, żeby w kinie nie doznać silnych, negatywnych wzruszeń. Króluje zatem repertuar rozrywkowy. Ok., zarysowałem pole walki, no i popatrzyliśmy na propozycje filmów z kina. Stawka zawęziła się do M. Wisłockiej (ale dramat dzieci), filmu tra la, la, la (ale trochę obciach łazić na takie filmy, kiedy jednak jesteś heteroseksualnym, białym, męskim, jeszcze nie stosującym pieluchomajtek rączym samcem), „Konwój” (ale jednak może być ciężko)… Odbyło się publiczne rozważanie „za” i „przeciw” i „kto się wstrzymał” i wreszcie doszliśmy do tego, że idziemy na film muzyczny. Nie powiem - trochę się bałem, że będzie słabo, bo co ja właściwie widziałem z kina tego typu, co by mnie uszczęśliwiło choć na chwilę? No… Niczego sobie nie przypominałem… Oczywiście widziałem kiedyś „Deszczową piosenkę”, ale wspomnień nie mam w związku z tym filmem żadnych. Ostatecznie jednak poszliśmy i przyznaję, że owszem podobało się. Film ma totalnie wywalone na realia w sensie, że się raczej nie śpiewa grupowo podczas stania w korku ulicznym i nie tańcuje wtedy skacząc po samochodach (no, chyba że to ustawka na A1), ale z drugiej strony, co do prawd życiowych, to utrafia w sedno i jednocześnie nie jest słodziutki. Reasumując: i piosenki mi się podobały i tańce mi się podobały, no i tam zima, to było 24 stopnie w nocy i 30 w dzień… Ech.  Przez cały film ani razu nie spojrzałem na zegarek, ani razu nie wypałem z historii i wychodząc  po seansie z kina miałem poczucie dobrze wypełnionego obowiązku kulturalno-rozrywkowego. Rozerwałem się, ale nie doszczętnie, tak w sam raz.

„Birdman”. Właściwie ręce same składają się do od-lotu. Kilka tekstów z filmu do zapamiętania na całe życie, film do zapamiętania na co najmniej połowę całego życia, z dostępem do morza nieskończoności. Nawet nie będę pisał, bo nie ma po co.

Dentysta. Tak… To jest temat trudny, ale w każdym dramacie (głównie gównie) pojawia się czasami chwila wytchnienia (widok wesołej pszczoły, która nadlatuje i przysiada na stokrotce rosnącej w najbliższym sąsiedztwie leżącego na trawniku gówna), a zatem:
- Teraz zrobię zastrzyk – mówi do mnie lekarz.
Jestem kurwa gotów – myślę sobie buńczucznie, choć wiem, że nie jestem gotów… Nigdy nie byłem na to gotów, bo co z tego, że zastrzyk jest właśnie po to, żeby nie bolało, skoro sama iniekcja napierdala i poniża me receptory, a w raz z nimi całe moje jestestwo. No boli, jak jasna cholera boli za każdym razem i tym razem też będzie boleć – myśli lecą mi przez głowę, a tym czasem lekarz odsuwa się i odkłada strzykawkę. Że co?! Nie udało się?! Patrzę na stomatologosa zdziwiony i pytam, co się stało, a on, że co się miało stać, a ja, że zastrzyk coś nie teges, a on, że teges, że zrobiony… Hm… Mówię na to, że nic nie czułem, że tak bez uczucia to jakoś poszło, a ów do mnie: „Bo użyłem cienkiej igły”… Kurwa… Wzruszenie ścisnęło mi gardło i to nie była kwestia, że znieczulenie już zaczęło działać. Czterdzieści lat z kawałkiem na świecie, w tym czasie niezliczone wizyty u dentystów i pierwszy raz w życiu zaczęło i skończyło się całkowicie bezboleśnie (kwestie finansowe pomijam). Na marginesie dodam też, że pierwszy raz miałem podczas wizyty wybudowany na japie ustnej namiocik z zielonej materii, taki jaki widywałem czasem – w większym rozmiarze – na filmach pokazujących operacje chirurgiczne. Pan lekarz wyznaczył sobie pole działania tym namiocikiem, rozbił fachowy obóz i nie wyłaził na zewnątrz, żeby – bo ja wiem – coś tam poskrobać dookoła. Jednocześnie nic z okolicy mu tam nie zaglądało, żadne paprochy, muszki, czy inne zrozpaczone i próbujące zwrócić na siebie uwagę zjawy. Wiecie, takich absorbujących i zaprzątających istnień i zagadnień, które starają się za wszelką cenę ściągnąć na siebie wzrok dentysty, jest sporo, nawet/zwłaszcza w mojej jamie ustnej. A tak: jest namiocik, jest wyznaczony i ogrodzony teren, zajmujemy się „trójką” i nie dekoncentrujemy się dajmy na to zrozpaczoną „dwójką” czy „piątką”, która chce się przytulić... Ok. W tym temacie to tyle.

Olga Tokarczuk. Zachwyt, ale i wyrzut. Z jednaj strony pełna świadomość, że „Księgi Jakubowe”, to dzieło „wybitne i godne uwagi”, „warte”, „zasługujące”, „kompletne” itp., a z drugiej, no jakoś nie mogę się zapędzić do czytania… Jak już się zapędzę, to czytam, ale z tym zapędem bywa kiepsko. Tak czy inaczej, pierwszy raz od dawna zawziąłem się na siebie i przeczytam, choćby mi to miało zając trzy miesiące, choćbym miał robić notatki i uczyć się na pamięć, to przeczytam z całą zawziętością. Obiecuję. Sam sobie, więc można olać...

Spotkałyśmy się jeszcze w naszym dziewczyńskim gronie i pogadałyśmy sobie o pracach, dzieciach, tatuażach, no i innych takich tam, jak to my dziewczyny lubimy sobie pogadać. Było miło, a rano spałam długo, bo do coś około dziesiątej i właściwie nie miałam kaca.

Ok. Syn powraca. Należy ponownie przyjąć postawę, nakręcić i z-syn-chronizować zegary, żeby zdążać na czas i być na posterunku. Polityką się nie zajmowałem w tym okresie, oprócz wiadomych wiadomości dot. ob. Misiewicza.

Niniejszym chciałbym serdecznie pozdrowić czytelników niniejszego bloga, którzy pomimo niskiej frekwencji ałtora zaglądają tu czasami.

Deser: zdjęcie z lodówki, bo nie mogłem się powstrzymać od upublicznienia… Oto wyraz mojej słabości, zadumy, nabożnego lęku pomieszanego z podziwem. Ocknąłem się z tym zdjęciem w koszuli posylwestrowej, która - jak wiadomo – jest bardzo bliska ciału. Wsunięte było do kieszonki… A teraz jest na lodówce.

1 komentarz:

  1. cóż to za przystojniak? Szkoda, że nie udało się zrobić zdjęcia zanim utonął...

    OdpowiedzUsuń