poniedziałek, 16 lutego 2015

Zajście zeszłego roku



Zeszły rok… Zabieram się do tego i jakoś zabrać się nie mogę, jak widać zresztą wyraźnie. Zeszły rok, to był rok istotnych zmian w moim życiu. Na szczęście nie okazało się, że choruję na białaczkę - ba! - nie było nawet takich podejrzeń, ale przecież dla faceta każdy katar jest groźny i – w mikroskali – właściwie stanowi wyrok. Mikrowyrok śmierci…

Zeszły rok zaczął się dla mnie w lutym, kiedy przebywałem w domu opiekując się chorym Wiktorem. Właśnie wtedy, w poniedziałek rano zadzwonił telefon i mój kierownik, na „dzień dobry”, zapytał mnie: „co byś zrobił, gdybym powiedział ci, że właśnie straciłeś pracę?”. Tak… No co bym zrobił? Nie wiem. Na szczęście okazało się, że nie straciłem pracy, a przynajmniej jeszcze nie. Po prostu pani dyrektor przeprowadziła „reorganizację” w naszej placówce i zarówno kolega kierownik, jak i ja otrzymaliśmy „szlachetną propozycję” pracy na pół etatu każdy. Nie będę opisywał szczegółów, ale proszę mi wierzyć: spawa miała drugie dno i podteksty i tak na prawdę chodziło o pozbycie się nas z firmy. Wszystko działo się w atmosferze hm… jakby to powiedzieć, zakulisowej nagonki i zwykłego kurestwa, okraszonego moim ulubionym cytatem z koleżanki ze świty pani dyrektor, głoszącym: „Pani dyrektor nie chce wam zrobić krzywdy”. Jeszcze nigdy w życiu, ktoś aż tak bardzo nie chciał mnie skrzywdzić!
Reagując na rzeczywistość zastaną i odpowiadając na zapotrzebowanie nienasyconego rynku, znalazłem w zeszłym roku 3 nowych pracodawców, ostatecznie żegnając się z moją „jednostką macierzystą” w okolicach listopada. I powiem Wam, że niewiele rzeczy w życiu sprawiło mi większą frajdę. Żałuję tylko, że nie udało mi się porzucić tego dziadostwa nieco wcześniej, żeby zostawić firmę z kilkoma sprawami nie zamkniętymi, zwłaszcza w zakresie projektu, którym kierowałem. No cóż, nie wszystko mi się w życiu udało.
Dzięki zmianom, jakie dotknęły mnie w zeszłym roku, poznałem wielu nowych ludzi, doświadczyłem szerokiej gamy stanów emocjonalnych - w większości zdecydowanie lękowych, ale co tam – i ogólnie teraz, uważam, że nie jest źle, a nawet, że jest dobrze, ale żal pozostał… Proste uczucie, że zostałem potraktowany niesprawiedliwie i nieuczciwie. Jest to uczucie z kategorii tych najbardziej niemiłych, kiedy bijesz głową w mur i jesteś bezradny, a przecież mając w sobie tyle szczerego uczucia tak bardzo chciałoby się móc odpłacić „pięknym za nadobne”, ech… Zostawiam to. Są sprawy istotniejsze, np. prawdziwa śmierć.

Śmierć zupełnie nie hipochondryczna, bo Gośka umarła krótko i na temat. Jakoś tak na Mikołajki. Miała 39 lat. Znaliśmy się ze studiów. Byliśmy razem w kole naukowym i współorganizowaliśmy wyjazdy na obozy „roku zerowego” w Bieszczady. I teraz już od dwóch miesięcy  jej nie ma, a nie wyglądała na taką, co może umrzeć. Chorowała. Lekarze, leki, modlitwy, wszystko i nic nie pomogło. Staję wobec takich śmierci jak wryty. Jeszcze nie ja, ale przecież już moi…

Poza tym proza życia przedśmiertnego: Wiktor poszedł do szkoły, polska reprezentacja w siatkówce wygrała Mistrzostwa Świata, a w pracy mam inny widok za oknem.

3 komentarze:

  1. Eh, proza życia, ale z nowymi, oby optymistycznymi widokami na przyszłość. Powodzenia życzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ładny tekst, taki refleksyjny, taki ludzki. Bardzo mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję Państwu komentującym i pozdrawiam. Również powodzenia życzę.

    OdpowiedzUsuń