piątek, 27 września 2024

No dobrze, jestem urodzony

Zacząć od końca. Na pewno są takich początków miliony, więc nie… nie ma co pchać się w koleinę. Zacząć od początku? Jeszcze banalniej… Może po prostu nie zaczynać? Tak. To najlepsze rozwiązanie, zwłaszcza, że początek, którego nie ma, sam w sobie i tak już jest początkiem. Więc ok, „żeby samo się zaczęło, żeby samo się skończyło”.


Na początku mego listu chcę serdecznie podziękować wszystkim, którzy złożyli mi życzenia z okazji rocznicy moich urodzin. W większości były to życzenia miłe i sympatyczne, wiadomo że zawsze znajdą się osoby, które nie potrafią być szczere i po prostu życzliwe, a jakoś tam konwencją czują się przymuszone i plotą „bo wypada”, ale generalnie były to wypowiedzi miłe. Zatem: dziękuję. Minął już nieco ponad tydzień od terminu ściśle wyznaczającego dzień narodzenia, ale parada uroczystości rozpoczęła się już w łikend poprzedzający termin, a ostatni akord „obchodów” wyznaczony jest na pierwszy dzień listopada, bo wtedy uda się ostatnie zainteresowane gremium zgromadzić wokół wspólnego stołu. Muszę przyznać, że od momentu skończenia pięćdziesięciu lat nieustannie choruję. Właściwie chory byłem już w urodzinki i potem to już tylko się pogarszało, aż do wizyty u lekarza i interwencji farmakologicznej włącznie. Także: starość, choroba i majacząca już na horyzoncie śmierć – oto moje perspektywy, kiedy te pół wieku na planecie stuknęły. Wiadomo, coś tam jeszcze się wydarzy po drodze, nieraz się zatruję, przewrócę, wstanę i upadnę po raz trzeci, odstawię alkohol, złamię przysięgę, może wyjdę i nie wrócę, ale raczej wrócę, po czym zawieszę wszelką działalność, obumrę, posegreguję odpady i jakoś tam będę trwał, jednak nie ma się co oszukiwać: jest już z górki. Przy czym: dla kolan schodzenie z górki nie jest najlepsze. Wiadomo… Teraz mam już papiery na to, by rzęzić jak stary dziad, marudzić, mlaskać i żując bezzębnymi dziąsłami skórkę od chleba wspominać minione, lepsze czasy.

Czytam sobie „Projekt prawda” Mariusza Szczygła, który dostałem w prezencie. W książce jest odręczna dedykacja poczyniona przez autora. Mam nadzieję, że przez autora… Podpis jest… Człowiek mnie nie zna, na oczy nie widział, a napisał, że ma nadzieję (on też!), że znajdę w tej książce choć ½ prawdy… Hm… „Arkowi z nadzieją, że znajdzie tu choć ½ prawdy”. Nie biorą mnie autografy, nie wzruszają zdjęcia z kimś znanym, nie mam potrzeby robienia sobie takich fotografii, ale ta dedykacja… Z jakiegoś powodu zrobiła na mnie wrażenie. Autor pisze książkę i pewnie ma nadzieję (znowu…), że nie tylko trafi ona do czytelnika, ale jeszcze jakoś na niego wpłynie, jak to mówią po wsiach i miastach naszego kraju: „zarezonuje” w nim, odezwie się - najlepiej głosem autora. Na pewno po przeczytaniu dedykacji poczułem delikatną nić, więź z pisarzem. Na oczy pozamedialnie go nie widziałem, on mnie też, a jednak poczułem jakieś połączenie. Absurdalne. Czasem wydarza się coś takiego i nie mam ochoty tego racjonalizować, tłumaczyć sobie czy – tym bardziej – komukolwiek. Przemknęło mi przez myśl pytanie: czy pisząc to, co napisał, rzeczywiście miał taką nadzieję, choć odrobinę mniej mgliście postrzegając mnie, adresata wpisu i odróżniając go (mnie) choć na chwilę od 

reszty odbiorców? Byłem dla niego ważny, pojedynczy? Ja?! Ha! Mariusz Szczygieł wpisujący to samo na dziesiątkach spotkań autorskich w kraju i na całym świecie, z czułością przywołuje w myślach każdego CZYTELNIKA. Tak! Kusząca wizja. Jakby nie było, e-maila z pytaniami do pana Mariusza (jesteśmy już niemal kolegami Mariuszu) nie wyślę. Chyba… Chyba że… ;-) Ale serio: sprawiło mi to przyjemność. Dziękuję. Podobnie, jak za wszystkie - powtarzam: wszystkie - życzenia.

Ponadto czytam Louise Glück, „Zimowe przepisy naszej wspólnoty”. No… Polecam. Ale tylko tym, którzy lubią takie kawałki. He, he, he.

Kończąc zaś zauważę tylko, że jest w miarę spoko. Jesień tego roku, póki co, rozpieszcza. Jest prawie jak w wierszach. Ale tych niesmutnych. Nie żeby znowu tylko jak w tych wesołych, ale jest ciepło, świeci słońce i nie ma błota. Przynajmniej nie tutaj. Błoto jest gdzie indziej, popowodziowe. Bo przeszła powódź. Grzeszna. Powódź do trumny. Odra, Biała Głuchołaska i Bóbr… I teraz bobry mają przechlapane.


Życie jest, jak kostka masła...

wtorek, 3 września 2024

Krótkie strzały dyr. Dymały

Idą, idą urodzinki! W trzech odsłonach, dla różnych grup społecznych i stanów. Tu chłopstwo, tu mieszczanie, a tu, owszem, duchowieństwo. System kastowy. Tylko szlachty nie będzie, bo szlachetnie urodzonych nie znam. Wszyscy normalnie kanałem rodnym zstąpili na ten łez padół i w dole tym tkwią. Po kolana, po pas, po szyję. W większość po wieki wieków, a nieliczni tylko – wierzący w co innego - tylko docześnie, by po chwili wzbić się do lotu wiecznego w glorii, chwale, białej szacie.

Rok szkolny ruszył. Z kopyta. Już wtorek. Zostało jeszcze… 296 dni. W Internecie są liczniki ze szczegółowymi danymi w tej kwestii, np. ile to sekund.

Festiwal lokalny NADA odbył się w ubiegły łikend. Podobało mi się bardziej niż w Olsztynie. Może dlatego, że wydarzenie było mniejsze? Może dlatego, że tylko jedna scena i nie było tego łażenia? A może po prostu od tak, bo tak i co mi zrobisz?! Nic mi nie zrobisz! Mankamenty organizacyjne były: sposób sprzedaży alkoholu, mało toalet, woda w umywalni się skończyła i nie dowieźli, ale i tak było spoko. Muzycznie, to Artur Rojek, Matylda/Łukasiewicz, Nietrzask i Mrozu, którego nie jestem fanem, ale doceniam za pełną profeskę. The Dumplings – w dużej mierze - przestałem w kolejce do alkoholi właśnie, więc nie bardzo mogę ich ocenić, ale historia o pokoncertowym zstąpieniu między ludzi artysty pierożka, jakoś nie zachęca. Wracając do plusów: Artur Rojek. Super, super, super! Pamiętałem człowieka z występów w nieodżałowanym Myslovitz, kiedy to po prostu stał z gitarą i śpiewał, a tu wulkan i dynamika! Momentami wyglądał (wizualnie), jak Michael Stipe (było ciemno i dymnie), wokalnie zaś wyglądał bardzo dobrze, a aranże koncertowe spokojnie kryły/eliminowały brakujące elementy. Żeby nie było! Zaśpiewane było wszystko co trzeba i jak trzeba, a do tego zaangażowanie i moc niesamowite! Jest przyszłość przed starszymi mężczyznami! Przy którymś numerze Pan Artur wyrzucił tamburyno wysoko, wysoko w powietrze i nie dość, że wyrzucił, to jeszcze złapał! Szacun! Koncert najlepszy ze wszystkich! Obiektywnie. Drugi wykon, to Matylda/Łukasiewicz, w składzie Matydla Damięcka, Radek Łukasiewicz i na bębenkach Kajetan Pietrzak. Bardzo, bardzo okej! Pani Matylda umie na scenie zarówno być, jak i śpiewać. Pan Radek, to wiadomo: żywa półlegenda, creatio ex Pustki itd. Kajetana Pietrzaka nie znam w sensie muzycznym, ale na pewno jest to człowiek utalentowany i bardzo, bardzo przystojny, co daje nadzieję na dużą karierę. Daje ją zwłaszcza to, że w bębny wali fachowo, ale, ale, ale i na okładce będzie prezentował się godnie i kusząco.

Fot. Facebook NADA

Skład fajny, trochę muzyki leciało z laptopa, bo było ich tylko troje, a nutek więcej, ale, ale, ale nic to! Pani Matylda wokalnie mnie zaskoczyła (w sumie nie wiem czego ja się spodziewałem?! jestem sobą nieco zażenowany…), a już w coverze „Nie stało się nic” (tak! Robert Gawliński!) poleciały takie dźwięki, że ho, ho, ho ho! Jeszcze raz okazało się, że utwór jako taki i sposób jego podania, to, no… Niby to samo, a różnie zaśpiewane potrafi zmienić dużo. Państwo grali, kiedy było jeszcze jasno, słońce dosłownie zachodziło przy dźwiękach ich muzyki, co być może dla muzyki nieco klimatycznej nie jest najlepszym anturażem, ale ja i tak słuchałem i patrzyłem urzeczony. No i kapela stąd (dotąd) czyli Nietrzask. Mnie się podobało. Fajne teksty, spoko muza, bez ciśnienia. Na ich występ trochę się spóźniliśmy, bo tramwaj, to tramwaj, a na Annuszkę trzeba uważać zawsze... Oni też grali „za jasnego” i w temperaturze grillowania karkówki. Mimo wszystko dali radę, udźwignęli, pozostawili po sobie dobre wrażenie. Nie są już młodzi, kariery nie zrobią, ale widać, że kręci ich wspólne muzykowanie. Podsumowując: gwiazdą pierwszego wieczoru był Mrozu - nie moja bajka, ale doceniam za fachowość. Gwiazdą drugiego wieczoru była Daria Zawiałow - po dwóch kawałkach poszliśmy. Nie mój klimat, ale też realia organizacyjne, tj. że ostatni tramwaj i piesek (dla mnie obcy) sam w domu siedzi. Po zmroku. W ciemności. Drży… Czeka. Andrzej Wajda, gdyby żył, to by o tym film nakręcił… Spoko. Festiwal, oby przetrwał w tej formule i wydarzył się w przyszłym roku, to by poszedł. To pójdę, chyba że przetrwa, ale i stłumnieje, obrośnie, otłuści się, zrakowacieje, porosną go pleśniawki wydarzeń towarzyszących nieznośnie, straganów, szarlatanów, ufajniowaczy. Wtedy nie. Dobrze zaś byłoby gdyby komunikacja miejska jakoś bardziej się zaangażowała, dołożyła kurs czy dwa, to by w ogóle było fajnie, ale jak nie, to trudno. Toruń nie jest duży. Można go przespacerować. Tylko ten mały, biały, obcy pies zamknięty samotnie w czterech ścianach… Ech…

Swoją drogą, podróż tramwajem nocą, to jest jakaś tam przygoda. Bez stygmatyzacji, ale! Mieszkańcy Starego Miasta, przynajmniej ci podróżujący ostatniej soboty ostatnią piątką, to był folklor. Pani zapowiedziała panu, że „wyjebie go umysłowo” i nie była to zalotna zapowiedź i gra wstępna prowadząca do obopólnych spełnień w sferze uniesień intymnych i drażnienia sfer erogennych aż do zapierających dech w piersiach szlochów i spazmów. Nie. Była to raczej groźba tortur i mąk, wpierdolu i że będziesz płakał i cierpiał. I że cię okaleczę, aż do śmierci… Wysiedliśmy, nim oni  wysiedli… Skasowany bilet wypadł mi z dłoni…

Tramwaj odjechał. My wróciliśmy do domu. Czekam na urodziny, czy nie czekam? A ma to jakiekolwiek znaczenie? Nie. Nie ma. Wiem tyle, że muszę więcej spać, bo coś mi to ostatnio nie wychodzi. Za dużo bywam, wolałbym dłużej nie być. Redegeneracja jest ważna.