Komediant Bartosz Zalewski i jego „Obietnica zmierzchu”. Od kilku lat oglądałem Pana Bartosza w internetach i zawsze mi się podobało, więc kiedy zobaczyłem, że będzie występ w Kwidzynie (za jedyne 50 peelenów plus opłata serwisowa i daj coś na zwierzęta), to się zdecydowałem.Zdecydowałem się, żonę i syna, że pójdziemy. Bilety mieliśmy niekolekcjonerskie, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo nikt niczego nie sprawdzał przy wejściu. Sala pod ziemią, znaczy w piwnicy, plakatów brak, więc i tak przyszedł tylko ten, kto wiedział, że tu i o tej godzinie artysta podestu będzie bawił ludzi do łez. Miejsca do siedzenia były już tylko z przodu, bo ludzie chyba trochę boją się na tego typu wydarzeniach siadać blisko źródła, żeby nie zostać obryzganymi strumieniem wesołości. My nie mieliśmy wyjścia. Siedliśmy sobie i światu, kupiliśmy picie – tylko sobie - i czekaliśmy. W rzędzie z tyłu – pechowo – lokalni dowcipnisie. Żartów już nie pamiętam, ale dobry nastrój i samozadowolenie już tak. Nie podzielam, a jednak trochę zazdroszczę ludziom tej wiary w siebie i samozachwytu, sami siebie za chwy tają. Na szczęście Pan Bartosz spóźnił się tylko 11 minut, a i tak świadczy to tylko o jego ponadprzeciętnej solidności, bo w kajeciku występ zapisany miał na godzinę 19.00, czyli przybył 49 minut przed czasem! Przybył zatem i wybawił nas od żartu skisłego i pękających ze śmiechu brzuszków. Występ się zaczął od suportu suportu, czyli że Bartosz Pan przedwystąpił przed Panem (imienia i nazwiska nie pamiętam), który miał wystąpić przez Panem Bartoszem, co też ostatecznie miało miejsce. Dowcipasy z drugiego rzędu źle przyjęły Pana suportującego, nieładnie jemu dogadywały i ogólnie brzydale to były. Fakt, nie był to występ porywający, ale też bez przesady, bo się skończył i na scenę wszedł gwóźdź programu. Wiadomo, nie będę opisywał, nie jestem obiektywny, bo jestem pomponiarą Pana Bartosza. Po prostu odpowiada mi ten rodzaj dowcipu, myślosplotu, absurdu, abstrakcji i ogólnego podejścia wliczając w to także podejście szczególne. Zgadza mi się również w tych występach – co nie jest bez znaczenia - ilość kurew na metr kwadratowy. Było miło, ale się skończyło. Ha, ha, ha. A na koniec miżona kupiła płytę CD, z rapowanymi utworami Pana Bartosza. Kupując zapytała go tylko, czy to da się tego słuchać i odpowiedź twierdząca, nie była z tych przesadnie twierdzących. No, ale pieniądz powędrował do twórcy, a ja płytę z autografem kolekcjonerskim mam. Mam i słucham. „Papież wiedział i nie powiedział”.
Ekshibicjonizm czyli pokazywanie. Goni pan po lesie w rozwianym płaszczu i widać, jak mu wisi i się kołysze, o wnętrze ud obija albo - gdy przystanie na chwilę, dla złapania oddechu - wtedy zza krzaka wystaje. Wystaje, bo pan pokazuje. A jak ktoś zobaczy to, co wystaje, to krzyk i lament i policja, psycholog, zawierucha i zamęt. No źle! A w sztuce? W sztuce można wszystko, tylko trzeba umić. Jak w sztuce pan pokazuje i panu wystaje, czy też pani - bo paniom też może wystawać i panie też mogą pokazywać (nawet, jak im nic nie wystaje) – to, jeżeli jest to zrobione we właściwy, sztukmistrzom dostępny sposób, to wtedy jest ok. To ok, teraz mogę podać tytuł utworu: „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Poszliśmy z Asią w ramach Festiwalu Teatralnego Kontakt. Dwie godziny i nie czułem dyskomfortu fizycznego, bo już w kategorii przeżywania, to i owszem, było to momentami przeżycie z kategorii trudnych. Umieranie człowieka, którego się kocha, jego bezsensowne cierpienie i bezradność, bezradność, bezradność… Sto, tysiąc, miliard razy powtórzona bezradność wobec tego, czego nie można zmienić (boli, ale cóż…), ale i wobec tego, co przecież jest tylko ludzką konwencją (spierdalajcie!)… Na spotkaniu po spektaklu pan Mateusz Pakuła powiedział, że teraz już wie, że dałby radę… Powiedział to tonem spokojnym. Nie wiem na ile można wierzyć takim deklaracjom, nie wiem czy ja mu wierzę, ale zawsze można przymierzyć się do brzmienia tytułu: „Jak zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego nie żałuję”. W Polsce. W XXI wieku. Z takim zapleczem kulturowo-społecznym, gdzie kościół katolicki i jego wpływ na życie jest jaki jest. Czy taką sztukę można byłoby napisać, opublikować, wystawić? Myślą, słowem, uczynkiem, zaniedbaniem. Dla mnie ten spektakl, to kawałek prawdziwej sztuki. Wymyślony, zaplanowany, napisany, zagrany, zrealizowany w sposób, który do mnie trafia.
Tak sobie teraz myślę o roli Kościoła Katolickiego w naszym życiu codziennym, ale to już temat na zupełnie inną opowieść… Bo wtedy byłaby to na 100 % kronika niekulturalna. Może trzeba napisać kronikę wulgarną?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz