piątek, 21 czerwca 2024

Szkiełko i oko... i jelito - czyli o sztuce i życiu

Pierwsze i ostatnie dwadzieścia lat życia. No pewnie, że są znaczące różnice. Najważniejsza, że w pierwszym przypadku wiadomo, kiedy to się zaczyna, a w drugim można to stwierdzić wyłącznie post mortem*. Chyba, że ktoś jest konsekwentnym planistą i wtedy, to się da policzyć i zaznaczyć w kalendarzu odpowiednim znaczkiem, postawić na sobie krzyżyk. Można też rozesłać zaproszenia. Dwadzieścia lat. Te pierwsze schodzą na wzrastanie, uczenie się, poznawanie, nabywanie, a ostatnie? Oswajanie się. Dociera do mnie, że to się stanie**, że się umrze, że nic ze mnie nie będzie, że będzie ze mnie nic. Zaewidencjonowany koniec. Patrzę po przodkach i liczę ich wyniki. Dodaję, dzielę, uśredniam. Pamiętam, że od dawna prześladuje mnie - czy też po prostu towarzyszy mi - myśl dotycząca ostatniego widoku, czyli: na co będę patrzył w momencie śmierci? Sufit? Podsufitka dachu karetki? Powłoczka poduszki – tej zielonej, w kwiatki - przyciskanej do twarzy? Błoto kałuży? Po prostu niebo? Nocą? W słońcu? Z wypiętrzonym cumulonimbusem? A może czyjaś twarz? Jest kilka opcji.

* Chyba jednak podstawową różnicą jest to, że druga dwudziestka kończy się zgonem… Tak, to może być ważniejsza różnica, z tych megajakościowych…

** Oswajanie, że się stanie… Że się już nie będzie w stanie. Co? Nic. Nawet-zwłaszcza oddychanie. A dodychanie?


„The Employees” wygrali! Wygrali Kontakt. W tym roku byliśmy na trzech spektaklach i udało nam się trafić w zwycięzcę, czyli też jesteśmy zwycięzcami! Mamy w sobie przynależny zwycięzcom gen zwycięstwa!!! Ok. Oczywiście nie jestem w stanie ocenić tego przedstawienia na tle innych, ale czy w sztuce to w ogóle możliwe? Kiedy ma się do czynienia z czymś ewidentnie nieudanym, wtedy ktoś rzeczywiście jest lepszy, a ktoś gorszy, ale jeżeli nikt nie jest przesadnie beznogi, to ocenianie artystów i ich dzieł jest właściwie od początku, jakąś tam formą pomyłki. Wyścig Vermeera z van Goghiem w kategorii „niebieski”. No, ale taka formuła, więc wygrał w niej spektakl „The Employees”. Mnie się podobał. W mojej osobistej głowie nieco mniej niż „Jak zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego nie żałuję”, ale jednak podobał się. To był inny teatr niż taki „że normalny”, że Litwo ojczyzno moja. Większość akcji obserwowało się na ekranach umieszczonych nad kubikiem? pudełkiem? pomieszczeniem? gdzie aktorzy chodzili i gadali i robili sztukę. Praca dwóch operatorów kamer, którzy nieustannie pokazywali skomplikowaną i wartko toczącą się akcję była: niesamowita, imponująca i coś jeszcze, ale nie przychodzi mi teraz do głowy, to słowo, może później je dopiszę. Aktorzy w rolach podwójnych, grający siebie (człowieka) i siebie (humanoida), z odmienną świadomością, wiedzą i temperamentem popadający w relacje i rozmowy ze sobą, a wszystko sklejone właśnie dzięki pracy operatorów kamer. Zachwyt, że można coś takiego wymyślić, zaplanować i zrealizować! To jest ogólna uwaga do spektakli, które widziałem i to jest ogólna uwaga i moja odpowiedź na pytanie: dlaczego warto oglądać spektakle na Festiwalu Kontakt. Odpowiedź tu: bo można się zachwycić, zadziwić, dowiedzieć czegoś. Same rarytasy z rękawa! Na małej pszeszczeni pomieszczone, można MZK dojechać, można na nogach dojść i dostępne są darmowe toalety (ze spuszczaną wodą), choć czasem jest ich za mało i trzeba stać w kolejce, a spektakl tuż! Właśnie dlatego nie odpowiedziałem no to pytanie przed kamerą, o co - m.in. ja - zostałem poproszony przez jednego pana. Na marginesie dodam - pana będącego aktorem teatru Wilama Horzycy. Co ja miałem powiedzieć? Że w porównaniu ze spektaklami tegoż teatru, to są Himalaje, to są sprawy wspaniałe, to są przeżycia wstrząsające? Że w porównaniu!.. Ale, ale, hola, hola! Po co zaraz porównywać?! Właśnie… No to po prostu. „The Employees” to spektakl, który zrobił na mnie bardzo duże wrażenie, może tylko sekwencja kończąca, kiedy nadzy, półnadzy aktorzy zastygali w dziwnych pozach nieco niepotrzebnie epatowała właśnie golizną. Tak właśnie sądziłem… Przynajmniej do moment, kiedy syn stwierdził po prostu, że są to odwzorowania najbardziej znanych dzieł sztuki, takich jak Pieta Michała Anioła, czy fragment fresku Stworzenie Adama… Tak… Wykształcenie ma sens. Reasumując: na mój prosty, nieokrzesany, powoli już kończący swoją przygodę w układanie puzzli umysł, to był spektakl świetny. W przyszłym roku chcemy iść na więcej. Może przygotuję sobie wcześniej odpowiedź, na pytanie o sens sztuki czy tym podobne. Oby mnie zapytano, obym miał szansę udowodnić, że!..


Byliśmy też na koncercie Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej. Czy to jest dobra orkiestra? Oczywiście  nie jestem w stanie odpowiedzieć, ale gdybym miał wybrać pomiędzy Teatrem Wilama Horzycy, a  Toruńską Orkiestrą Symfoniczną, to zdecydowanie wybieram TOS. W teatrze naszym zdarzyło mi się  kilkukrotnie zapytać siebie o to, która jest godzina i dlaczego ów aktor i owa aktorka coś tam właśnie  na scenie robią i dlaczego w sposób tak hm?.. W przypadku TOS nigdy nie zdarzyło mi się nic takiego  w odniesieniu do występujących tam muzyków. Ja się nie znam na sztuce, ja nie mam wiedzy, słuchu,  zdolności analitycznych, zacięcia i zdolności krytycznych (rozumianych tak bardziej, jak proponował to  pan Stanisław Brzozowski, a nie w formie występującej współcześnie napierdalanki… w napierdalankę bym umiał chyba…). Mnie się tylko podoba albo nie. Oczywiście natężenie stopniowalne. Pamiętam, jak wybrałem się na Requiem Mozarta i tu muszę się przyznać, utwór miałem dość mocno osłuchany,  może nie „po jednej nutce” nacisnął bym przycisk, ale po pięciu to już na bank. Więc poszedłem, usiadłem i nic, absolutnie nic mi tam nie zazgrzytało, a pan dmący w trąbkę wygenerował dźwięki cudow-ne. Siedziałem zaczarowany. Byłbym szczurem, bym za nim poszedł i się utopił. Raz, że pięknie dął, a dwa, że tak tą trąbką pięknie błyszczał, że dosłownie widziałem dźwięki. Cała orkiestra trutu, tu, tu, piu, piu, piu, fiu itd. itutu, a w tym wszystkim srebrna nitka trąbki. Widziałem to. Trzeźwy, bezźpny, w przytomności. Ok. Nie o tym miało być, miało być o koncercie „Amerykański sen”. Kawałki Johna Williamsa, Leonarda Bernsteina oraz George’a Gershwina grane pod patykiem Dainiusa Pavilionisa. W „Błękintej Rapsodii” solista pan Paweł Tomaszewski. Nie będę recenzował, z powodów już podanych/zasygnalizowanych, ale powiem tyle, że widzieć muzyków zasłuchanych w to, jak pan Paweł solista wywija na fortepianie, a im aż się oczy śmieją, to jest coś! Ogólnie rzecz biorąc bardzo fajny koncert, może tylko nieco przydługie nawijki oficjeli, którzy – w związku z tym, że było to zamknięcie sezonu – musieli coś tam powiedzieć, nieco zepsuły wydarzenie, ale trudno. Sama muzyka bardzo, bardziej, jeszcze bardziej! Sala pełna i owacje na stojąco. W przyszłym sezonie plan jest taki, żeby więcej w tym brać udziału. Przy okazji zauważyłem jedną rzecz, że kaszel włącza się wraz z  początkiem grania. Przemawiali oficjele był spokój, a tylko dyrygent machnął batutą i już kche, kche, kche, krztuś, krztuś, krztuś… A może wtedy bardziej to słychać? Może tak…


Chujowy jestem w smoltokach. Nie wchodzę w relację. I jak chodzę z nie moim/nie moją psem-suką  na spacery, to też nie wchodzę albo ledwo, ledwo tylko i to z obowiązku. Tak, z obowiązku wobec Niuni i jej socjalizacji nie uciekam przed ludźmi z psami. Wczoraj wieczorem też nie uciekłem. Takie wydarzenie. Fanta została sama, jej starsza koleżanka odeszła po piętnastu latach. Choroba nowotworowa. Właściciele bardzo walczyli, tam się cuda działy, łącznie z zastrzykami z komórek macierzystych za gigantyczne pieniądze. Na chwilę pomogło, ale finalnie, wiadomo… A wieczór wczoraj był piękny, jeden z tych najdłuższych w roku, bo to właśnie teraz sprawa się przechyla i już za moment, wiadomo… Sztolnią w dół. Od jutra… A! I jeszcze, ważne! Wczoraj nie spotkaliśmy na spacerze jeża żadnego, prócz truchła, które mijam od około 10 dni i obserwuję, jak zmienia się pod naporem czasu, od świeżo przejechanego, do – teraz – już tylko suszka takiego. Bez oka i jelita.

Na marginesie trwają Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. My, Polska, Orły już po pierwszej porażce, a dzisiaj mecz prawie o wszystko, więc zaostrzone ołówki wyliczają „matematyczne szanse” na wyjście z grobu śmierci, a de facto potrzebne jest religijne uniesienie i głęboka wiara. No i jest koniec świata szkolnego! Dzieci będą miały wolne, rodzice różnie, w zależności od dziecka i innych okoliczności, będą mieli trochę łatwiej lub trochę trudniej. Mnie odpadną kanapki do szkoły, ale dojdzie poranny spacer z psem i znowu weź się kurwa z ludźmi przekomarzaj o siódmej rano, a zażartuj, w jakiś fikuśny, czarny humor zwisielczy pójdź/zwiśnij, to się raczej przed śniadaniem nie sprawdza albo i w ogóle, a spacerować trzeba, bo sikać i robić kupę trzeba. Póki oko i jelito jest.

środa, 5 czerwca 2024

Śmierć na miękko i na twardo - raz!

Kronika kulturalna.

Komediant Bartosz Zalewski i jego „Obietnica zmierzchu”. Od kilku lat oglądałem Pana Bartosza w internetach i zawsze mi się podobało, więc kiedy zobaczyłem, że będzie występ w Kwidzynie (za jedyne 50 peelenów plus opłata serwisowa i daj coś na zwierzęta), to się zdecydowałem.Zdecydowałem się, żonę i syna, że pójdziemy. Bilety mieliśmy niekolekcjonerskie, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie, bo nikt niczego nie sprawdzał przy wejściu. Sala pod ziemią, znaczy w piwnicy, plakatów brak, więc i tak przyszedł tylko ten, kto wiedział, że tu i o tej godzinie artysta podestu będzie bawił ludzi do łez. Miejsca do siedzenia były już tylko z przodu, bo ludzie chyba trochę boją się na tego typu wydarzeniach siadać blisko źródła, żeby nie zostać obryzganymi strumieniem wesołości. My nie mieliśmy wyjścia. Siedliśmy sobie i światu, kupiliśmy picie – tylko sobie - i czekaliśmy. W rzędzie z tyłu – pechowo – lokalni dowcipnisie. Żartów już nie pamiętam, ale dobry nastrój i samozadowolenie już tak. Nie podzielam, a jednak trochę zazdroszczę ludziom tej wiary w siebie i samozachwytu, sami siebie za chwy tają. Na szczęście Pan Bartosz spóźnił się tylko 11 minut, a i tak świadczy to tylko o jego ponadprzeciętnej solidności, bo w kajeciku występ zapisany miał na godzinę 19.00, czyli przybył 49 minut przed czasem! Przybył zatem i wybawił nas od żartu skisłego i pękających ze śmiechu brzuszków. Występ się zaczął od suportu suportu, czyli że Bartosz Pan przedwystąpił przed Panem (imienia i nazwiska nie pamiętam), który miał wystąpić przez Panem Bartoszem, co też ostatecznie miało miejsce. Dowcipasy z drugiego rzędu źle przyjęły Pana suportującego, nieładnie jemu dogadywały i ogólnie brzydale to były. Fakt, nie był to występ porywający, ale też bez przesady, bo się skończył i na scenę wszedł gwóźdź programu. Wiadomo, nie będę opisywał, nie jestem obiektywny, bo jestem pomponiarą Pana Bartosza. Po prostu odpowiada mi ten rodzaj dowcipu, myślosplotu, absurdu, abstrakcji i ogólnego podejścia wliczając w to także podejście szczególne. Zgadza mi się również w tych występach – co nie jest bez znaczenia - ilość kurew na metr kwadratowy. Było miło, ale się skończyło. Ha, ha, ha. A na koniec miżona kupiła płytę CD, z rapowanymi utworami Pana Bartosza. Kupując zapytała go tylko, czy to da się tego słuchać i odpowiedź twierdząca, nie była z tych przesadnie twierdzących. No, ale pieniądz powędrował do twórcy, a ja płytę z autografem kolekcjonerskim mam. Mam i słucham. „Papież wiedział i nie powiedział”.


Ekshibicjonizm czyli pokazywanie. Goni pan po lesie w rozwianym płaszczu i widać, jak mu wisi i się kołysze, o wnętrze ud obija albo - gdy przystanie na chwilę, dla złapania oddechu - wtedy zza krzaka wystaje. Wystaje, bo pan pokazuje. A jak ktoś zobaczy to, co wystaje, to krzyk i lament i policja, psycholog, zawierucha i zamęt. No źle! A w sztuce? W sztuce można wszystko, tylko trzeba umić. Jak w sztuce pan pokazuje i panu wystaje, czy też pani - bo paniom też może wystawać i panie też mogą pokazywać (nawet, jak im nic nie wystaje) – to, jeżeli jest to zrobione we właściwy, sztukmistrzom dostępny sposób, to wtedy jest ok. To ok, teraz mogę podać tytuł utworu: „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”. Poszliśmy z Asią w ramach Festiwalu Teatralnego Kontakt. Dwie godziny i nie czułem dyskomfortu fizycznego, bo już w kategorii przeżywania, to i owszem, było to momentami przeżycie z kategorii trudnych. Umieranie człowieka, którego się kocha, jego bezsensowne cierpienie i bezradność, bezradność, bezradność… Sto, tysiąc, miliard razy powtórzona bezradność wobec tego, czego nie można zmienić (boli, ale cóż…), ale i wobec tego, co przecież jest tylko ludzką konwencją (spierdalajcie!)… Na spotkaniu po spektaklu pan Mateusz Pakuła powiedział, że teraz już wie, że dałby radę… Powiedział to tonem spokojnym. Nie wiem na ile można wierzyć takim deklaracjom, nie wiem czy ja mu wierzę, ale zawsze można przymierzyć się do brzmienia tytułu: „Jak zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego nie żałuję”. W Polsce. W XXI wieku. Z takim zapleczem kulturowo-społecznym, gdzie kościół katolicki i jego wpływ na życie jest jaki jest. Czy taką sztukę można byłoby napisać, opublikować, wystawić? Myślą, słowem, uczynkiem, zaniedbaniem. Dla  mnie ten spektakl, to kawałek prawdziwej sztuki. Wymyślony, zaplanowany, napisany, zagrany,  zrealizowany w sposób, który do mnie trafia.


Tak sobie teraz myślę o roli Kościoła Katolickiego w naszym życiu codziennym, ale to już temat na  zupełnie inną opowieść… Bo wtedy byłaby to na 100 % kronika niekulturalna. Może trzeba napisać  kronikę wulgarną?