Stało się! Zostaliśmy wicemistrzami Europy! Zwyciężyli
Portugalczycy po bramce, której nie widziałem, ponieważ po „regulaminowym
czasie gry” (jakby dogrywka była nieregulaminowa…) położyłem się spać. Nie, nie
zasnąłem, bo przecież nie po to człowiek kładzie się spać, żeby zasnąć, ale
wykonałem heroiczny gest. W czasie kiedy ja usiłowałem, któryś tam Portugalczyk
trachnął gola i już, zostaliśmy wicemistrzami. Trzeba powiedzieć otwarcie, że
przegrywając w finale Francja właściwie
odpadła z turnieju w fazie grupowej i stoczyła się w otchłań niebytu, my zaś w
glorii i chwale wybiliśmy się na wicemistrzostwo! Futbol jest grą okrutną, nie
ma już słabych drużyn w Europie, każdy może wygrać z każdym, a noty za styl nie
obowiązują.
Poszliśmy w sobotę do miasta. Na spotkanie towarzyskie. Jak
to miło pójść w miasto, naciachać się radości, naprowadzić rozmów, naśmiać,
nadowiadywać i naopowiadać. Żaden fejsbuk tego nie da, żadne forum, a nawet
żaden telewizor z dostępem do sieci. Po prostu żywi ludzie. Źródło bijące
zdrojem uciech, w tym ja – gejzer pereł dowcipu, oaza spokojnego łagodzenia
zapędów totalitarnych, smakosz wysublimowanych piw dla prostego ludu, a niekiedy
ciepło i z akceptacją dla ludzkich słabości „milcząca halucynacja”. Z czeluści
i zakamarków pamięci wyłania się wspomnienie wstępnych ustaleń, co do wyprawy morskiej
na jeziora, ale mogę gmatwać i nadinterpretowywać, więc nie będę przytaczał
cytatów i ogólnie uznam tylko ów pomysł na godzien rozważenia. Reasumując: dobrze
jest spotkać się ze znajomymi, a potem spacerem wrócić w letnią noc do domu. Do
wysprzątanego domu.
Nim poszliśmy się spotkać, to sprzątaliśmy mieszkanie… Jak
miło jest poświęcić kilka godzin na sprzątanie. Taka łazienka na przykład, a
konkretnie sedes, to jest i wyzwanie i nagroda jednocześnie. Doprowadzić kibel
do błysku, do stanu jakby dopiero co po zamontowaniu, usunąć wszystko, co
szpeci i zagraża rozebranemu człowiekowi, który przewrotnie pochyla się nad
muszlą i zbliża do niej bezbronny, odarty z chroniącego go materiału… Każdy z
nas słucha szumu wydobywającego się z muszli i chodzi o to, żeby ten dźwięk był
równie czysty, jak wspomnienie nadmorskiej muszelki wyniesione z dzieciństwa. A
przecież sprzątanie, to jest jeszcze o wiele więcej, bo trzeba odkurzyć,
wytrzeć podłogi, pralkę można sobie nastawić, naczynia umyć i inne drobiazgi
typu praca w kwiatkach balkonowych, to oczywista oczywistość. I tak mija kilka
uroczych godzin. W tle gra muzyka i jest okej.
Wszystko zaś okrasza zapoznawanie się z chyba trzecią serią
serialu „Gra o tron”… Jakże ciężko nam przychodzi oglądanie tego dzieła, w
jakim dziwnym nieładzie do niego dochodzi… Pierwsza seria oglądana od środka,
co dawało nam dużo do myślenia nad głębią utworu, nad jego odważną konstrukcją,
która dla masowego odbiorcy musiała stanowić nie lada problem. (Dla nas
stanowiła). Iluż rzeczy trzeba się było domyślać! Retrospekcja – słowo klucz.
Boże, pamiętam ten wysiłek… Seria druga przyniosła nam wytchnienie, bo
zorientowaliśmy się zdecydowanie szybciej, że oglądamy od któregoś tam odcinka
i nie daliśmy się zwieść podszeptom skrajnej wersji teorii dzieła otwartego.
Można powiedzieć, że grzechy łapczywości i roztargnienia spłaciliśmy przy serii
trzeciej, której oglądanie rozpoczęliśmy banalnie od odcinka pierwszego. Tak.
Dług spłacaliśmy z nawiązką, bo gdzieś dopiero przy szóstym odcinku pojawiły
się w filmie kwestie dla nas nowe, których już byśmy sobie, jakiś czas temu nie
obejrzeli, ale co tam… Przypomnieliśmy sobie kto to jest Dżon Snoł i skąd wziął
się nie po tej stronie muru, jak przebiegłe intrygi snute są w Królewskiej Przystani
i jak bardzo tato pogardza karzełkiem, który wydaje się być coraz mniej
odrażającym potworem. Tak, repetytorium przydało się i nie uważam, by był to
czas stracony. Ja tam zawsze się wzruszam, jak komuś wyrywają paznokcie, łamią
kości, grożą śmiercią, czy banalnie strzelają z kuszy do przywiązanej i
półnagiej kobiety. Sam nie wiem czemu, ale mam łzy w oczach, jakbym był na
swoim pierwszym balu albo dostawał pierwszą laurkę od syna. Niby nie jestem
emocjonalnie łatwy, a jakoś tak zapiera mi dech w piersiach i szlocham… Ech…
Nerwy w strzępach. Nie bój się Sanso, oni cię obronią!!! – kwilę i smarkam w
batystową chusteczkę.
Do kina sobie z żoną poszliśmy na film francuski. Miał być
lepszy, ale i tak nie był zły. Ostatnim filmem w kinie, który wzbudził we mnie
szczerą falę uniesienia, to był chyba „Dżango”… Dawno to już było. No, może
jeszcze „Wilk z Łolstrit” był ok. Przez szacunek dla człowieka „Widmo” też, ale
tak serio i bezapelacyjnie to tylko „Dżango”. A ten „Lolo”, co go widzieliśmy,
to spoko był, jednakowoż bez dzikiego zachwytu.
Ogólnie lato jest. Myślałem, że jak Młodego nie będzie, to
się zbiorę w sobie i codziennie będę pędem przemierzał miasto, ale jakoś nie
wystartowałem. A to zakupy trzeba zrobić, a to zupełnie się nie chce, a to
zakupy trzeba zrobić i zupełnie się nie chce, a to do kina się idzie, a to sam
już nie wiem co… Pewnie się nie chce… Wczoraj się chciało i choć duszno było,
to zdążyłem jeszcze przed finałem wrócić i wziąć zimną kąpiel, która pomaga w
walce z mikrourazami. Na makrourazy sposobu nie ma, o czym wczoraj na boisku przekonał
się Łonałdo, a także – poza boiskiem - królobójca (obcięta dłoń), ruda dziwka
(„mięsny jeż” by Jofrej - wersja dla dorosłych), jeden taki niemiły pan, co
chciał smoka (dostał do potrzymania, ale nie utrzymał), dwóch innych panów
(poprosili trzeciego kolegę o zabicie pani Deneris T., a on - w odpowiedzi na
tę prośbę - wyraźnie odciął im głowy, po jednej każdemu). Zatem reasumując:
lepiej pobiegać niż dać się zabić czy poharatać, tudzież nabawić naciągnięcia
pierwszego stopnia wewnętrznego więzadła w lewym kolanie. Piłka nożna jest
niebezpieczna, równie niebezpieczna, jak… Tak… Łonałdo! Trzymaj się! I
pamiętaj, że zwolnienie z wuefu, to nie może być wymówka! Trzeba wstać,
przezwyciężyć impas, trzeba być zwycięzcą! Powodzenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz