czwartek, 28 lipca 2016

O marzeniach o wielkim penisie i o promocji chrześcijaństwa



Nie mogę tego dłużej ignorować... Czara goryczy się przelała! Dostaję pogróżki i insynuacje o następujących treściach (to z dzisiejszej poczty):

„WYDŁUŻ SWOJĄ PEWNOŚĆ SIEBIE! Stosuj 2 razy dziennie i BĄDŹ DUMNY Z WAS OBU! Preparat ZWIĘKSZAJĄCY TWOJE MOŻLIWOŚCI”.

„Kobiety wolą mężczyzn z masywnym przyrodzeniem. Powiększ go o 2-3 rozmiary – domowy patent. BEZINWAZYJNE POWIEKSZANIE MĘSKOŚCI. bez bólu i ryzyka, naturalną metodą możesz powiększyć jego rozmiar aż 2,5 krotnie”.

Już kiedyś chyba dawałem wyraz swemu oburzeniu w temacie pomówień w delikatnym i dość intymnym zakresie związanym z MĘSKOŚCIĄ. Mała męskość, mała pewność siebie, brak możliwości i mała masywność... To są wyzwania, to są wyzwiska, na które trudno nie zareagować. Przecież każdy z nas dwóch chciałby być dumny z nas obu, ja z niego, a on ze mnie. Przecież jemu też nie jest lekko, ma już tyle lat, a ciągle wołają na niego „mały”. On na 100 % chciałby powiększyć się o 2-3 rozmiary. Swoją drogą nie wiedziałem, że tutaj też obowiązuje jakaś rozmiarówka... A z drugiej strony, ciekawe jak wyglądałaby reklama skierowana bezpośrednio do Niego, z propozycją dokonania zmian we mnie?

„Weź go uczesz, a najlepiej pozbądź włosów! KOBIETY WOLĄ MĘŻCZYZN BEZ WŁOSÓW! I każ mu przeczytać jakąś książkę, niech pozna kilka słów, które zwiększą wasze szanse, bo przecież przez tego debila nigdy do niczego nie dojdzie. Każdą rozmowę spieprzy (metaforycznie) na etapie „cześć niunia, chcesz poznać masywnego pytonga?”. I najważniejsze: nie pozwól mu czytać tych kretyńskich ulotek!!! Zamiast powiększać siebie 2,5 krotnie, pomniejsz jego brzuch, wtedy znowu cię zobaczy, wtedy rozwiniesz skrzydła”.

A teraz coś z zupełnie innego krańca świata, czyli z nowości wydawniczych. „Biblia”. Tak, „Biblia”, a przynajmniej tematyka biblijna. Takiego rozwiązania się nie spodziewałem, ale chyba musiało do tego dojść. Dwie wielkie narracje kulturowe spotkały się i tak oto powstała „Biblia dla minecraftersów”. Pozycję wypatrzył na półkach Wiktor, który, jako chrześcijanin i minecrafters w jednym, oczywiście wyraził wolę „wejścia w posiadanie”, jednak ja - jako heretyk i odszczepieniec obu nurtów – stanowczo odmówiłem. Właściwie nie wiem, czy śmieszy mnie to, czy żenuje, czy może właściwie cieszy? Jakby nie było, to gdyby ktoś był zainteresowany może sobie kupić i zobaczyć „historie biblijne opowiedziane blok po bloku”.

 

poniedziałek, 25 lipca 2016

Grób z kapustą - czyli mieszanka



Spotkanie naszej reprezentacji w Kraju Kawy z Faraonami... Czyli właściwie Orły kontra Faraonowie w Kraju Kawy. Taka poetyka tekstów dotyczących sportu trochę mnie śmieszy, ale z drugiej strony jest ciekawa, bo daje pole do popisu. Info o skandalu dopingowym dot. rosyjskich siatkarzy, to np. „Skandal i wybryk natury: Niedźwiedzie żrące koks!!! Nie dość, że sprzedają nam węgiel po cenach niższych od naszych kopalń krajowych, to jeszcze wyhodowali rasę niedźwiedzi, które żywią się koksem...”.

Znowu byliśmy z żoną w kinie! Czarna seria trwa! Znowu film francuski. O niskim, ale wspaniałym mężczyźnie, który stara się ułożyć sobie życie z normalną kobietą. Film na lato. Martwi mnie tylko, że chyba każdy z filmów francuskich, jakie ostatnio widziałem, w materiałach reklamowych odwoływał/powoływał się na „Nietykalnych”, ale żaden z nich nawet nie otarł się o poziom w tym filmie prezentowany.

Trwa festiwal mordu w „Grze o tron”. Wytrzebili prawie cały garnitur postaci pierwszoplanowych, a to przecież dopiero wchodzimy w sezon czwarty. Oczywiście Dżon Snoł który „nic nie wie” nadal jest, karzełek jest, królowa smoków też, ale jakby tak spojrzeć na resztę, to już nie za bardzo... O jakże inna jest to narracja i konstrukcja od powiedzmy „Czterech pancernych i psa”... Z tamtej załogi tylko Olgierd nie uciągnął, reszta dojechała do Berlina i go współwyzwoliła. Na szczęście. Tu, co się do kogoś przyzwyczaję, to go zabijają. Jednego mnie uczy ten serial: nie ma bohaterów nie do zabicia, choćby nie wiem, jak byli potrzebni, dobrzy, źli, niezwyciężalni, to i tak ich ukatrupią, a może nawet tym bardziej. Acha i jeszcze jedno: na miejsce jednej szuji odrastają dwie szuje.

Nie koleguj się z neurotycznymi gnojkami! Nigdy. Choćby byli nie wiem jak inteligentni, wstępnie uroczy, oczytani, „do rany przyłóż”, rozumiejący itd. Zawsze na końcu dostaniesz po dupie. Ich problem, to będzie twój problem, twój problem, to będzie ich problem, który stanie się podwojonym twoim problemem. A jeżeli sam wykazujesz zachowania neurotyczne i kolegujesz się z neurotyzującym gnojkiem, to właściwie nie wiem co powiedzieć... Foch za foch, wet za odwet, itp. za itd. Tak... Uwaga z cyklu: „Wakacyjny poradnik”, albowiem kurorty pełne są zła, wsie agroturystyczne pełne są zła, a o tym, co dzieje się na plażach nadmorskich, nie ma nawet sensu wspominać...

W miniony łikend oblegaliśmy Malbork. Było to najmniejsze oblężenie, jakie pamiętam, ale podobało mi się. Właściwie główna atrakcja – czyli bitwa, inscenizacja – zupełnie nie była już przeze mnie brana pod uwagę, ale bardzo podobały mi się atrakcje dookoła. Sporo zabaw i warsztatów dla dzieci, za udział w których zbierało się monetki, które z kolei można było wymienić na nagrodę w postaci przejażdżki konnej. Syn się zawziął i tkał, lepił z gliny, zgłębiał tajniki architektury, zdobywał monetki i rzeczywiście pojechał na koniu. Nie chciało mi się wierzyć, że się zdecyduje, a jednak! Pełen szacunek! Ja bym tam na to wielkie, potworne, złe, nie jedzące mięsa - więc mordujące tylko dla zabawy i rozrywki - zwierzę nie wsiadł! A on wsiadł! Zaimponił mi.

Urlop nadciąga. I cały wysiłek wkładam w to, aby żyć chwilą bieżącą. Nie kalkulować i nie wybiegać w przyszłość – oto motto. W zeszłym roku udało mi się osiągnąć stan, w którym na dwa dni przed końcem urlopu nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek się on skończy. Ba! Jeszcze w dniu poprzedzającym pójście do pracy, kładąc się wieczorem spać, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nie wybierałem się do pracy! Nie było tematu. To się daje zrobić! Medytacja, spokojny oddech, alkohol i tabletki – wszystko w rozsądnych proporcjach, pozwala rozluźnić się i zaakceptować rzeczywistość. Zwłaszcza oddech jest ważny. Sam stosuję i serdecznie polecam.

Terroryzm-debilizm nie odpuszcza...

Urlopowy plan jest taki, żeby pojechać w strony rodzinne. I tu poniżej zdjęcie stron rodzinnych, zdjęcie z odległej historii. Na zdjęciu m.in. ja. Boże... To jeszcze nie są nawet lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, a ja już w galopie... Już pełen werwy, sił i zapału. I tak do dziś.

piątek, 15 lipca 2016

Osąd w kinie



Kino. Wczoraj. Film francuski, a po filmie dyskusja na tematy z nim związane. Pan sędzia, który zauważa różnice pomiędzy francuskim, a polskim systemem sądowniczym. W Polsce wyrok wydaje jednoosobowo sędzia, na filmie, którego akcja toczy się we Francji, ława przysięgłych wrzuca karteczki do pudełka. Pan sędzia zauważa, że jemu ten polski system bardziej pasuje i że w tym układzie, to on „bierze odpowiedzialność za wyrok”. I tu zaczynam się zastanawiać: co to znaczy w tym przypadku wziąć odpowiedzialność? Sprawa jeszcze nie jest dla mnie jasna, ale czuję w tym jakiś fałsz. Coś zgrzytnęło.

1. Co to znaczy „wziąć odpowiedzialność”? Dla mnie to akt wyboru. Jak Robert Lewandowski bierze na siebie odpowiedzialność w meczu, to jest to jakaś decyzja. Na upartego: nie musi tego robić. Oczywiście, jeżeli nie będzie liderem, to będzie ponosił tego konsekwencje, ale nie ma tego wpisanego do kontraktu. W siatkówce widać to lepiej, bo liderem, koniem pociągowym w każdym meczu może być inny zawodnik. Chodzi o to, że oczywiście wychodząc na boisko każdy odpowiada za wynik, ale może się zdarzyć, że jeden weźmie większy ciężar na siebie i dzięki temu pomoże innym, to jego decyzja i jego ryzyko, jego odpowiedzialność. Krzyknie: „grajcie do mnie”, oni zagrają i uda się albo nie. Będzie bohaterem albo z Internetu dowie się, że jego gra była słaba. Wróćmy do sali sądowej, a właściwie do wypowiedzi pana sędziego, który „bierze odpowiedzialność”. Wydaje mi się, że niczego nie bierze, a po prostu jest ona wpisana w ten _ jak i w każdy inny! - zawód, jeżeli ją wziął, to dawno temu i „w pakiecie” ze wszystkim, co jest do niego przypisane. Nie ma tu szczególnego heroizmu: kierowca autobusu bierze odpowiedzialność za przewożonych pasażerów, pielęgniarka za podawane leki, nauczycielka za dzieci, z którymi jedzie na wycieczkę. Poza tym, podnoszenie tego argumentu sugeruje, że w sytuacji decyzji podejmowanej przez ławę przysięgłych ktoś mógł „nie brać odpowiedzialności”, a tak chyba nie jest. Słuchając wczoraj pana sędziego – nota bene, bardzo sympatycznego człowieka (przynajmniej na tyle, na ile można to ocenić w takiej sytuacji) – doszedłem do wniosku, że decyzja podejmowana jednoosobowo kusi nie „braniem odpowiedzialności”, ale przede wszystkim tym, że to JA ją podejmuję. Pan sędzia zauważył, że źle by się czuł, gdyby w wyniku pracy przysięgłych zapadł wyrok inny od tego, jaki – w jego ocenie – powinien zapaść. Wiadomo, nikt nie lubi, jak sprawy toczą się nie po jego myśli...

2. Odpowiedzialność jest jednoznaczna z ponoszeniem konsekwencji. Zastanawiam się, jaką odpowiedzialność ponosi sędzia w polskim systemie, za źle podjętą decyzję? I nie chodzi mi o to, że świadomie podjął złą decyzje, tylko o sytuację, w której rzeczywiście się starał, rzeczywiście zrobił wszystko, co w danym momencie mógł zrobić, podjął decyzję i np. wsadził do więzienia* człowieka na 15 lat, po czym, po sześciu latach okazało się, że ten człowiek jest jednak niewinny. Pojawiły się nowe dowody, nowe zeznania itd., w każdym razie teraz sprawa jest jasna i oczywista, ale wtedy?.. Trudno winić sędziego za to, że o czymś nie wiedział, trudno więc wymagać od niego ponoszenia konsekwencji. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejdzie do niego i nie powie: spaprałeś, dałeś ciała, oddawaj opaskę kapitana. Nie, raczej wszyscy zasmucą się jego tragiczną rolą, jaką przyszło mu odegrać w procesie. O ile nie zawalił czegoś proceduralnie, wysłuchał, przeczytał, zważył, to on jest czysty. Oczywiście, może być to dla niego osobista tragedia, ciężkie brzemię, z którym będzie żył, ale tylko może... A może nawet nie powinno? Bo przecież wszystko zrobił dobrze... W ilu filmach i książkach bohater leży w nocy na łóżku i pada pytanie: czy mogłem jakoś zapobiec tragedii?.. My wiemy, że nie. Ewentualne wyrzuty sumienia, to jest kwestia indywidualna i zależy tylko i wyłącznie od danego człowieka, ale nie ma tego – bo nie może być! - ani w systemie, ani w umowie o pracę. W polskich realiach nocą dręczony jest tylko pan sędzia, a we Francji koszmary dopadają liczniejsze grupy - może to jest jakiś argument za naszym rozwiązaniem? Już wieczorem – przed lekkim snem bezgrzesznego - przyszło mi do głowy pytanie, które chciałbym zadać panu sędziemu: czy on ponosił kiedyś konsekwencje podjętej przez siebie decyzji zawodowej? Tak po prostu, czy to się wydarzyło? Nie chodzi mi o stawianie pod murem, tylko o prostą informację. Uwierzyłbym na słowo. Chyba. Słowo przeciwko słowu...

Rozwarstwienie pomiędzy tym co widać, a tym co jest. Pomiędzy tym, co się mówi, a tym, co w głowie. Przestrzeń, z której dochodzą jakieś dziwne sygnały. Przeważnie dyskomfort. Coś nie pasuje. Pomijam fakt (ta... pomijam, widać to jak na dłoni...), że prawie nigdy nie pasuje i od ponad czterdziestu lat chodzę wkurwiony, raz bardziej, raz mniej, ale jednak przeważnie. I tym razem było podobnie. Nie wierzę w deklarację ponoszenia odpowiedzialności przez sędziów. Rozumiem ich rolę, widzę konieczność istnienia, wiem, że tak musi być, ale jednak budzi mój niepokój człowiek, który w imieniu państwa, jednoosobowo decyduje o losie drugiego człowieka i robi to powołując się na argument „ponoszenia odpowiedzialności za decyzję”. Nie zauważam konieczności, mechanizmu ponoszenia tej odpowiedzialności i nie dostrzegam jej nieuchronności. Oczywiście nie odbieram sędziom możliwości do odczuwania wyrzutów sumienia, nie twierdzę, że to źli ludzie, „czarne charaktery”, ale nie mogę nie zauważać fundamentu, na jakim wspiera się ta robota: oto JA sędzia przyszedłem cię osądzić. To praca, którą trzeba lubić, a ktoś kto lubi osądzać i czyj osąd skutkuje czymś poważniejszym niż notatka na blogu, jest dla mnie... Zaskakujący... Jego decyzja podlega wykonaniu w imieniu prawa i wspiera ją spory arsenał skutecznych środków.

Film był francuski, jego polski tytuł, to: „Subtelność”. Niestety, dzisiaj we Francji nie może być mowy o subtelności...


* Duży skrót myślowy. Większy niż pozostałe w tej notce.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Z kronikarskiego obowiązku



Stało się! Zostaliśmy wicemistrzami Europy! Zwyciężyli Portugalczycy po bramce, której nie widziałem, ponieważ po „regulaminowym czasie gry” (jakby dogrywka była nieregulaminowa…) położyłem się spać. Nie, nie zasnąłem, bo przecież nie po to człowiek kładzie się spać, żeby zasnąć, ale wykonałem heroiczny gest. W czasie kiedy ja usiłowałem, któryś tam Portugalczyk trachnął gola i już, zostaliśmy wicemistrzami. Trzeba powiedzieć otwarcie, że przegrywając w finale  Francja właściwie odpadła z turnieju w fazie grupowej i stoczyła się w otchłań niebytu, my zaś w glorii i chwale wybiliśmy się na wicemistrzostwo! Futbol jest grą okrutną, nie ma już słabych drużyn w Europie, każdy może wygrać z każdym, a noty za styl nie obowiązują.

Poszliśmy w sobotę do miasta. Na spotkanie towarzyskie. Jak to miło pójść w miasto, naciachać się radości, naprowadzić rozmów, naśmiać, nadowiadywać i naopowiadać. Żaden fejsbuk tego nie da, żadne forum, a nawet żaden telewizor z dostępem do sieci. Po prostu żywi ludzie. Źródło bijące zdrojem uciech, w tym ja – gejzer pereł dowcipu, oaza spokojnego łagodzenia zapędów totalitarnych, smakosz wysublimowanych piw dla prostego ludu, a niekiedy ciepło i z akceptacją dla ludzkich słabości „milcząca halucynacja”. Z czeluści i zakamarków pamięci wyłania się wspomnienie wstępnych ustaleń, co do wyprawy morskiej na jeziora, ale mogę gmatwać i nadinterpretowywać, więc nie będę przytaczał cytatów i ogólnie uznam tylko ów pomysł na godzien rozważenia. Reasumując: dobrze jest spotkać się ze znajomymi, a potem spacerem wrócić w letnią noc do domu. Do wysprzątanego domu.

Nim poszliśmy się spotkać, to sprzątaliśmy mieszkanie… Jak miło jest poświęcić kilka godzin na sprzątanie. Taka łazienka na przykład, a konkretnie sedes, to jest i wyzwanie i nagroda jednocześnie. Doprowadzić kibel do błysku, do stanu jakby dopiero co po zamontowaniu, usunąć wszystko, co szpeci i zagraża rozebranemu człowiekowi, który przewrotnie pochyla się nad muszlą i zbliża do niej bezbronny, odarty z chroniącego go materiału… Każdy z nas słucha szumu wydobywającego się z muszli i chodzi o to, żeby ten dźwięk był równie czysty, jak wspomnienie nadmorskiej muszelki wyniesione z dzieciństwa. A przecież sprzątanie, to jest jeszcze o wiele więcej, bo trzeba odkurzyć, wytrzeć podłogi, pralkę można sobie nastawić, naczynia umyć i inne drobiazgi typu praca w kwiatkach balkonowych, to oczywista oczywistość. I tak mija kilka uroczych godzin. W tle gra muzyka i jest okej.

Wszystko zaś okrasza zapoznawanie się z chyba trzecią serią serialu „Gra o tron”… Jakże ciężko nam przychodzi oglądanie tego dzieła, w jakim dziwnym nieładzie do niego dochodzi… Pierwsza seria oglądana od środka, co dawało nam dużo do myślenia nad głębią utworu, nad jego odważną konstrukcją, która dla masowego odbiorcy musiała stanowić nie lada problem. (Dla nas stanowiła). Iluż rzeczy trzeba się było domyślać! Retrospekcja – słowo klucz. Boże, pamiętam ten wysiłek… Seria druga przyniosła nam wytchnienie, bo zorientowaliśmy się zdecydowanie szybciej, że oglądamy od któregoś tam odcinka i nie daliśmy się zwieść podszeptom skrajnej wersji teorii dzieła otwartego. Można powiedzieć, że grzechy łapczywości i roztargnienia spłaciliśmy przy serii trzeciej, której oglądanie rozpoczęliśmy banalnie od odcinka pierwszego. Tak. Dług spłacaliśmy z nawiązką, bo gdzieś dopiero przy szóstym odcinku pojawiły się w filmie kwestie dla nas nowe, których już byśmy sobie, jakiś czas temu nie obejrzeli, ale co tam… Przypomnieliśmy sobie kto to jest Dżon Snoł i skąd wziął się nie po tej stronie muru, jak przebiegłe intrygi snute są w Królewskiej Przystani i jak bardzo tato pogardza karzełkiem, który wydaje się być coraz mniej odrażającym potworem. Tak, repetytorium przydało się i nie uważam, by był to czas stracony. Ja tam zawsze się wzruszam, jak komuś wyrywają paznokcie, łamią kości, grożą śmiercią, czy banalnie strzelają z kuszy do przywiązanej i półnagiej kobiety. Sam nie wiem czemu, ale mam łzy w oczach, jakbym był na swoim pierwszym balu albo dostawał pierwszą laurkę od syna. Niby nie jestem emocjonalnie łatwy, a jakoś tak zapiera mi dech w piersiach i szlocham… Ech… Nerwy w strzępach. Nie bój się Sanso, oni cię obronią!!! – kwilę i smarkam w batystową chusteczkę.

Do kina sobie z żoną poszliśmy na film francuski. Miał być lepszy, ale i tak nie był zły. Ostatnim filmem w kinie, który wzbudził we mnie szczerą falę uniesienia, to był chyba „Dżango”… Dawno to już było. No, może jeszcze „Wilk z Łolstrit” był ok. Przez szacunek dla człowieka „Widmo” też, ale tak serio i bezapelacyjnie to tylko „Dżango”. A ten „Lolo”, co go widzieliśmy, to spoko był, jednakowoż bez dzikiego zachwytu.

Ogólnie lato jest. Myślałem, że jak Młodego nie będzie, to się zbiorę w sobie i codziennie będę pędem przemierzał miasto, ale jakoś nie wystartowałem. A to zakupy trzeba zrobić, a to zupełnie się nie chce, a to zakupy trzeba zrobić i zupełnie się nie chce, a to do kina się idzie, a to sam już nie wiem co… Pewnie się nie chce… Wczoraj się chciało i choć duszno było, to zdążyłem jeszcze przed finałem wrócić i wziąć zimną kąpiel, która pomaga w walce z mikrourazami. Na makrourazy sposobu nie ma, o czym wczoraj na boisku przekonał się Łonałdo, a także – poza boiskiem - królobójca (obcięta dłoń), ruda dziwka („mięsny jeż” by Jofrej - wersja dla dorosłych), jeden taki niemiły pan, co chciał smoka (dostał do potrzymania, ale nie utrzymał), dwóch innych panów (poprosili trzeciego kolegę o zabicie pani Deneris T., a on - w odpowiedzi na tę prośbę - wyraźnie odciął im głowy, po jednej każdemu). Zatem reasumując: lepiej pobiegać niż dać się zabić czy poharatać, tudzież nabawić naciągnięcia pierwszego stopnia wewnętrznego więzadła w lewym kolanie. Piłka nożna jest niebezpieczna, równie niebezpieczna, jak… Tak… Łonałdo! Trzymaj się! I pamiętaj, że zwolnienie z wuefu, to nie może być wymówka! Trzeba wstać, przezwyciężyć impas, trzeba być zwycięzcą! Powodzenia!

Tak. Minął tydzień bezsynowia. Zostały jeszcze dwa i pół, a potem to już tylko bezhołowie i kanikuła. Pakowanie się i wyjazd. O ile oczywiście nie wydarzy się nic złegonieprzewidywalnego, a tego przecież wiedzieć nie można, nim się nie wydarzy. Czekając zatem na brak wydarzeń wyglądam nadejścia sierpnia i pozdrawiam z kronikarskiego obowiązku.

środa, 6 lipca 2016

Początkowa faza lipca 2016 r.



Znowu syn wyjechał na wakacje, znowu minął rok. Ciekawe, jak długo dla mnie trwał będzie ten cykl? Wczoraj była burza i tak sobie przechodząc, bardzo nagle wyładowała się, na jakimś pobliskim budynku, aż podskoczyłem. Podskoczyłem zatem i już nie opadłem. Cała noc trzy centymetry nad łóżkiem…

Myślałem, że jak młody wyjedzie, to przejmę stery i będę mógł potrenować, zwłaszcza obronę w Fifie, ale coś nie ma czasu. To dopiero dwa dni, więc może dalej się uda, bo braki w defensywie są krępujące. Najbardziej bolą mnie rajdy bramkarza drużyny przeciwnej, który z piłką przy nodze mija moich zawodników i strzela mi gola. Tak… To jest frustrujące.

Poszedłem wczoraj pobiegać i skończyłem już po zmroku! Przy czym skończyłem tuż przed dwudziestą drugą, a noc nie była jeszcze czarna, więc i tak należy się cieszyć. Lato, to jest w ogóle czas, kiedy cieszyć można się z wielu rzeczy.

Dzisiaj pierwszy półfinał ME 2016: Portugalia – Walia. CR7 – GB11. Południowcy – Północniki. Kontynent – wyspa. Piękno - … . Oczywiście komentatorzy znajdą jeszcze miliardy innych opozycji i punktów zaczepienia*, ale na boisko wyjdą po prostu dwie drużyny piłkarskie i zagrają mecz. Przegrany odpadnie z turnieju, a wygrany nie. Osobiście będę dopingował Walijczyków, ale jeżeli wygra Portugalia, to oczywiście zaakceptuję ten wynik. Akceptuję też informację tego typu: „2 PASKI wygolone po bokach głowy będzie miał Cristiano Ronaldo w meczu z Walią. Piłkarz zmienia fryzurę na każde spotkanie. Z Polską miał jeden pasek. W finale będą trzy?”. Jak mówili nasi, kiedy jeszcze grali: Niech ten sen trwa jak najdłużej…

Na marginesie polskiego występu w mistrzostwach zauważam, że są – oprócz oczywistych plusów czysto sportowych – również plusy w sferze epistolarnej. Wczoraj w informacji pod wzruszającym tytułem: Wzruszający list Krychowiaka. "Do moich przyjaciół z Sevilli", Onet poinformował mnie, że: „Grzegorz Krychowiak, który w niedzielę został zaprezentowany jako nowy piłkarz Paris Saint-Germain, wystosował wzruszający list do Sevilli, w którym dziękuje za dwa niezapomniane sezony na Sanchez Pizjuan”. Ok. Podziękował, list napisał i koniec. A tu dzisiaj, włączam Onet i co widzę? Widzę tytuł: Wzruszający list Kamila Glika na pożegnanie z Torino. Wzruszyłem się ponownie, przy czym, przy zdaniu: „Polak zostawił pożegnalny list dla kibiców, który we wtorek opublikowano na oficjalnej stronie klubu ze stolicy Piemontu” łzy zalały mi oczy już do szczętu i samego listu Kamila Glika nie zdołałem przeczytać. Jakby tam sobie z tym wzruszeniem Onet nie dawał rady, to uważam, że sam fakt pisania listów jest w porządku i godzien poparcia. Czekam na dalsze wzruszające listy. Może inni sportowcy, poruszeni przykładem piłkarzy, też zaczną pisać? Taki - bo ja wiem… - bokser wagi ciężkiej, albo inny bobsleista też mógłby za coś komuś w emocjonalnej wypowiedzi podziękować. Czas pokaże, czy lawina ruszy.

Ogólnie zaś jest OK. Breksit się udał, ale Grejt Brytan coś nie wychodzi ze struktur. Ze zgonów zaś, to ze znanych publicznie odeszli: Janina Paradowska (wiadomo – zło wcielone), Andrzej Kondratiuk, Alvin Eugene Toffler.

My zaś – póki co żyjątka – cieszmy się i radujmy i do zobaczenia w przyszłości.


*Np.: „Kiedy pojawił się w Realu, jedna z gazet zamieściła zdjęcie, na którym wita się na klubowym parkingu z Ronaldo. Walijczyk ściska reklamówkę z rzeczami, Portugalczyk jak zwykle wymuskany, ubrany w najlepsze ciuchy, z gustowną torbą. Ich ubiór został rozebrany na czynniki pierwsze, co ile kosztuje, jaka to marka. No i ta nieszczęsna reklamówka…”.

piątek, 1 lipca 2016

Nareszcie… POLACY NIC SIĘ NIE STAŁO!!!



Nie da się ukryć: wypłynąłem wczoraj na suchego przestwór oceanu… No, prawie suchego. Tak czy inaczej, wóz mój nurzał się w zieloność i jak łódka brodził śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi, alem chyba nie ominął przynajmniej jednego (wystarczyło) koralowego ostrowu burzanu… No i jeb… Głowa boli. Za szybko strzelili, potem za głęboko się cofli, za bardzo oddali inicjatywę i na szczęście karnego nie strzelił Kuba Błaszczykowski, a nie Arek Milik. Gdyby bowiem - boże święty! - onże to nie strzelił, byłoby już teraz po nim, a tak: NIC SIĘ NIE STAŁO! Oczywiście jest żal, jest obolała po ciosie koralowego ostrowu burzanu głowa, ale jest też duma i trzeźwa ocena sytuacji: karny ze Szwajcarami za karnego z Portugalejros. Jest remis. Tam dostaliśmy prezent, tu prezent daliśmy, a właściwe trochę sami sobie go wzięli, oni… Jak nóż bezlitośni. Ja wiem, że nie ma obronionych karnych, że są tylko źle wykonane jedenastki, wiem, ale jakby tego nie oglądać, to ichni bramkarz piłkę wybił własnymi rękoma, a to nie było tak, że Pan Jakub Panu Bogu w okno domu Jego, w którym stoi JP2, piłkę strzelił, szybę i doniczkę stłukł, rodaka naszego świętego przestraszył, czy może nawet naruszył. Tak zatem nie było. Może nieco nonszalancko, może nieco bez koncentracji do tego uderzenia podszedł, ale w gorejące światło bramki Fracasa* posłał. Tyle, że nie wpadło, tym razem futbolówka nie zatrzepotała w siatce…

Odpadliśmy zatem z turnieju i wracamy. Wszyscy wracamy do siebie. I obyśmy zdrowi byli.


* Wypowiedź z kategorii „Paranoja dizajnu”: – Pracując nad Fracas, chcieliśmy być odważni w projektowaniu – tłumaczy Sam Handy, odpowiedzialny za projekt Fracas. – Stworzyliśmy piłkę, która wyraża emocje, jakie pojawiają się w trakcie fazy pucharowej turnieju. Beau Jeu była związana z taktycznym futbolem, którego celem było wykonanie zadania i wyjście z grupy. Fracas z kolei ma bardziej chaotyczny design. Wyraża on emocje trybun i napięcie związane z zasadą „przegrywający odpada”.
 
Beau Jeu - taktyka i opanowanie
 
Fracas - obłęd, odwaga, piłka ocierająca się o kwadraturę koła