Jeszcze w sprawie roku minionego, bo przecież choć minął, to
trwa przecież w nas jeszcze swoimi konsekwencjami. Przynajmniej we mnie trwa.
Na przykład nie odnotowałem tak przecież odnotowywanych
przeze mnie zdarzeń w kategorii „zgony”, a przynajmniej dwa z nich były istotne
w odbiorze społecznym (tych prywatnych, udomowionych i lokalnych było bardzo
dużo).
Zgon nr 1: Robin
Williams. To był gość… Kruca bomba, to był gość, że normalnie aż żal, że tak
skonał. Śmierć samobójcza, śmierć człowieka utalentowanego, śmierć człowieka
bogatego we finanse i posiadłość, śmierć człowieka podziwianego, o którym
większość ludzkości myślała, jak o kimś kto musi być szczęśliwy - to było
zaskoczenie. Bo choć nie było tajemnicą, że trapią go słabości, to można było
uznać je za normę w świecie wielkich aktorów, za naturalny sposób
funkcjonowania w tym środowisku, który potem pozwoli mu napisać po prostu
ciekawszą autobiografię, a tu nic z tego… Okazało się, że facet po prostu miał
w środku olbrzymią dziurę, której nie udało się niczym zaklajstrować, a przez
którą wyciekało z niego wszystko: sens, radość, uczucia.
Mam kolegę, Krzyśka,
który choruje na depresję. Choruje sobie łagodnie, bez większych ekscesów, ot,
czasem zrobi mu się gorzej, wtedy idzie do lekarza i dostaje proszki, łyka i
daje radę (i tak ma farta, bo rzadko robi mu się gorzej). Więc ten Krzychu
opowiadał mi, że w depresji przykry dla niego jest właśnie ten absolutny
rozdźwięk pomiędzy tym, jak człowiek „powinien się” czuć, a tym, jak czuje się
w rzeczywistości. Jak mówi Krzychu: „Czasem chciałem mieć białaczkę, rozumiesz,
bo wtedy miałbym przynajmniej powody, żeby czuć się tak podle, a tu nic… Ani
białaczki, ani nawet…” – koniec cytatu. Oczywiście Krzysztof zdaje sobie
sprawę, że chorowanie na białaczkę to jest dopiero przejebane olinkluziw
zajęcie, ale w ostrzejszej fazie depresji takie właśnie nawiedzały go koncepty.
I tak sobie myślę, jak dalece rozjechany musiał być pod tym względem Pan Robin
Williams? Tu kwiaty, wizyty w zakładach pracy, propozycje udziału w reklamie
jakiegoś banku, czy możliwość uprawiania bezkarnego seksu z nieletnimi, a z
drugiej strony nawet przez okno nie można spokojnie wyjrzeć, kolory się nie kleją,
jedzenie smakuje popiołem i papierosy też nie pomagają, że o puszczaniu latawca
nie wspomnę… Podsumowując: depresja to, jak większość strasznych chorób,
straszna choroba. Powinno próbować się z niej leczyć, co zakłada m.in. konieczność
kontaktu z lekarzem psychiatrą. Krzychowi się udało, więc innym też może.
Zgon nr 2: Anna
Przybylska. Też szołbiznes, tyle że na skalę krajową, ale śmierć… Ech… Nie byłem
fanem Pani Anny, nie śledziłem jej kariery, kreacji, udziału w galach i może
dlatego zaskoczyła mnie jej śmierć? Tak po cichu nie chorowała chyba żadna
polska aktorka, przynajmniej z gatunku tych, co to mógłbym by je posądzać o
poszukiwanie rozgłosu. Nawet o Małgorzacie Braunek tu i ówdzie mimochodem
dowiadywałem się, że zdjęcie na jakimś portalu zawiesiła, że się nieustannie
uśmiecha, że akceptuje swoją chorobę i takie tam njusy, a o Annie Przybylskiej?
Nic. Że chora, że w szpitalu, że poważnie. Koniec. Tyle do mnie docierało. I na
koniec, że umarła. Oszczędnie jakoś tak. Zupełnie jak nie w dzisiejszych
czasach i właściwie nie mam nic do dodania. Zatem koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz