Urodziny. Kolejne urodziny towarzyskie. Jakoś tak się
dzieje, że miesiąc marzec – i ogólnie początek roku – obfituje w imprezy
urodzinowe. Tym razem świętowane były urodziny Ewy. Urodziny, a właściwie ich
celebracja, miały 3 (słownie: trzy) odsłony.
Odsłona 1 – preludium.
Udział wzięliśmy rodzinnie, znaczy w składzie: małżonka
nasza, Delfin i my król. Małżonka nasza na obchodach pojawiła się (z nas) jako
pierwsza, czyli stanowiła taki zwiad (ewentualnie grupę uderzeniową), bowiem my
król z Delfinem bawiliśmy na zajęciach, właściwie Delfin bawił, a my król
występowaliśmy w charakterze obsługi. Kiedyśmy już nadciągnęli z szumem
proporców, głosem fanfar i kwieciem w dłoni, to na obiekcie byli wszyscy
zaproszeni goście. My zaś staliśmy się niespodzianką, absolutnie niespodziewaną
atrakcją, taką wyskakującą z torfu czarownicą, która oczarowuje uśmiechem i
załatwia kurzajki jednym spojrzeniem. I zaskoczenie było duże! Solenizantka
zaniemogła ze wzruszenia, ale jako silna kobieta szybko się pozbierała i
przyjęła kwiaty wraz z wyrazami: „szacunku”, „zdrowia”, „pomyślności”,
„powodzenia”, „itp.”. Wrażenie zrobiło zwłaszcza „itp.”, no i kwiaty w barwie swej
wręcz barokowe. A potem to już wiadomo: wartka rozmowa i (kto mógł) picie alkoholu, niewybredne żarty
środowiskowe i Delfin odcięty od rzeczywistości, bo zawekowany w cyfrowym
słoiku z grą plants ends zombis. Niestety nie mogliśmy raczyć się zabawą zbyt
długo, a nawet dość długo, ponieważ akcja miała miejsce we wtorek, pechowo
przed środą (uwaga: dzień roboczy), ale zawszeć to miło chwilę posiedzieć w
miłym towarzystwie i sam człowiek jakby milszy się staje, przesiąkając atmosferą
wzajemnej życzliwości.
Odsłona 2 – gra zasadnicza.
Część zasadnicza celebrowania urodzin Ewy polegała na rozegraniu
turnieju w kręgle, a kręgle, to nie jest sport dla mięczaków. O zwycięstwie czy
też porażce decydują niewidzialne detale. W trakcie turlania budzą się emocje, które
stają się coraz gorętsze i nie ma co się oszukiwać: turlający chcą wygrać,
nawet jeżeli liczy się tylko dobra zabawa. Ja też chciałem… Niestety na Roberta
nie było mocnych. Był poza zasięgiem. Kulę brał najcięższą, rzucał
najprecyzyjniej, psychikę zaś miał tak mocną, że mógłby tego wieczoru
samodzielnie dokonać zbiorowego mordu na dzieciach i spłynęłoby to po nim, jak świeży,
wiosenny deszcz… I nie tylko… Taki był… I gdzie tam ja z moim finezyjnym szeptem
podprogowym „skuś baba na dziada”, z modlitwami do bóstw Babilonu o porażkę dla
niegodnego, gdzie moje amatorskie próby nawiązania kontaktu z Szatanem w celu
podpisania umowy o sponsoring i objęcie mnie patronatem honorowym? Wszystko na
nic… Przegrałem… Po raz kolejny w życiu… Bolało, nadal boli i na wieki wieków
boleć będzie…
A gdzieś na obrzeżach tej zdrowej rywalizacji sportowej,
solenizantka odbierała prezenty, życzenia i inne hołdy. Było głośno, uczestnicy
- nakręceni zabawą i skoczną Muzą (Melpomeną, dla znajomych Melą) dokonywali
czynów wielkich i szalonych, np. spóźniony Mariusz postanowił wykazać wyższość
białego człowieka nad mrówką, tzn. pobić rekord należący do małych robotnic i
dźwignął kulę ważącą 117 razy więcej niż on sam. Asia (pseudonim: żona)
postanowiła zrobić dziurę w parkiecie, a skończyło się na kontuzji palca,
chłodzonego potem w kubeczku z lodem. Grający na drugim torze Paweł zaskakiwał
po prostu swoją obecnością i werbalną werwą, czym czynił grę jeszcze zawilszą,
ale i weselszą. Ogólnie było bardzo miło i przecież właśnie o to chodziło!
Odsłona 3 – epilog.
Po kręglach była przejażdżka tramwajem. Na dworze padał
deszcz, ale my, w dobrych humorach, deszcz mieliśmy gdzieś! Tramwaj zawiózł nas
na Stare Miasto i tam właśnie - w lokalu o dżezowym profilu muzycznym -
osiedliśmy, by zakończyć świętowanie. Przy dźwiękach wspaniałej muzyki, racząc
się wyśmienitymi trunkami i gwarząc niespiesznie w przemiłym gronie,
dokończyliśmy sobotę, a nawet rozpoczęliśmy niedzielę. I ja tam byłem! Niestety
zdjęć nie posiadam, ale uwierzcie mi: byłem i nawet się trochę spoufaliłem.
Szkoda tylko, że od drzwi wiało chłodem, bo kolega się przeziębił i na pewno
teraz ciężko choruje, no ale jest impreza, muszą być ofiary!
Reasumując i dodając jeden do dwóch i trzech, trzeba
przyznać, że impreza udała się na pięć. Nawet biorąc pod uwagę, że nie udało mi
się wygrać i zetrzeć w proch konkurencji. Oby więcej takich spotkań, bo
przecież widywanie się z ludźmi, których się lubi (nawet jeżeli się ich nie
szanuje), to jest bardzo dobry sposób na spędzanie czasu.
Ps. W celebracji pominąłem stację "KEBAB".
"...taką wyskakującą z torfu czarownicą, która oczarowuje uśmiechem i załatwia kurzajki jednym spojrzeniem" - tak wyjątkowa się właśnie czuję! Dziękuję, wspaniała relacja! Wzruszył mnie zwłaszcza opis bicia rekordu przez Mariusza.
OdpowiedzUsuńP.S. Drobna pomyłka - pominięty przystanek nazywał się FALAFEL.
Proszę. Przez grzeczność tylko nie wspomniałem, kto chciał dokonać samobójczego zamachu Mariolka. ;-)
OdpowiedzUsuńChwileczkę, a to jak wywinęłam eleganckiego orła na torze nie zasługuje chociaż na wzmiankę??
OdpowiedzUsuńMagdo, zasługuje, jednak wrodzona - a częściowo także nabyta w trakcie sesji terapeutycznych - nieśmiałość, nie pozwoliła mi zając się tematem Twojego upadku... Moja wina, mój błąd, przyznaje się. Postaram się nad sobą popracować i od tej pory będę odnotowywał wszelkie Twoje: potknięcia, fopy, czy inne tego typu wydarzenia. Pozdrawiam życzliwie. Życzliwy. ;-)
Usuń