Pojawił się ostatnio (towarzysko) w dyskusji temat długości
pracy, a właściwie czasu spędzanego w pracy*, bo co to niby znaczy „długość
pracy”? Ja też chciałem się pochwalić, że nim zostałem pasożytem społecznym –
Wiktor mnie ostatnio zapytał, co to sformułowanie oznacza i nie miałem
problemów z wyjaśnieniem – więc nim zostałem tym czymś, zdarzyło mi się
pracować długo. Rekord ustaliłem w czasie wakacji, kiedy to zarabiałem na
wyprawę nieodżałowanym SY Galerysem. W celu zdobycia środków zatrudniłem się do
prostej pracy fizycznej, polegającej na załadunku i rozładunku oranżady.
Ładowaliśmy towar w mojej miejscowości rodzinnej na samochód ciężarowy i
jechaliśmy do Braniewa, żeby tam przeładować go do wagonu pociągu towarowego. Dalej
– wiadomo – eksport do Rosji. Bezkresny, dziki kraj spragniony oranżady. Tak!
Lato było wtedy upalne, nikomu jeszcze nie śnił się po nocach Putin, a my
mieliśmy po te „naście” lat i ładowaliśmy oranżadę. I właśnie wtedy ustanowiłem
rekord: pracowałem 30 godzin bez przerwy, nie licząc tylko momentu podróży w
tamtą stronę, a w międzyczasie zostałem porwany, cudownie uwolniony
(wyzwolony?!) przez rosyjskich żołnierzy i zwrócony do macierzy! Serio. Przydała
się wtedy moja komunikatywna znajomość języka rosyjskiego. Działo się to już w
nocy. Z niewiadomych powodów pociąg, który załadowywaliśmy, ruszył. Akurat w
wagonie byłem sam i nie wiedziałem co zrobić… Po kilkunastu godzinach dźwigania
oranżady byłem mocno zmęczony, śmierdzący potem, na bakier z przytomnością
umysłu i zupełnie nieelegancki, nie miałem nawet chusteczek do nosa! Trzeba to
powiedzieć wyraźnie: byłem absolutnie nieprzygotowany do zwiedzania, że o
godnym reprezentowaniu kraju nie wspomnę, a z kierunku jazdy wynikało niezbicie,
iż udaję się właśnie z niezapowiedzianą wizytą do Kaliningradu. Nie ma co
udawać - przestraszyłem się. Scena, jak z filmów. Bohater stoi w otwartych drzwiach
wagonu towarowego i gapi się na przesuwający się nocny pejzaż województwa
elbląskiego. Jedzie na wschód… Jakże wymowny dla polskiego kina i historii
kadr… Na szczęście skończyło się na strachu. Oczywiście, gdy pociąg w końcu
stanął i zobaczyłem uzbrojonych – jak to na granicy – żołnierzy, nie było mi do
śmiechu, ale po krótkiej rozmowie i zapewnieniu z mojej strony, że nie
zamierzam atakować Obwodu kaliningradzkiego, brać jeńców, ani nawet uchwycić i
za wszelką cenę utrzymać przyczółka, sołdaty sobie poszły. Pociąg postał chwilę
w polu, a za moment ruszył z powrotem i tak skończyła się moja przygoda,
powróciłem na rdzennie polskie ziemie. Ostatecznie, mój rekord czasu pracy –
przypominam: 30 godzin - zakończył się totalnym zgonem już w blasku słońca, na
jakiejś palecie od oranżady, na rampie w Braniewie, ale warto było. Zarobiłem na
wyjazd, no i prawie odwiedziłem miasto Immanuela Kanta.
Ech… Wspomnień czar… Już za moment przestanę rozpoznawać
rodzinę i przyjaciół i całkowicie zanurzę się w przeszłości. Młodość… Kraina, w
której zawsze świeciło słońce i wszystko się udawało, a jedynym trupem był
Breżniew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz