Dzień dobry. Podczas
zeszłotygodniowego pobytu nad morzem udało się mi zaobserwować jeszcze jedno
imię, które - w wersji podstawowej! - jest zbyt obciachowe, by nadawać się na
szyld poważnej firmy. Zobaczyliśmy to podczas spaceru po Krynicy Morskie, ale -
bądźmy szczerzy - to mogło zdarzyć się w każdej części naszego kraju. Wycieczka
pod Toruń dowiodła, że „Krystyna”, to nie brzmi dumnie, teraz czas na „Teresę”.
Mnie się podoba:
wieje światem, czuć w tym ciepłe kraje, pasuje idealnie! Swoją drogą, ciekawe
jakie jeszcze można w tym zakresie wymyślić ulepszenia? Wszystkie „K” dają się
łatwo przerobić na „C”, czyli fala „Crzysztofów”, „Camili”, „Cleofaszów” czy „Cseń”
mogłaby właściwie zalać nas od zaraz, podobnie zresztą jak „Zylwie”, „Zławki”
czy „Zandry”. Ale przecież da się pójść dalej! Są imiona, w których występuje
zarówno „K”, jak i niedopuszczalne „S”! I wtedy robi się naprawdę egzotycznie,
taki na przykład, przywołany już „Crzysztof” staje się „Crzyzztofem”. „Bar u
Cryzztofa”, to przecież aż chce się wejść i zobaczyć, cóż tam serwują?! I nawet
jeśli okaże się, że tylko pierogi, placki i kotleta, to na pewno potrawy te smakują
zupełnie inaczej niż w pobliskim „U Eli”. Do „U Eli” nic nas nie przyciąga, a
magnetyczna siła „Cryzztofa” niechybnie przywlecze nas ku niemu i pozwoli
rozkoszować się egzotyką alternatywną. Wyczuwam w tym temacie wielkie pole do
popisu dla ludzi utalentowanych. Przecież możemy imieninowo tjuningować nie
tylko „K” i „S”.
Takie na
przykład „W”. Można pójść przynajmniej dwoma tropami. Pierwszy: powiedzmy fonetyczny,
czyli z „W” robimy „F” i już mamy Fładysłafa, który aż prosi się o pomoc w
pełnej metamorfozie do ostatecznej i prawidłowej formy „Fladyslaf”! Brzmi to
nieco z łacińska, trąca antycznym „Flawiuszem”, dostojeństwem i tradycją.
Prawda, że wchodząc do smażalni ryb „Fladyslaf” po prostu nie możemy się oprzeć
i zamawiamy frutti di mare z butelką wina włoskiego, w miejsce przaśnej flądry
i herbaty? Drugi trop: nazwijmy go lustrzanym, pozwala nam z imienia
podstawowego „Władysław” zrobić „Mładysłama”! I gdzie jesteśmy? Bo ja wiem?.. Nie
mam pewności, ale chyba gdzieś na Bałkanach, czyli znowu ciepło, miło i
smakowicie! Ech… Wzruszyłem się.
Tak więc
wzruszyłem się i rozmarzyłem, a sam pobyt w KM, nad naszym nie śródziemnomorskim
i chłodnym morzem dość udany. Urlop, którego podstawową wadą jest to, że się kończy,
upłynął nam pod znakiem kąpieli słonecznych. W porównaniu z zeszłorocznym
majowym wyjazdem do Jastrzębiej Góry warunki pogodowe rewelacyjne. A. schodzi
skóra z pleców! Mnie nic nie schodzi, ale ja po dwóch pierwszych dniach smażenia
się w godzinach całkowicie zakazanych przez dermatologów, kosmetyczki,
psychiatrów i zdrowy rozsądek, szczelnie okryłem organizm ubraniami i kremami z
filtrem, który powstrzymałby kulę pistoletową wystrzeloną w moim kierunku z
jednego metra. Serio. Żeby zmyć warstwę ochronną musiałem wieczorem pod
prysznicem użyć samochodowej skrobaczki do szyb i ciężkiej chemii kuchennej,
usuwającej tłuszcz z tych najciężej przypalonych garnków i patelni.
Mam
całą masę zdjęć z tego wyjazdu, w tym nieśmiertelne zachody słońca, które z
pewnością w najbliższym czasie - zupełnie niespodziewanie i z zaskoczenia - wyemituję.
Tak więc uwaga! Wierni trzej czytelnicy bloga, miejcie się na baczności!
Landszafy powracają!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz