Jak powszechnie wiadomo (trojgu czytelnikom niniejszego
bloga/blogu) od pewnego czasu biegam. Biegam w znaczeniu: uprawiam formę
aktywnego wypoczynku, choć z wypoczynkiem nie ma to nic wspólnego, a właściwie
wszelkiemu wypoczynkowi przeczy w sposób doskonały. Delikatnie zatem
modyfikując powyższą definicję: biegam – uprawniam formę aktywnego
samoudręczenia. Dlaczego? Po co? - pytania fundamentalne i fundamentalnie
retoryczne. Wiele razy zastanawiałem się nad nimi i nawet próbowałem dawać
odpowiedzi, ale ich treść – z różnych powodów, w większości natury osobistej –
obrażała mnie i prowadziła do raczej wstydliwych odkryć i wniosków, z
konsekwencją głoszącą absolutną konieczność zaprzestania wszelkiego biegu
włącznie! Po wsze czasy! Nawet pod pozorem, że to niby tylko do autobusu! Jakże
tu bowiem pozorować „bieg do autobusu” w stroju do biegania, przez godzinę, po
stadionie, dookoła, trzy razy w tygodniu, a może i po lesie w niedzielę rano? Nie
da się! Nie da się nikogo oszukać i nie da się udzielić zadowalającej
odpowiedzi na zadane powyżej pytania, nie idźmy zatem tą drogą! Nie mogąc
dociec sensu własnego wyczynu należy przyjąć, że w każdym człowieku jest obszar
dla niego samego zakryty i póki nie kończy się to trupem w ciemnej ulicy, zgłoszeniem
na ochotnika do Waffen-SS, nocnym wyżeraniem z lodówki wieńczonym puszczaniem
pawi do kibla, czy inną tragedią, to niech tak zostanie. Ciemny obszar w nas,
to także my! Zatem: zawieszam konieczność udzielania odpowiedzi i akceptuję w
sobie i tę/tą ułomność. Amen. Nie takich niedociągnięć jestem w końcu
konglomeratem.
Biegam zatem i jako biegacz właśnie, namawiany co jakiś czas
- wręcz podżegany! - przez ludzi różnego stanu, płci i pokroju, postanowiłem
wystartować w biegu oficjalnym. Takim gdzie jest start, inni biegacze,
zainteresowanie mediów, nagrody, kubeczki z wodą do picia na trasie i
oczywiście META. Wahałem się długo, bo przecież w mojej minimalistycznej wizji
biegania, do biegania właśnie potrzebny jestem tylko ja i powierzchnia, po
której dam radę biec, ale jednak uległem. Nie wiem nawet: sam sobie, namowom,
czy może wobec dziejowej konieczności, ale uległem. Ponownie ciemność skryła
kulisy zapadania decyzji. Objaw niepoczytalności? Trudno! Nie czas już na
dywagacje, jest komenda: biegnę!
I tu „ostry start! Bo skoro biegnę, to wiadomo po co! Tu już
nie ma hamletyzowania i wahań, bo po co
bierze się udział w zawodach, w których czas jest mierzony, w których dzikie
tłumy wiwatują przy drodze, a nagroda po prostu tylko czeka by ją wziąć?
Oczywiście, że po chwałę i tę nagrodę właśnie, a ci, co twierdzą inaczej, że
liczy się „sport i dobra zabawa”, że liczy się „udział”, że robią to dla
„atmosfery” i tym podobne „wyroby czekoladopodobne”, to są krętacze, partacze i
ludzie kulawi od startu do mety! I nie chcę tu nikomu ubliżyć, ale taka jest
prawda! I prawie nie będę rozwijał tego wątku, bo jest to tak proste, jak
budowa cepa: bierzesz udział w zawodach, to miej odwagę przyznać, że bierzesz
udział w zawodach, a nie w pochodzie pierwszomajowym! Nawet startując z bolesną
świadomością, że jesteś tylko tłem dla najlepszych (do zaakceptowania), a może
nawet tłem dla tych średnich (tu już jest trudniej o zachowanie twarzy, bo
bycie tłem dla średnich, to jednak obciach), bądź też po prostu mięsem armatnim
(zrezygnuj ze startu, poćwicz, przygotuj się jakoś na przyszły rok lub też
zareaguj stanowczo: kup sobie kebaba i chorągiewkę i idź na trasę pokibicować)
– zatem w każdej z sugerowanych wersji, w których nie kończysz zawodów na obiektywnym
pudle i przegrywasz, to przegrywasz, bo startujesz w zawodach i należy ten fakt
przyjąć –niezależnie od pierwszorzędowych czy innych cech płciowych - po męsku.
Ok., ja podjąłem wyzwanie i już w okolicach świąt
rozpocząłem budowanie mej amatorskiej formy. Od razu zwracam uwagę na słowo: „amatorskiej”
i od razu zaznaczam, że reprezentuję szlachetną odmianę amatorstwa pełnego,
czyli żadnych tam zawiłych i sensownych planów treningowych, które gwarantują
efekt w postaci osiągnięcia zakładanego rezultatu, żadnych poważnych odżywek, a
ze strojów - oprócz butów w cenie nieco ponad 200 zł (z tego co wiem, to i tak
raczej obciach w zawodowym peletonie) - wdzianka z Lidla. Absolutne zero
skarpet kompensacyjnych i w ich miejsce (ledwie udające sportowe) skarpety z
froty... E, nie, moment!.. Jest jeden element, którym ocieram się o nieamatorską
półkę wyższą (z tych półek niższych-średnich oczywiście, a nie tych rzeczywiście
wyższych), a jest nim zegarek! Tu fakt, w sezonie obchodów jednej z tzw. poważnych
rocznic życiowych, otrzymałem - nie ukrywam, że po jasnych sygnałach z mojej
strony - upragniony zegarek dla biegacza. Tu jest mój słaby punkt, ale prócz
tego: amator. Konkludując i wzmacniając wypowiedź: amator, ale – tu kolejne:
uwaga! - nie dyletant! Dyletantyzmowi stanowczo zaprzeczam, dlatego biegam po
amatorsku, ale regularnie, po amatorsku, ale nawet w deszczu i przy zimnym
wietrze i wreszcie: po amatorsku, ale nawet, jak nie bardzo chce mi się wyjść,
a co dopiero biegać! Na marginesie: to jest moja ulubiona fraza: „idę biegać”, która
w drugą stronę właściwie nie funkcjonuje, w każdym razie ja nie słyszałem o
kimś, kto „biegałby chodzić”. Wracając do meritum: Tak! - jestem regularnym
amatorem z dość drogim zegarkiem, choć czymże jest koszt mojego chronometru
przy słynnych ministerialnych czasomierzach?! Niczym. Idźmy, biegnijmy więc
dalej.
W okolicach świąt rozpocząłem budowę formy. Założenie było
proste: treningowo przebiec określony dystans, w jakichś tam – mniej-więcej niezbyt
obciachowych – czasach. I koniec. Koniec planu. Potem miałem już tylko odpoczywać,
tzn. odpuścić sobie wszelkie formy ruchu gwałtownego na cztery dni przed
startem w biegu oficjalnym, i wziąć w nim udział, żeby:
a - zbliżyć się do własnych najlepszych na dystansie wyników
(plan minimum, w pełni osiągalny, bo oparty o mglistość sformułowania „zbliżyć
się”);
b – pobiec nieco szybciej i pobić swój rekord życiowy
(marzenie senne, prawie nie uświadamiane, ale realne, jak to w marzeniu sennym);
c – oczywiście zwyciężyć z najlepszym czasem i w świetnym
stylu, bez widocznych oznak zmęczenia, z łagodnym uśmiechem pogardy, niby to
błąkającym się na ustach, ale przecież wcale nie zabłąkanym, bo godzinami
ćwiczonym przed lustrem, którym to mógłbym łaskawie obdarzać pozostałych
zawodników (plan skrajnie realistyczny, przy założeniu istnienia światów
równoległych, czyli w pełni naukowo dający się udowodnić i osiągnąć).
Takie były plany, ale niestety zostały one obrócone w niwecz
przez podstępną chorobę… Kto mnie zachorował, z czyjego polecenia i na czy
rozkaz skrytobójczo na mnie kaszlnięto? – mogę się tylko domyślać. Niestety dla
mnie zamach się powiódł i zachorowałem. Jak większość spotykających mnie
niedyspozycji, była to choroba niezbyt groźna, ale przecież bardzo poważna. Nie
naraziła mnie na utratę życia w sposób bezpośredni, ale już jej możliwe do
przewidzenia konsekwencje były w stanie powalić mnie na długie miesiące i
zniszczyć moją – równie możliwą – karierę. Ostatecznie śmierci się wywinąłem
(raz jeszcze!), ale dwa tygodnie przed startem musiałem spisać na straty…
Niestety… Pojawiła się nawet myśl, że może nie warto biec, ale pieniądze na
„pakiet startowy” zostały wpłacone, ubranie biegowe uprasowane czekało na
wieszaku i wreszcie: ludzie! Przecież spragniona mego widoku ludzkość czekała!
Nie mogłem zawieść. Tym bardziej, że otrzymałem od organizatorów sms o treści
(czytane niskim głosem): „Witaj Arkadiusz, tutaj Run Torun. Twój numer startowy
to 1379. Zapraszamy do biura zawodów w CH Plaza. Do zobaczenia!”. Wzmogłem więc
swoje amatorstwo i podjąłem ostateczną decyzję po raz ostatni: nie poddam się, biegnę!
Nie ukrywam, że przesłany do mnie smsem numer nadał nowy
impet mojemu popędowi, by zwyciężać i raz jeszcze rozpalił przygasające już we
mnie nadzieje. Aż trzy liczby z czterech, to liczby pierwsze! I w tym właśnie
roku urodził się mój duchowy patron: Henryk III Chorowity – król Kastylii i
Leonu! Już po wstępnej obróbce wynikało niezbicie, że wróżby numerologiczne są
jednoznacznie pozytywne:
1 – wiadomo: zapowiedź zwycięstwa bezwzględnego! Wszak
„jedynka wyborcza”, to ci, co bez pardonu biorą miejsca w Sejmie i Senacie, czy
innych takich instytucjach. Biorą te miejsca na pęczki i całymi garściami, dla
siebie, dla rodziny i znajomych, oni swoje zwycięstwo rozkrzewiają i pomnażają!
Oni też noszą zaszczytne miano „lokomotyw”, bo to dzięki nim kręci się świat i
filmy i im właśnie składa się hołdy, pokłony, dary, intratne propozycje. Jasne?
Jasne i wyraźne.
3 – wiadomo: liczba/cyfra BOGA. Nic dodać, nic ująć, równo:
trzy! Zatem biec będę pod auspicjami i w imię Boga, pod jego opieką i ku jego
chwale: Chwała Wiekuista Dla Pana! A przy okazji chwała dla emanacji jego, bo oto
nadciągam ja: pomazaniec/popapraniec jego! Rozwińcie proporce! Czas start!
7 – wiadomo: liczba/cyfra wieszcząca i dająca szczęście,
czyli że będę dymał pod szczęśliwą gwiazdą i – choćby nic na to nie wskazywało!
- w czepku urodzony. Sprzyja mi zatem Bóg na spółkę z przesądem ludowym czyli
zabobonem. Mając poparcie Kierownictwa, jak i ciemnych Mas muszę wygrać w
cuglach!
9 – no tu to już absolutnie wiadomo: emanacja ful wypas na
maksa, bo to trzy razy liczba/cyfra Boga, czyli kumulacja metafizycznego
poparcia, gdyż mamy do czynienia z trzema wielkimi religiami, które – jak widać
wyraźnie – stoją za mną murem i nie dadzą mi zasłabnąć, czy choćby zachwiać się
w mym rajdzie! Eklektyzm, synkretyzm! – powie może ktoś „intelektualnie silny”,
bo znający trudne słowa, ale niech sobie mówi, Bogowie odpowiedzą mu w swoim
języku i zapamięta ów tą/tę odpowiedź na wieki wieków płonąc w lodowatym piekle.
Amen. Co zaś do „9”, to cienia wątpliwości nie pozostawił też jeden ze słowników
Władysława Kopalińskiego, który orzekł na moją korzyść:
„DZIEWIĘĆ liczba uważana za mistyczną od czasów
najdawniejszych. Wg pitagorejczyków człowiek jest pełnym akordem 8 nut, do
których dochodzi jeszcze bóstwo jako dziewiąta”.
Cóż dodać? Ja – pełny akord, popędzę, polecę, ledwie tylko
muskając ziemię stopą mą rączą! Mi dziewiątka leży – w znaczeniu: mi styka –
wybitnie. Jak miałem 9 lat zacząłem mówić. W dzienniku szkolnym figurowałem
całe życie właśnie pod numerem „9”. Urodziłem się w dziewiątym miesiącu roku,
po dziewięciu miesiącach prenatalnej kąpieli w wodach płodowych. Mnie
dziewiątka opisuje i identyfikuje w sposób pełny i skończony. Mój PESEL winien
składać się z cyfry „9” i to powinno wystarczyć!
Dobra… Wróżba i przyszłość były pewne: zwyciężę! Gdybyśmy
mieli 1410 rok, to – przy okazji, wręcz na marginesie biegu z moim udziałem -
Grunwald wyglądałby inaczej, a Matejko potem nie musiałby malować bez sensu aż
tylu ludzi, zwierząt i ekwipunku. Powstałoby nowatorskie dzieło pn. „Bitwa pod
Grunwaldem – portret postaci, z kurzem w planie drugim i uciekającymi
niedobitkami armii w tle”. No, ale było trochę później, a ja, tak czy inaczej,
czułem że wygram.
Aż nadszedł dzień startu i właściwie nie ma już o czym gadać/pisać…
Dziki tłum ludzi, prawie dwa tysiące osób! Patrzyłem na buty zawodników i
wydawało mi się, że część z nich dosłownie pięć minut temu została zdjęta z
pułki (butów, nie zawodników, choć w kilku przypadkach mogło jednak być
odwrotnie), ale może po prostu ludzie tak dbają? Nie wiem. Start z Motoareny. Wypuszczali
nas w grupach związanych z „rekordami życiowymi”, co wstępnie uzmysłowiło mi,
że nie będzie lekko... Gumka maszyny startowej unosiła się i tłum ruszał. W
końcu ruszyłem i ja. Najpierw było Bydgoskie Przedmieście i tu jeszcze dawało
się oddychać, im jednak dalej w las, tym – paradoksalnie - mniej tlenu. Hasło
biegu brzmiało: „Zwiedzaj ze zdrowiem!”, ale Stare Miasto z perłami
architektury osiągnęliśmy po 5 kilometrach joggingu, co oznaczało, że
właściwie na nic już nie było sił, a na rozglądanie się zwłaszcza, bo kostka
brukowa, to nie jest najbezpieczniejsza i najzdrowsza nawierzchnia dla zdrożonych
nóg. Z tego fragmentu trasy pamiętam właściwie tylko psa, trzymanego na smyczy,
ale niezbyt zaborczo, przez sędziwą już autochtonkę, o urodzie wątpliwej i
zniszczonej przez alkohol, wiatr i nostalgię. Rzeczony pies (rasa: pitler) - na
wyraźną komendę swej właścicielki - o mały włos nie ugryzł w nogę zawodnika „mknącego”
przede mną. Widok człowieka odskakującego w sposób dynamiczny i przez to - na
tym etapie biegu - absolutnie nienaturalny, spowodował że pani autochtonka
wydała z siebie „kurwośmiech” i próbowała swym pupilem upolował również mnie,
ale tu się stara prukwa przeliczyła! Nie udało mi się co prawda pupila kopnąć, ale
udało mi się zyskać szacunek i poważanie wspóbiegaczy. Pani zaś zareagowała
„kurwośmiechem” z nieco tylko większym nasyceniem „kurew”, poza tym jednak jej
nastawienie do świata nadal było wyraźnie życzliwe.
My zaś mknęliśmy dalej. Wydawało się, że ten bieg nie ma
końca. Że to nie jest 10
kilometrów, tylko 10 tysięcy kilometrów, a organizatorzy
tylko przez nieuwagę, nie napisali o tym na swojej stronie internetowej, a zamieszczoną
tam mapkę zwyczajnie sfałszowali. Mijaliśmy więc wsi i miasteczka, mijaliśmy pola
ukwiecone i pustynie płaskie i sypkie piaskiem, noce i dnie następowały po
sobie, jak gdyby nigdy nic, a włosy rosły, a liście opadały, a dzieci się
rodziły, starcy zamierali, my zaś biegliśmy… I gdzieś tak w okolicach 10 kilometra dotarło
do mnie, że to jednak ten sam dzień, który był dzisiaj rano i tylko mąci mi się
w głowie… Oczywiście, że przesadzam, ale pewne zawahania formy cielesnej i
umysłowej owszem miały miejsce.
Reasumując i zmierzając do kresu tej notatki-relacji:
dobiegłem do końca, wpadłem na metę i nie przewróciłem się na twarz. Widząc
tłumy finiszujące przede mną przeczuwałem już, że tym razem nie wygrałem i to
nie wygrałem zarówno w kategoriach bezwzględnie obiektywnych, jak i tych
relatywistycznie dających się naginać do naszych potrzeb. Banalna prawda
brzmiała: byli tacy, co byli szybsi, dużo szybsi i było ich wielu… Zatem porażka
i klapa, kolejny dowód na to, że życie nie ma sensu… Niejeden doświadczywszy
takiego ciosu załamałby się, precz odrzucił zasadność startów, czy wręcz życia,
ale nie ja. Ja podniosłem się, otrzepałem z pyłu i doszedłem do wniosku, że mam
oto do czynienia z jeszcze jednym spiskiem mającym na celu upokorzenie mnie i
starcie w proch, a w konsekwencji całkowite wymazanie z map Europy i świata! I
właśnie to dało mi siłę! Zatem: trzeba będzie coś sobie i temu parszywemu światu
w kolejnym starcie udowodnić i nie jest w związku z tym wykluczone, iż już
niedługo znowu spotkamy się na trasie!
No. I potem dali mi butelkę wody (butelkę małą i wody niegazowanej, czyli takiej której nie pijam, co, nie wiedzieli?..), bułkę do jedzenia (z serem...) i
ciastka od Sowy (dziecko mi zabrało), za co serdecznie chciałbym organizatorom podziękować. To była
bardzo udana niedziela i miły – choć ukartowany - bieg.
Gratulacje!
OdpowiedzUsuńdo trzeciego akapitu myslałem, ze chodzi o maraton warszawski
Dzięki.
OdpowiedzUsuńJa tak myślałem do samego końca...