W głowie mam mgłę, co mi mą głowę gnie. Tak jakoś to idzie
od kilku dni. Problemy z koncentracją, problemy ze snem i jeszcze pogrzeb w
rodzinie. Wiosna pełną gębą. Wlokę się wczoraj z biegania – wiadomo, że jak się
człowiek słabo czuje, to pewien sobie pomóc, w związku z czym wybiera się do
lasu i wraca po 12
kilometrach bogatszy (po raz kolejny) o wiedzę o własnej
głupocie – więc powoli lezę i mijam starszego pana, który rozmawia ze starszą
panią i pada to sakramentalne stwierdzenie: „Byle tylko gorzej nie było”… Boże
– myślę sobie – stary, a głupi! Przecież wiadomo, że będzie gorzej, co ma niby
być lepiej?! Przestanie go boleć, odmłodnieje, znajomi mu zmartwychwstaną,
trzymanie moczu wróci pełną parą?! Nie, nie i jeszcze raz nie! Nawet rządowy
program darmowych leków dla Seniora nie odwróci trendu i nie przełamie złej
passy. Niestety… Nocami dalej trzeba będzie wstawać do toalety, znajomi
znieruchomieli pod ziemią nie zatańczą już nigdy i jedyne co pozostaje, to
nadzieja na bezbolesną śmierć. Może we śnie, choć osobiście uważam, że jest to
nieco przereklamowane. No bo tu niby błogi spokój i luz, ale co się dzieje w
środku? Może być groźniej niż na jawie.
Na lekcji religii trochę wystraszyli mi dzieciaka. Końcem
świata. I padają konkretne pytania, że skoro Pan Bóg kocha ludzi, to dlaczego
sprawy nie odwoła i skąd w ogóle pomysł, żeby na „do widzenia” nastąpiło
ponowne przyjście Jezusa? Że co, popatrzeć przyjdzie? Odpowiadam
sentencjonalnie: „Niezbadane są wyroki” i że raczej sami siebie - jako gatunek
- wykończymy, więc spoko, nie ma co zwalać na Boga, ale kwestia nadal budzi
wątpliwości i niesmak… No, słabo to jest urządzone, bardzo słabo… A przy
założeniu wszechmocy boskiej, to wręcz gównianie. Umieranie, przemijanie,
bezpowrotnie utracone szanse. Jak nie ma zmartwychwstania, to jest dupa blada.
Początek Wielkiego Tygodnia.
Nie znam się na rugby. W radio była ostatnio rozmowa z
graczami i było miło i fajnie i bardzo spodobało mi się, jak na pytanie do
jednego z gości: „A jaka jest pańska rola w drużynie?” padła odpowiedź: „Yyyy…
No… Ja to jestem takim jej wicemózgiem”. Nie znam się na rugby, ale potencjał
jest. Niniejszym ogłaszam, że ja też jestem wicemózgiem, nie wiem jeszcze czego,
ale myślę sobie, że za jakiś czas się zorientuje i dam znać. Póki co przeczuwam
jedynie, że jestem wicemózgiem mrocznej operacji…
W łikend byłem sam na sam z Wiktorem, bo Asia pojechała na
pogrzeb cioci. I żadnego fajnego filmu nie obejrzałem! Nic. Kociniak umarł i
się skończyło. Po prostu skandal! Czytanie mi nie idzie, filmów ładnych nie
zanotowałem, wczoraj wieczorem zaś rozbolał mnie migdał… Skończyła się pewna
epoka…
A w kraju sam już nie wiem co się dzieje. Przestałem oglądać
wiadomości, a tych na TVP1 nie oglądam jeszcze bardziej stanowczo. Owszem, wiem
że jest słabo i że z Trójki wywalono Jerzego Sosnowskiego i wkurza mnie to, ale
nie mam siły… Myślę sobie, że to wszystko minie i znowu będzie normalniej.
Sosnowskiego wywalono z radia a mnie z portalu
społecznościowego i jakoś żyję. Tak w ogóle, to jestem porażony stopniem
zanurzenia się przez nas w świecie wirtualnym. Właściwie nie ma już imprez
towarzyskich, w trakcie których ktoś nie strzeliłby zdjęcia i nie wrzucił na
fejsa, a przynajmniej nie poszperał choć chwilę w sieci, czegoś tam nie sprawdził,
nie skomentował, nie polubił, czy chociaż nie rzucił okiem. Na co, po co? Telefony
w dłoniach lub na stołach, gotowe, zawsze pod ręką. Wracałem w sobotę z
Wiktorem autobusem z jego zajęć i jechało sporo młodzieży. Policzyłem i wyszło
mi, że nieco ponad połowa z nich miała w rękach telefony. Sam się na tym łapię,
że zaglądam do swojego, właściwie nie bardzo wiedząc po co?.. Ot, taki odruch.
A przecież jeszcze nie tak dawno, nie było komórek! Nie było aż tylu przecinających
nas niewidzialnie fal i megabajtów informacji, ale - jak mówi Wiktor - „Postęp technologiczny
jest normalny i nie dziwcie się, że tyle siedzę przed komputerem czy tabletem”.
Dobra, tylko nie oślepnij i nie daj sobie wmówić, że to właśnie jest prawdziwe
życie i prawdziwy świat, bo to tylko migoczące obrazki, słowa wyprane z głosu i
zaaranżowane sceny, jedno wielkie udawanie. Jak pisała poetka: „Słowa jak
sztuczny miód, ersatz, cholera,
nie życie”.
Ha! Właśnie! Dzisiaj
dwudziesty pierwszy dzień marca, prócz początku wiosny i Dnia Wagarowicza,
obchodzony jest też Światowy Dzień Poezji. A zatem: Konstandinos Kawafis, „U
kresu”.
Wśród lęków i
podejrzeń,
z zamętem w
myślach, z trwogą w oczach,
rozpaczliwie
szukamy jakichkolwiek sposobów,
aby uniknąć
oczywistej grozy,
która jest tuż
przed nami.
A jednak się
mylimy: nie ma jej na naszej drodze.
Wieści kłamały
(a może ich nie
było albośmy ich nie pojęli).
Zupełnie inna
klęska, nigdy nie przeczuwana,
nagle jak burza na
nas spada
i nie przygotowanych – a czasu już brak – zagarnia.