Od pewnego czasu jestem coraz bardziej niepewny*… We wszystkim… Żona mi mówi, że nie potrafię
się ubrać, ja mówię, że nie potrafię myśleć i właściwie nie wiadomo, co gorsze…
Wszystkie zdania mi się kończą na trzy grosze… Nawet kropki nie potrafię
postawić definitywnej… Beznadziejnie wypada w tych okolicznościach nucenie pod
nosem „The End” The Doors… Wahania mam coraz mniej subtelne, ale za to
powszechne…
Ostre fazy chorób są prostsze. Nie ma „to - tamto”, żadnego
półmroku, uśmiechów półgębkiem, czy plątaniny kabli. Jesteś na granicy, a
czasami już nawet trochę za nią i sprawa jest oczywista: bierzesz prochy – może
wyżyjesz, nie bierzesz – nie wyżyjesz. No chyba, że JP2 czy inna ingerencja,
ale tego nie rozpatruję. A jak jesteś w fazie wstępnej, po zapowiedziach, w
przededniu, to nikt ci nie da recepty. Ba! Sam po nią nie pójdziesz, bo to
zwykłe przemęczenie, bo przecież jeszcze wstajesz i nie jest jeszcze „tak źle”!
A kiedy właściwie jest „tak źle”?! Pewnie, kiedy gorzej już być nie może… Ale
przecież zawsze może być gorzej… Mój Boże…
Byliśmy wczoraj w kinie. Film był o Prowansji. Jak pięknie!
Serio, nie żartuję. Mógłbym mieszkać w takim filmie.
Syn wyjechał na wakacje, jak to się mówi, do babci. Otrzymał
tam na działce własny krzak porzeczki, którym może dowolnie dysponować. Na ten
moment zjadł już trzy (cyfrowo: 3) owoce!
Byle do urlopu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz